Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Nie tylko rywale / Na całość
Zajrzyj do książki

Nie tylko rywale / Na całość

ImprintHarlequin
Liczba stron320
ISBN978-83-8342-843-7
Wysokość170
Szerokość107
EAN9788383428437
Tytuł oryginalnyMore Than Rivals…Girl Least Likely to Marry
TłumaczGrażyna WoydaAnna Bieńkowska
Język oryginałuangielski
Data premiery2024-06-27
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Przedstawiamy "Nie tylko rywale" oraz "Na całość", dwa nowe romanse Harlequin z cyklu HQN GORĄCY ROMANS DUO.

Anna Stratford dowiaduje się, że jest spadkobierczynią imperium Lochlainnów. Nagle zostaje wrzucona w świat bogactwa, dekadencji i szpiegostwa korporacyjnego. Na przyjęciu poznaje rywala swej nowej rodziny, Iana Blackburne’a, i spędza z nim szaloną noc. Ale gdy Ian chce się z nią znów spotkać, Anna się zastanawia, czy naprawdę mu się spodobała, czy jest tylko pionkiem w jego rozgrywce z Lochlainnami...

Cassie ma jasne poglądy na wiele spraw. Nauka – to sens życia. Kosmos – nie ma nic piękniejszego. Seks – ćwiczenie poprawiające koncentrację. Warte zachodu, o ile partner ma doktorat. Miłość – nie istnieje. Niedawno poznany Tucker – masa mięśni i mały mózg. Skoro tak, to jakim cudem namówił ją na seks? I dlaczego Cassie dniem i nocą marzy o powtórce?

 

Fragment książki

 

