Anielska uroda, hiszpańska krew
Przedstawiamy "Anielska uroda, hiszpańska krew" nowy romans Harlequin z cyklu HQN ŚWIATOWE ŻYCIE EKSTRA.
Carmen Romero zajmuje się jeździectwem i jest w tym najlepsza. Przeżycia osobiste i rodzinne zmuszają ją jednak do porzucenia koni i życia w Hiszpanii. Zmienia nazwisko, wyjeżdża do Los Angeles i zatrudnia się jako pomoc stajenna. Właściciel stajni, gracz polo, niezwykle przystojny i władczy Elias Henley, od razu wyczuwa, że Carmen coś ukrywa – jest zbyt pewna siebie i za dobrze wie, jak postępować z końmi. Wie też lepiej niż jakakolwiek dotąd kobieta, jak postępować z nim, by go zaintrygować i rozpalić…
Fragment książki
– Carmen, to jeszcze nie koniec.
Wściekłość w głosie Sebastiana Romero niejednej osobie zjeżyłaby włos na głowie, ale Carmen czuła jedynie zmęczenie.
Cała trójka rodzeństwa Romero stała w świeżo opustoszałych stajniach.
Na wieść o tym, że planowała przetransportować konie, obaj bracia rzucili wszystko i przybyli z luksusowej winiarni sherry położonej w sercu Jerez prosto na rozległą posiadłość, która niedługo miała stać się punktem zagorzałego prawnego konfliktu.
Bracia mieli na sobie garnitury i okulary przeciwsłoneczne i obaj górowali wzrostem nad Carmen, która powitała ich w bryczesach i bluzie, mimo wiosennego słońca.
– Tata zawsze mówił, żeby hacjenda pozostała twoja – nalegał Sebastian. Chciał, żeby została i walczyła. – Maria wróciła tylko dlatego, że dowiedziała się, że ojciec umiera.
Rodzeństwo Romero nie nazywało Marii mamą ani nawet matką, jednak nie w wyniku wspólnej decyzji; każde z czasem przestało używać tych określeń, by chronić swoje uczucia.
– Jeśli teraz wyjedziesz, to praktycznie podasz jej ten dom na tacy! – wtrącił się Alejandro.
– Proszę, przestań.
Carmen uniosła dłoń, by ich wstrzymać. Od pół roku próbowała sobie poradzić ze śmiercią ojca, ale nadal brakowało jej zbyt wielu odpowiedzi, by rozwiązać skomplikowane uczucia.
– Tylko na trzy miesiące! Jeszcze zanim tata zmarł, mówiłam, że muszę odpocząć!
– Mówiła tak – potwierdził Alejandro, ale kiedy spróbował objąć Carmen ramieniem, odsunęła się.
– Carmen… – westchnął i zamknął oczy, by skupić się na doborze słów. – Oddając konie, ułatwiasz jej zadanie.
– Więc lepiej było je tu zostawić, żeby je zaniedbała? – żachnęła się Carmen. – Dobrze wiemy, jak świetnie zajęła się nami…
Rodzeństwo Romero miało dużo szczęścia – odziedziczyli sławną winiarnię sherry, a do tego posiadłości i inwestycje poza Jerez. I choć łączyły ich pewne cechy – kruczoczarne włosy i porywcze temperamenty – niesamowicie też się od siebie różnili.
Dziesięć lat starszy od Carmen Sebastian był okrutny. Ślub, który wziął niedawno z Anną, i adopcja jej córki, Willow, mogły zmiękczyć jego duszę, ale nie podejście do interesów, a tak się składało, że Maria de Luca, ich matka, była interesem wyjątkowo paskudnym. Dlatego po śmierci ojca Sebastian nalegał, by Maria zniknęła z etykiet produkowanej przez nich sherry.
Alejandro – pięć lat młodszy od Sebastiana – był rozsądniejszy. Pragnął, by ostatnie życzenia ojca się spełniły – a Maria pozostała twarzą marki – ale kiedy chodziło o dom rodzinny, był gotów w każdej chwili walczyć o to, co uważał za słuszne. To miejsce należało do jego siostry.
Sztab prawników rodziny