Ian Blackburn nie znosił trzech rzeczy.
Po pierwsze, dużych zgromadzeń. Wolał kameralne spotkania, w trakcie których można było łatwo wymieniać opinie – i równie łatwo unikać ich wymiany, jeśli okazywało się to wskazane. Noszenie jednego z najbardziej rozpoznawalnych w całym kraju nazwisk miało swoje ujemne strony.
Po drugie, dni świątecznych. Uważał je za pretekst do sprzedawania wyrobów konsumpcyjnych i zmuszania ludzi do zabawy bez względu na to, czy mają na nią ochotę. Godził się z istnieniem wydawców okolicznościowych kart pocztowych i producentów filmów reklamujących atrakcyjne tereny wakacyjne.
Wiedział, że agencje turystyczne muszą przynosić dochód, wykorzystując popyt na zbiorowe formy rekreacji i romantyczne okoliczności przyrody. Jego rodzinna firma, Blackburn Amusements, lepiej znana jako BBA, generowała największe zyski w okolicach świąt państwowych zapewniających potencjalnym klientom dodatkowe dni wolne od pracy i możliwość uczestniczenia w egzotycznych wycieczkach oraz innych formach rozrywki.
On jednak już na wczesnym etapie życia stał się odporny na wszystkie formy emocjonalnej manipulacji.
Po trzecie, unikał Jezior Cudów, parku tematycznego będącego własnością Lochlainn Company, jednego z najważniejszych rywali BBA.
Tego wieczoru przechodził prawdziwe męki, stojąc w hałaśliwym tłumie wystrojonych gości, którzy przybyli do hotelu Shelter Cove, aby uroczyście obchodzić Halloween, wigilię Wszystkich Świętych. Jego samopoczucia nie poprawiał fakt, że wspomniany hotel stał w pobliżu frontowej bramy Jezior Cudów.
Gotów był jednak zapomnieć o swojej niechęci do tłumów i do podawanych na tego rodzaju imprezach potraw. Liczył na to, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, osiągnie cel, do którego dążył uparcie od kilku lat.
Na drodze do tego celu stała tylko jedna przeszkoda.
Anna Stratford. Niedawno mianowana dyrektorka Lochlainn Company, od której podpisu – lub jego braku – zależała jego przyszłość.
A nie wiedział nawet, jak ona wygląda.
Zaczął uważnie obserwować uczestników przyjęcia wypełniających usytuowaną na dachu restaurację i przylegający do niej taras.
Była to interesująca mieszanina. Większość z obecnych zapłaciła – i to bardzo dużo – za przywilej spędzenia tego dnia właśnie w tym miejscu.
Na otwartej przestrzeni ustawiono liczne bary serwujące zakąski i zimne napoje, ale największą atrakcją wieczoru były rzęsiście oświetlone Jeziora Cudów.
Goście niemal natychmiast po wejściu zaczęli zajmować miejsca, z których można było najwygodniej obserwować zapowiedziany pokaz ogni sztucznych, toteż na niektórych obszarach tarasu panował niezwykły tłok i dochodziło nawet do przepychanek.
Ian nie musiał na szczęście brać w nich udziału. Przebywał w wydzielonej strefie odgrodzonej jedwabnymi sznurami i przeznaczonej dla najważniejszych gości, czyli VIP-ów. Wejścia do niej strzegł jeden z menedżerów Jezior Cudów, któremu towarzyszyli dwaj atletycznie zbudowani strażnicy. Także i tu stały obficie zastawione stoły, ale większość obecnych powstrzymywała się od jedzenia (choć nie od konsumpcji alkoholu), tworząc niewielkie grupy, w których rozmawiano ściszonymi głosami o ważnych problemach firm.
Niektórzy z nich zerkali w kierunku Iana, ale pospiesznie odwracali wzrok, gdy spojrzał w ich stronę.
Z pewnością chcieliby wiedzieć, dlaczego w imprezie organizowanej przez Jeziora Cudów uczestniczy szef korporacji Blackburn Amusements, największego rywala tego parku tematycznego.
- Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, z jakim trudem je zdobyłem – pochwalił się Tai Nguyen, wiceprezes BBA odpowiedzialny za strategię i czynności operacyjne. Trzymał w rękach dwie szklanki jaskrawozielonego płynu, w którym pływały plastikowe podświetlone kostki lodu o kształcie węża morskiego będącego maskotką Jezior Cudów.
Usiłował wręczyć Ianowi jedną z nich, ale ten odmówił jej przyjęcia.
- Istoty ludzkie nie powinny konsumować napojów, które świecą w ciemności, nawet jeśli nie pływają w nich podrabiane kostki lodu – stwierdził Ian, a Tai potrząsnął głową.
- Ten drink symbolizuje najważniejsze walory Jezior Cudów. Jest bajecznie kolorowy, odjazdowy, fantastyczny. – Wypił łyk z jednej szklanki i skrzywił się z obrzydzeniem. – Przynajmniej na pozór. W gruncie rzeczy jest wodnisty i pozbawiony charakteru.
- To samo można powiedzieć o całym obiekcie – mruknął Ian, rozglądając się wokół siebie i zatrzymując wzrok na Zaczarowanej Latarni Morskiej rzęsiście oświetlonej z okazji Halloween.
Była ona przez lata symbolem Lochlainn Company, ale miała wkrótce zmienić właściciela wraz z całym parkiem tematycznym.
- Nie mogę uwierzyć w to, że Lochlainn Company aż tak zaniedbała Jeziora Cudów w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Przecież ten obiekt był jeszcze niedawno bardziej popularny niż Disneyland.
- Tylko przez krótki czas – poprawił go Ian. – Pierwsze parki rozrywki, takie jak Coney Island, były w gruncie rzeczy wesołymi miasteczkami, które oferowały niezbyt bezpieczne atrakcje i przyciągały podejrzaną klientelę. Jeziora Cudów były pierwszym tego rodzaju obiektem dysponującym rozległymi obszarami tematycznymi. Technologia zastosowana w niektórych pojazdach była tak rewolucyjna, że do tej pory nie została unowocześniona.
Mógł udowodnić to twierdzenie, bo na wielu patentach dotyczących tej maszynerii widniało nazwisko jego pradziadka. Cooper Blackburn i Archibald Lochlainn założyli jako równorzędni partnerzy nowatorski park tematyczny, Jeziora Cudów, ale ich współpraca doprowadziła do konfliktu. Cooper postanowił wtedy działać samodzielnie i zarejestrował firmę Blackburn Amusements, czyli BBA.
- Szczerze mówiąc, wolę Jeziora Cudów od Disneylandu. Ten obiekt jest mniejszy i nie tak dobrze utrzymywany. Ale świetnie się czuję, pływając tym powolnym promem pomiędzy różnymi skrawkami lądu. To mi pomaga się zrelaksować.
- To nie są skrawki lądu, tylko porty – poprawił go Ian. – Każdy obszar tematyczny obejmuje inny port na innym jeziorze. Bagno Piratów, Fiord Valhalla, Zatokę Bohaterów i tak dalej. Jedynym wyjątkiem jest Zaczarowana Latarnia Morska zbudowana na centralnej wyspie, przy której zbiegają się wszystkie jeziora.
Była to kolejna wspaniała koncepcja jego pradziadka, który dorastał na wyspie MacKinac w Michigan i zainspirował się układem Wielkich Jezior. Gdyby ktoś zapytał o to przedstawiciela rodziny Lochlainnów, których nazwisko w języku galijskim oznaczało „krainę jezior”, usłyszałby, że właśnie ono było inspiracją nazwy parku, ale Ian dobrze wiedział, jak wygląda prawda.
- Nie mogę się doczekać dnia, w którym zdobędziemy te porty – oznajmił Tai, unosząc w górę drugi kieliszek. – To znaczy chwili, w której cały park przejdzie w nasze ręce.
- Już niedługo – obiecał Ian, odrywając wzrok od Latarni Morskiej. Wiedział, że po podpisaniu umowy będzie miał dość czasu na zwiedzenie wszystkich Jezior Cudów. Jego plany mogła zakłócić tylko jedna osoba, a on przyjechał na to przyjęcie głównie po to, by z nią porozmawiać. – Czy kiedy odwiedziłeś bar, żeby przynieść następne drinki, spytałeś o Annę Stratford?
- Panuje w nim taki tłok, że ledwo uszedłem z życiem – odparł Tai, potrząsając głową. – Ale spotkałem wcześniej kilku ważnych urzędników Lochlainn Company, którzy również jej szukali. Ona musi pracować w oddziale nowojorskim. Nie zna jej żaden z pracowników parku ani centrali funkcjonującej w Los Angeles.
- To interesujące – mruknął Ian, czując nagły skurcz żołądka.
- Tak uważasz? – spytał Tai, wzruszając ramionami. – Ona jest pewnie urzędniczką wydziału rozwoju albo prawniczką, która chętnie wybrała się do Kalifornii, żeby nadzorować transakcję sprzedaży parku. Najważniejsi szefowie Lochlainn Company wydają się mało zainteresowani tą transakcją. Dali tego kolejny dowód, przysyłając tutaj kogoś takiego jak Anna.
- Być może – mruknął bez przekonania Ian.
Prowadząc negocjacje z Lochlainnami, przeżył wiele niespodzianek. Jego rodzina miała za sobą niemiłe doświadczenia sięgające czasów Coopera i Archibalda.
Zbliżał się pokaz ogni sztucznych, więc nawet na tarasie przeznaczonym dla VIP-ów panował coraz większy tłok. Ian przyglądał się twarzom stojących w pobliżu osób. Nie miał pojęcia, która z nich może być Anną Statford.
Jego uwagę przyciągnęła pewna intrygująca kobieta, która stała samotnie przy metalowej barierze tarasu, wpatrując się w Zaczarowaną Latarnię Morską.
W odróżnieniu od innych członków kierownictwa obu firm, którzy zrezygnowali ze świątecznych kostiumów na rzecz szarych i czarnych urzędniczych uniformów, miała na sobie jaskraworóżową suknię, do której przypięte były lśniące skrzydełka. W jej jasne włosy opadające na ramiona wpleciona była korona ze szkarłatnych kwiatów. Różowe policzki powleczone fosforyzującym kremem lśniły w świetle wiszących nad tarasem wielkich lamp.
Sprawiała wrażenie osoby, która znalazła się w tym miejscu w wyniku nieporozumienia. Ale wyglądała zachwycająco. Doskonale uszyta suknia podkreślała jej idealną figurę. Ian nie mógł oderwać oczu od jej zgrabnych nóg, świetnej sylwetki i czarującego uśmiechu.
Lubił kobiety, ale nie miał określonego ideału damskiej urody. Musiał jednak przyznać, że ta nieznana mu osoba spełnia wszystkie wymogi dotyczące kobiecego piękna.
- Czyżbyś już wypatrzył obiekt swoich poszukiwań? – spytał Tai, budząc go z letargu.
Ian wzdrygnął się nerwowo, a potem zdał sobie sprawę, że przyjaciel ma na myśli Annę Stratford, a nie bieżący obiekt jego zainteresowania.
Obiecał sobie w duchu, że przestanie się gapić na nieznaną mu księżniczkę z bajki.
Wpatrywanie się w nią było nie tylko nieuprzejme, ale w dodatku mogło mu utrudnić realizację bardzo delikatnego zadania.
- Jeszcze nie.
- Czy jesteś tego pewny? – spytał z uśmiechem Tai, dopijając drugiego drinka.
Ian skrzywił się z irytacją. Zawodowa współpraca z najbliższym przyjacielem miała swoje dobre i złe strony. Tai był genialnym biznesmenem, ale znał Iana tak długo, że potrafił czytać w jego myślach.
- Zapewniam cię, że biorę udział w tej nudnej imprezie tylko z jednego powodu.
- Wierzę ci na słowo. – Tai zgarnął na papierową serwetkę kolorowe plastikowe podobizny węża morskiego i schował je do kieszeni. – Linh będzie nimi zachwycona. Może powinniśmy zorganizować w naszych parkach tematycznych serię spotkań promujących tego rodzaju gadżety.
- Zrobimy to, kiedy targetem naszych kampanii reklamowych będą trzylatki reprezentujące grupę wiekową twojej córki – oznajmił Ian, zerkając w kierunku dostrzeżonej przez siebie wcześniej atrakcyjnej kobiety, która rozmawiała teraz przez komórkę.
Musiała usłyszeć coś zabawnego, bo wybuchnęła głośnym dźwięcznym śmiechem.
Nie mógł oderwać od niej wzroku, bowiem rzadko spotykał ludzi, którzy tak otwarcie ujawniali emocje w miejscach publicznych.
- Mam zamiar się trochę pokręcić wśród gości – oznajmił Tai, mrugając do niego porozumiewawczo. – Czy chcesz się ze mną spotkać jeszcze dziś?
- Wystarczy jutro rano. Nie musimy zmieniać żadnych szczegółów naszej strategii. Do zobaczenia w sali konferencyjnej.
Tai uśmiechnął się i spojrzał znacząco na kobietę w czerwonej sukni.
- Życzę miłego wieczoru – mruknął, odwracając się w kierunku drzwi.
Mój wieczór byłby bardziej udany, gdybym zdołał zlokalizować Annę Stratford, pomyślał Ian, zgarniając wysoki kieliszek z tacy przechodzącego kelnera.
Zanim zdążył wypić pierwszy łyk, zauważył, że szampan jest zabarwiony na niebiesko, więc skrzywił się z obrzydzeniem i odstawił drinka z powrotem na tacę.
Wyznaczone na następny dzień podpisanie kontraktu miało być zwykłą formalnością, ale pojawienie się tajemniczej negocjatorki wprowadzonej w ostatniej chwili przez drugą stronę wzbudziło jego nieufność. Dobrze pamiętał pierwsze pertraktacje, które prowadził jako młody absolwent ekonomii z korporacją Lochlainn Company.
Obie firmy rywalizowały z sobą zajadle od chwili, w której Archibald i Cooper zerwali nagle współpracę w niezbyt przychylnej atmosferze.
Ian, jako naiwny i pełen dobrej woli biznesmen, był przekonany, że ta rywalizacja nie utrudni zawarcia bardzo korzystnej umowy zapewniającej obu firmom dostęp do nowej technologii przewożenia turystów odwiedzających parki tematyczne.
Kiedy wkroczył do sali konferencyjnej, aby podpisać umowę, odkrył, że Keith Lochlainn wprowadził do niej w ostatniej chwili istotną poprawkę ograniczającą zastosowanie nowej technologii do Jezior Cudów.
Ian został upokorzony, a co gorsza, stracił zaufanie dyrektorów BBA, którzy gotowi byli uczynić go prezesem zarządu, ale kilka lat później mianowali na to stanowisko jego ojczyma, Harlana Bridgesa.
Stosunki między rodzinami Blackburnów i Lochlainnów stały się od tej pory jeszcze mniej przyjazne. Zwłaszcza że Lochlainn Company nie wykorzystała nowej technologii. Ian mógłby po nią sięgnąć dopiero wtedy, gdyby kupił Jeziora Cudów. Tyle że po dziesięciu latach nie była ona już tak rewolucyjna.
Do diabła z Lochlainnami, pomyślał. Być może ta Anna Stratford to ich ostatnia nadzieja na wygraną, ale ja jestem teraz starszy i o wiele mniej naiwny. Kiedy zaś podpiszemy jutro kluczowe dokumenty, oni nie będą już mieli nic do szukania w branży parków tematycznych, a ja usunę wreszcie Harlana z zarządu BBA.
Zerknął na zegarek. Przyjęcie dobiegało końca. Postanowił podjąć ostatnią próbę zidentyfikowania tajemniczej reprezentantki Lochlainn Company, a potem wyruszyć do domu.
Omijając wzrokiem kąt sali, w którym ubrana na różowo dama kołysała się w rytm muzyki, zerknął w kierunku wejścia i ujrzał grupę nowo przybyłych gości.
Uśmiechnął się z zadowoleniem, dostrzegając wśród nich Catalinę Lochlainn.
Zawsze bardzo ją lubił, niezależnie od konfliktów, jakimi usłane były jego stosunki z resztą tej rodziny. To ona powiedziała mu o nowej negocjatorce, która miała następnego dnia reprezentować Lochlainnów. Liczył więc na to, że będzie w stanie przedstawić mu tajemniczą Annę Stratford.
- Ian! – zawołała na jego widok, uśmiechając się przyjaźnie. – Zawsze myślałam, że nie przepadasz za tego rodzaju imprezami.
- Postanowiłem wykazać się gorliwością przed jutrzejszym finałem pertraktacji.
- Cieszę się, że zmierzają ku końcowi. W jakim kierunku popycha cię gorliwość? Nie jestem formalnie zatrudniona w Lochlainn Company i nie mam nic wspólnego z tą transakcją, ale lubię uczciwą grę. Co cię tutaj sprowadziło?
- Chcę poznać Annę Stratford. Czy tu jest?
Catalina rozejrzała się po sali.
- Czy widzisz tę blondynkę, która stoi samotnie pod przeciwległą ścianą?
Ian spojrzał we wskazanym kierunku i zmarszczył brwi.
- Nie masz chyba na myśli tej Entuzjastki Jezior Cudów, która wdarła się jakimś sposobem do sali przeznaczonej dla VIP-ów?
- Dlaczego zakładasz, że ona należy do Klubu Entuzjastów?
- Jest dziwnie ubrana. Z nikim nie rozmawia, a to znaczy, że nie jest tu służbowo. Od chwili, w której weszła na przyjęcie, nie odrywa wzroku od Zaczarowanej Latarni Morskiej. Wniosek: musi być Entuzjastką.
- Wygląda na to, że rozpoznałeś Annę bez mojej pomocy – oznajmiła z uśmiechem Catalina.
- Czyżbyś chciała mi powiedzieć, że ta wystrojona lala jest nowym nabytkiem Lochlainn Company?
- Owszem, należy od niedawna do naszego zespołu negocjacyjnego. – Spojrzała na Iana i nagle przestała się uśmiechać. – Biorę pełną odpowiedzialność za to, co powiedziałam ci przez telefon, ale wspominając o Annie, przekroczyłam swoje kompetencje. Proszę cię, żebyś nie wykorzystał tego przeciwko mnie. Nikt z nas nie chce się znaleźć na czarnej liście Keitha.
Ian popatrzył na nią badawczo i dostrzegł w jej oczach jakąś tajemnicę. Coś, czego nie chciała albo nie mogła ujawnić.
- Życzę ci powodzenia w czasie jutrzejszych rozmów – powiedziała i pospiesznie odeszła, szeleszcząc trenem długiej sukni.
Ian spojrzał na Annę.
Kiedy się pochyliła, by zgarnąć kieliszek niebieskiego szampana z tacy kelnera, jej uśmiech był tak jasny, że oświetlił cały zakątek sali.
Zmarszczył brwi. Znał wielu ważnych dyrektorów Lochlainn Company i wiedział, że żaden z nich nigdy nie zaszczyciłby nawet spojrzeniem, a tym bardziej uśmiechem, żadnego członka obsługi.
Anna Stratford najwyraźniej się od nich różni. A to czyniło ją w jego oczach osobą jeszcze bardziej interesującą...

 

Fragment książki

 

Przyglądała się, jak Tuck, gwiazda amerykańskiego futbolu, kieruje się do ich stolika. Wysoki blondyn poruszający się ze swobodą i wdziękiem zdawał się wypełniać przestrzeń otwartego namiotu ozdobionego ciemnoniebieskimi, spływającymi na ziemię wstęgami.
Przesuwał się nieśpiesznie, przyjmując hołdy. Mężczyźni poklepywali go po plecach, podawali mu ręce. Kobiety trzepotały rzęsami, dotykały go z zachwytem. Pławił się w tym podziwie, kołysząc się na boki i uśmiechając z obłudną skromnością. Aż dziwne, że udawało mu się zachować równowagę.
Wczoraj, gdy grał w kosza z Masonem, byłym mężem Reese, zrobił na niej zupełnie inne wrażenie.
Reese już wyszła z dzisiejszej imprezy, która pierwotnie miała być przyjęciem weselnym wieńczącym jej ślub z Dylanem, ale zobowiązała przyjaciółki ze „Wspaniałej Czwórki”, żeby miały na wszystko oko i nie dopuściły do ekscesów czy bójki.
Reese z premedytacją wyznaczyła Cassie miejsce obok Tucka, drużby porzuconego pana młodego, z dala od Giny, po której można było spodziewać się absolutnie wszystkiego.
Tuck był kumplem Dylana, zaś Gina, która trzymała stronę Reese, lubiła zdrowo dopiec. Zapowiadał się męczący wieczór.
- Niezła z niego sztuka – z lubością wymamrotała Gina, bacznie obserwując nadchodzącego Tucka.
Może i niezła sztuka, lecz na Cassie to nie działało. Nigdy nie ulegała buzującym hormonom. Taką już miała naturę.
Owszem, Tuck rzeczywiście mógł się podobać. Wysoki, barczysty, szczupły w biodrach. Grafitowy garnitur ukrywał jego sylwetkę, lecz wczoraj widziała go na boisku, gdy był tylko w szortach. Wspaniale zbudowany i umięśniony.
W świecie zwierząt mięśnie są synonimem siły.
W sensie biologicznym to dla niego kolejny plus.
Do tego symetryczne rysy twarzy. Kwadratowa szczęka, mocno zarysowane kości policzkowe, proporcjonalny nos, broda, czoło. Nawet oczy równo rozstawione. Ładne usta. Symetryczna budowa twarzy to jedna z podstawowych cech przyciągających zainteresowanie płci przeciwnej, ogromny walor.
Jednak na nią to nie działa.
- Idę do łazienki – powiedziała do Giny. – Wrzuć na luz, póki nie wrócę, nie prowokuj go. Reese nam zaufała.
- Postaram się zachować jak najlepiej – zapewniła Gina.
Gdyby Cassie miała bardziej wyczulone ucho, dosłyszałaby przekąs w głosie Giny, ale tylko z zadowoleniem skinęła głową.
- Poczekaj… Musisz poprawić usta. – Gina sięgnęła do kopertówki, wyjęła amarantową pomadkę, którą wcześniej pociągnęła wargi przyjaciółki.
- Po co?
- Po to. – Westchnęła. – To konieczne, jeśli się malujesz. – Podała jej szminkę. Cassie patrzyła na nią jak na przedmiot, którego w życiu nie widziała. – Piękno ma swoją cenę.
Cassie uśmiechnęła się mimowolnie. No tak, o urodę trzeba dbać. Pod okiem Giny wiele się nauczyła. Gina zakładała szpilki na niebotycznych obcasach i bez mrugnięcia okiem bawiła się w nich przez całą noc. Przez te dziesięć lat wiele rzeczy wypadło Cassie z pamięci, lecz nie zapomni, ile zawdzięcza Ginie, która przed laty wzięła ją pod swe skrzydła.
Była wtedy ciemna jak tabaka w rogu, ale Gina wykazała się anielską cierpliwością. To była naprawdę świetna dziewczyna. Miała w sobie coś, co przyciągało do niej ludzi. I choć ich drogi się rozeszły, nadal pozostawały w kontakcie, choć po tamtym wieczorze dziesięć lat temu, kiedy Gina wyznała przy Marnie, że przespała się z jej bratem, stosunki między przyjaciółkami się zmieniły.
Minęły lata, a Gina nadal troszczyła się o jej wygląd. Wystarczył jej rzut oka na długą suknię, w której Cassie zamierzała wystąpić na weselu, by natychmiast zadziałać. Nim Cassie zdążyła się zorientować, była ubrana w jasnofioletową sukienkę bez rękawów, z kopertowym dekoltem, drapowaniem podkreślającym talię i rozkloszowanym dołem sięgającym tuż za kolana.
Proste brązowe włosy, które zwykle ściągała kolorową gumką, teraz lokami spływały na ramiona. Na nogach sandałki na niewysokim obcasiku. Oczy delikatnie muśnięte cieniem, pociągnięte tuszem rzęsy, wprawnie nałożona pomadka.
- Popraw usta – powtórzyła Gina.
Musiała uznać jej wyższość w tej materii. Skinęła głową, wzięła pomadkę i odeszła.

Tuck podszedł do stolika. Rwało go w kolanach, lecz na widok zmysłowej kruczowłosej bogini zapomniał o bólu. Była w czerwonej, obcisłej sukni i przyglądała mu się z szerokim uśmiechem. Znał się na kobietach i ten widok przypadł mu do gustu.
Posłał jej jeden ze swych zabójczych uśmiechów.
- Widzę, że to będzie mój szczęśliwy wieczór – zagaił, celowo mówiąc ze śpiewnym teksańskim akcentem. Od lat nie mieszkał w Teksasie i na co dzień mówił inaczej, ale w razie potrzeby powracał do takiego sposobu mówienia.
Zgodnie z tym, co czytał w kolorowych magazynach, kobiety to uwielbiały.
Gina leciutko uniosła brwi.
- Czyżby? Coś takiego – wyszeptała.
- Angielka. – Uśmiechnął się. – Jesteś Gina, tak?
- A ty jesteś piłkarzem.
Tuck popatrzył na karteczki przy nakryciach. Z żalem stwierdził, że wyznaczono mu miejsce na wprost seksownej Angielki. Popatrzył na Ginę.
- A gdybyśmy zamienili miejsce osobie, która ma siedzieć obok ciebie?
- Hm. – Gina udała zadumę. – Myślę, że Reese chciała nas rozdzielić.
- Dlaczego?
- Chyba bała się, że skoczymy sobie do oczu.
- Niby z jakiego powodu?
- Bo… zerwała z narzeczonym. To chyba twój przyjaciel?
- Ach, rozumiem. Ale skoro to już się stało, to nie ma o czym mówić. – Usiadł. Kolano znów zabolało jak diabli. – Zresztą siedząc naprzeciw siebie, też możemy flirtować.
Gina roześmiała się. Ten jasnowłosy piłkarz ma niebywale rozbuchane ego.
- Jesteś w tym dobry, co?
- Skarbie, jestem najlepszy.
Spostrzegła Cassie, przeniosła wzrok na Tucka. Miło będzie trochę utrzeć mu nosa.
- Tak jest za każdym razem?
- Za każdym.
- Nikt ci się nie oprze?
- Kobiety za mną szaleją. Jeśli są kobietami i… - Wzruszył ramionami, posłał jej uwodzicielski uśmiech. – Cóż mogę powiedzieć? Po prostu mam taki dar.
Gina odwzajemniła uśmiech. Jest wyjątkowo przystojny, a niezachwiana pewność siebie tylko dodaje mu uroku. Szkoda, że nie ma ochoty na flirt, bo czuje przez skórę, że noc z Tuckiem wyleczyłaby ją z traumy, z której od lat nie może się otrząsnąć. Naprawdę nieźle wtedy namieszała.
Rozległy się dźwięki muzyki i Tuck od razu przeszedł do działania.
- Grają naszą piosenkę – zażartował. – Machniemy ręką na konwenanse i zatańczymy?
Przez mgnienie rozważała propozycję. Cassie była już blisko.
- To byłoby za łatwe. Co powiesz na trudniejsze zadanie?
- Jestem za.
- Założę się, że jej nie wyciągniesz na parkiet. – Ruchem głowy wskazała na Cassie.
Tuck odwrócił się. Dziewczyna w wieku Giny, w fioletowej sukience. Szła do ich stolika. Długie brązowe loki opadały na ładne nagie ramiona. Zgrabny nosek, ładne oczy i usta. Zdawała się nie zwracać uwagi na otoczenie, a lekko zmarszczone czoło świadczyło, że myślami jest gdzie indziej. To nie był angielski kociak ani fanka uganiająca się za piłkarzami.
- Bułka z masłem.
- No to nieźle się zapowiada.
- A co w zamian? Co dostanę, jeśli wygram?
Gina uśmiechnęła się do niego.
- Miłe towarzystwo Cassie, to chyba jasne.
- Tak, to jasne. – Tuck skłonił głowę.

Miała obawy, zostawiając Ginę sam na sam z Tuckiem, ale gdy tylko odeszła od stolika, całkiem o nich zapomniała. Myślami krążyła przy fascynującym artykule, który przeczytała wieczorem. Przeżyła lekkie zdumienie, widząc Tucka i Ginę w dobrej komitywie. Pośpiesznie odepchnęła od siebie naukowe rozważania.
- Wszystko w porządku?
Tuck podniósł się i szeroko uśmiechnął do Cassie.
- Cześć. Jestem Tuck, kuzyn Reese. – Wyciągnął do niej rękę. – Ogromnie mi miło.
Cassie zamrugała. Górował nad nią, ale uderzyło ją coś innego. Zapach. Fascynujący. Poruszyła nozdrzami, by lepiej poczuć. To nie woda kolońska, bo sztuczne zapachy na nią nie działały. No może delikatna woń mydła czy dezodorantu.
To było coś innego. Bardziej pierwotnego. Mocnego. Wręcz zniewalającego. Korciło ją, by przytknąć nos do jego koszuli i zanurzyć się w tym zapachu. Ledwie się powstrzymała, żeby tego nie zrobić. Zacisnęła palce na oparciu krzesła.
Czyżby feromony?
Uczeni od dawna wiedzą o ich istnieniu, a firmy perfumeryjne od lat próbują je wykorzystywać. Ten człowiek po prostu je rozsiewa.
I te oczy. Intensywnie niebieskie. Dokładnie ten sam odcień błękitu, jaki widziała w teleskopie, obserwując wybuch gwiazdy. Oczy nie z tego świata. Kosmiczne. Urzekające.
Popatrzył na nią. Wpatrywała się w niego z napięciem, z lekko rozchylonymi ustami, oddychając szybko. Z uśmiechem spojrzał na Ginę.
Bułka z masłem.
- Hej!
Powróciła z kosmosu na ziemię, nadal świadoma zapachu, jaki roztaczał.
- Och, przepraszam… - Potrząsnęła głową. Co on powiedział? Przedstawił się jej. – Jestem Cassie – powiedziała. – Cassiopeia.
- Dziewczyna oddana nauce – zauważył z miłym uśmiechem.
Owionęła ją kolejna fala jego zapachu. Minęła chwila, nim się pozbierała. Owszem, jest naukowcem. A on zawodowym sportowcem. Inteligencją bije go o dobre sto punktów, a może więcej. Nie głupieje przy facetach. W ogóle nigdy nie głupieje! To dlaczego teraz zachowuje się jak idiotka? Gwałtownie cofnęła rękę.
- A ty jesteś mięśniakiem – powiedziała, wbijając to sobie jeszcze raz do głowy.
Tuck nie zamierzał się obrażać. Spojrzał na Ginę z udawaną urazą.
- Dlaczego mam wrażenie, że Cassie nie przepada za mięśniakami?
- Nie bierz tego do siebie. Cassie w ogóle nie przepada za mężczyznami. – Widząc minę Tucka, uściśliła szybko: - Za kobietami też nie.
Tuck uśmiechnął się. Nieźle się zapowiada. Mama powtarzała, że wszystko przychodzi mu za łatwo. Całkiem ładne oczy, z bliska jeszcze ładniejsze. Szaroniebieskie, jak zamglone jezioro. Delikatny grafitowy i srebrny cień subtelnie wydobywały ich kolor.
Popatrzył na kartkę przy swoim nakryciu.
- Wygląda na to, że mam cały wieczór, żeby przekonać cię do zmiany podejścia. – Odsunął jej krzesło i uśmiechnął się promiennie.
Nawet nie drgnęła. Wpatrywała się w niego, a głębokie brzmienie jego głosu w połączeniu z tym zapachem poruszało ją do głębi, wprawiało w stan dziwnej, podszytej erotyzmem niemocy.
- Zwykle sprawdzam informacje w oparciu o kilka wiarygodnych źródeł, dopiero na tej podstawie wyrabiam sobie opinię – oświadczyła sucho.
- Zapamiętam – wymamrotał, tłumiąc uśmiech. Usiadł i popatrzył na Cassie. – Chyba nie jesteś stąd?
- Nie. – Nie zamierzała wdawać się w wyjaśnienia. To, że Reese posadziła ją obok niego, nie znaczy, że ma być miła.
Gina przewróciła oczami, litując się nad Tuckiem.
- Cassie jest Australijką.
- Och tak? A skąd? Z Sydney?
- Z Canberry. To nasza stolica – dodała na wszelki wypadek.
- Aha – rzekł, pochylając się do przodu. Popatrzył na Ginę, przeniósł wzrok na Cassie. – Czyli spotykamy się w ONZ-cie.
- Raczej nie – odparła, odsuwając się od niego i powtarzając sobie w duchu, że rozmawia z piłkarzem. Co z tego, że wydzielającym silne feromony? – W skład ONZ-tu wchodzą sto dziewięćdziesiąt trzy kraje, zaś jej siedzibą jest Genewa. – Popatrzyła na Tucka. Sportowcy zwykle nie są orłami z geografii. – To w Szwajcarii.
Tuck uniósł brew. Ludzie często traktują sportowców jak półgłówków, dawno się do tego przyzwyczaił. Czasem nie wyprowadzał ich z błędu, to go bawiło.
- To na północ od Irlandii, prawda?
Cassie zacisnęła wargi.
- Nie, w Zachodniej Europie.
- W Europie? Psiakrew – rzekł, pogłębiając teksański akcent. – Zawsze mi się to myli.
- Oczywiście jeśli miałeś na myśli Radę Bezpieczeństwa – ciągnęła, coraz bardziej pod wrażeniem jego głosu – to jej siedzibą jest Nowy Jork. Udało ci się, bo Australia właśnie została niestałym członkiem Rady.
Tuck zerknął na Ginę. Puściła do niego oko i uśmiechnęła się, najwyraźniej bardzo ubawiona. Już miał zapytać, czy to tam noszą te śmieszne błękitne hełmy, gdy rozległ się władczy głos ciotecznej babci Ady.
- Samuel Tucker! – Mówiła z silnym nowojorskim akcentem. – Jak się tu przekradłeś?
Tuck wstał i ciepło uśmiechnął się do starszej pani. Zagorzała Jankeska lubiła zapominać o istnieniu teksańskiej odnogi rodziny, lecz on zawsze lubił zgryźliwą staruszkę uważającą się za matkę rodu.
- Ciocia Ada – powitał ją i uścisnął. – Zawsze śliczna jak z obrazka.
Cassie wreszcie mogła odetchnąć. Przy nim brakło jej tchu.
- Nie przymilaj się, chłopcze. Co ty tu robisz?
- Dotrzymuję towarzystwa przyjaciółkom Reese.
- Reese – prychnęła Ada. – Uciekła po tym, jak ten żołnierz… Ta panna nie ma oleju w głowie… całe szczęście, że to moja pupilka.
- No co ty, ciociu – przekomarzał się Tuck. – Zawsze myślałem, że to ja jestem twoim ulubieńcem. – Starsza pani żartobliwie klepnęła go po ramieniu, a potem kościstą ręką ścisnęła za policzek.
Zadzwoniła komórka, lecz Gina nie odbierała, pochłonięta obserwowaniem tej sceny. I zaskakująco oszołomionej miny Cassie. Ktoś nadal uparcie dzwonił i starsza pani zmierzyła Ginę ostrym spojrzeniem.
- No, moja panno, odbierzesz wreszcie czy nie?
Gina natychmiast sięgnęła po komórkę, spojrzała na wyświetlacz.
- To Reese.
- Reese. – Ada znowu cmoknęła. – Powiedz jej, niech tu przyjdzie. Przyjęcie z okazji ślubu, który się nie odbył, to był jej chory pomysł.
Gina roześmiała się, odebrała telefon. Ada przeniosła wzrok na Cassie.
- To twoja dziewczyna? – zapytała Ada, odwracając się do Tucka.
- Na pewno nie – z godnością odparła Cassie.
Tuck rozpiął marynarkę i odurzająca fala feromonów uderzyła Cassie. Na mgnienie przymknęła oczy, krew szybciej popłynęła jej w żyłach.
- Nie jest w twoim typie – oceniła Ada, ignorując wypowiedź Cassie.
- Nie jestem jego dziewczyną – powtórzyła Cassie.
- W porządku – uspokoiła ją Ada. – Nie podobają mi się jego panny. Zwykle są za bardzo… wystrojone.
Tuck popatrzył na Cassie. Miała niewyregulowane brwi, zero biżuterii. Nikt by o niej nie powiedział, że jest zbytnio wystrojona. A jednak coraz bardziej go intrygowała…
- Nie jesteśmy parą – powtórzyła Cassie. Już sam ten pomysł był niedorzeczny.
- Reese i Mason nie przyjdą – oznajmiła Gina, wyłączając telefon.
- W takim razie bierzmy się do roboty – zakomenderowała Ada. – Samuel, idź do tego koszmarnego didżeja, niech ogłosi kolację. Ja powiem kelnerom, żeby zaczęli podawać.
Cała trójka odprowadzała ją wzrokiem.
- Ho! – mruknęła Gina. – Można się jej wystraszyć.
Tuck uśmiechnął się.
- I to jak. Wybaczcie – zniżył głos i lekko skłoniwszy głowę, przytrzymał wzrok Cassie. – Trzymaj dla mnie miejsce, skarbie. Niedługo wrócę.
Cassie wciągnęła powietrze, bo te kosmiczne niebieskie oczy przenikały ją na wylot, głos otulał ciepłem.
Cichy, gardłowy śmiech Giny niemal umknął jej uwadze.

Dwie godziny później z trudem panowała nad własnym zdradzieckim ciałem. Tuck brylował przy stole, uwodząc i czarując sąsiadki.
Wydzielając związki chemiczne, na które jej organizm był biologicznie zaprogramowany.
Akurat ten. Mięśniak. Dlaczego on?
Za każdym razem, gdy ich ramiona czy uda przypadkowo się stykały, serce zaczynało jej bić przyśpieszonym rytmem, drżały dłonie. Kiedy Tuck się śmiał, a robił to często, jej nozdrza wypełniał ten mocny, działający na nią zapach.
Wciąż walczyła z przejmującą pokusą, dusiła w sobie pragnienie. Odurzyć się tym zapachem, posmakować go, dotknąć. I z każdą sekundą, z każdym uderzeniem serca to pragnienie narastało.
To jest chore. To jakieś szaleństwo.
Coś takiego nigdy jej się nie zdarzyło. Hormony. Pierwotne instynkty. Przecież dotąd zawsze kierowała się rozumem. A teraz, podobnie jak reszta ludzkości, znalazła się na łasce biologii.
To bez sensu.
Ten facet jest głupi jak but. Gdy wspomniała o liczbie pi, był przekonany, że chodzi o jedzenie. Pomylił nazwę teleskopu Hubble’a, dzięki któremu uczeni poznają tajemnice wszechświata. Nawet nie wie, kto jest wiceprezydentem jego kraju.
Po prostu neandertalczyk.
Daremnie starała się skupić myśli na badaniach zorzy polarnej, do których zamierzała wrócić, gdy tylko wyrwie się z przyjęcia. Kiedy ostatni raz zdarzyło się jej przez dwie godziny o nich nie myśleć? Nad tym projektem pracuje od pięciu lat. I jest nim tak pochłonięta, że nic innego dla niej nie istnieje. A przez te dwie godziny zupełnie o nim zapomniała.
Marnie zaśmiała się z czegoś, co powiedział Tuck. Cassie wzięła się w garść. Ten wielki jasnowłosy jaskiniowiec siedział tuż obok niej. Zerknęła na zegarek. Czy wypada już wyjść? Sytuacje towarzyskie zawsze ją przerastały, lecz ta dzisiejsza była prawdziwą torturą. Musi uciec do siebie, schronić się w pokoju wśród znajomych przedmiotów.
Spojrzała na Ginę. Przyjaciółka pokręciła głową i szepnęła:
- Nawet o tym nie myśl.
Cassie westchnęła. Rozległy się dźwięki muzyki. Sweet Home Alabama, sentymentalny utwór. Marnie poderwała się z miejsca, kilka osób podniosło się od stołu.
Tuck zerknął na Ginę, puścił oko. Wstał i popatrzył na dziewczynę, która od dwóch godzin próbowała trzymać go na dystans, jakby bała się zarazić od niego głupotą.
Z uśmiechem wyciągnął do niej rękę.
- Co ty na to, Cassiopeio? Zatańczymy?
- Och, nie. Ja nie tańczę.
Nigdy się nie poddawał. Nie cofnął ręki.
- Skarbie, to nic trudnego – wyszeptał. – Poprowadzę cię.
Właśnie tego się bała. Intuicyjnie czuła, że za tym upajającym zapachem pójdzie na koniec świata. Jeszcze raz pokręciła głową, popatrzyła na Tucka. Niepotrzebnie, bo te niebieskie oczy przyciągały i hipnotyzowały.
- Ja fatalnie tańczę. – Oderwała od niego wzrok. – Prawda, Gino?
Gina skinęła głową.
- Tak, ale… - Popatrzyła na Tucka, potem na Cassie. Cassie miała minę, jakby wolała stanąć przed plutonem egzekucyjnym, niż zatańczyć z Tuckiem. Ciekawe. Nigdy nie widziała przyjaciółki tak zbitej z tropu. Już nawet nie chodzi o zakład, ale jak to się skończy?
- Każda kobieta powinna choć raz w życiu zatańczyć ze słynnym rozgrywającym.
- Byłym – rzekła Cassie. Gina popatrzyła na nią pytająco, więc uściśliła: - On jest… byłym piłkarzem.
Gina zabębniła palcami po stole.
- Na weselach obowiązuje zwyczaj, że druhny tańczą z drużbami – zareplikowała.
Podczas tamtego wspólnego roku wiele się nauczyła od Giny, która była jej przewodnikiem po meandrach życia towarzyskiego. Z żadnego podręcznika nie wyniosłaby takiej wiedzy. Jednak polegała na instynkcie samozachowawczym i czuła, że od Tucka powinna trzymać się jak najdalej. To najrozsądniejsze rozwiązanie.
A przecież jest bardzo rozsądna, nawet jeśli jej inteligencja gwałtownie spada, ilekroć na niego spojrzy.
- No tak, ale ślubu nie było. – Logika była jej mocną stroną. I dawała oparcie. – Czyli to przyjęcie nie jest typowym weselem. Zatem można zapomnieć o przyjętych obyczajach?
Tuck zachęcająco skinął dłonią.
- Myślę, że zachowanie pozorów jest bardzo istotne. Ludzie z Park Avenue przywiązują do nich wielką wagę.
Cassie przeniosła wzrok z jego dłoni na Ginę. Przyjaciółka kiwnęła głową.
- Chyba nie chcesz bruździć naszej Reese? Nie przejmuj się – dodała pokrzepiająco. – Tuck dobrze wie, co robi.
Tuck uśmiechnął się, nie odrywał oczu od Cassie.
- Dokładnie tak.
Ten postawny mężczyzna niesamowicie na nią działał. Może gdy z nim zatańczy, zauroczenie jej przejdzie. To wydaje się nawet logiczne.
Podała mu rękę.
I wszystkie komórki jej ciała raptownie ożyły.

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel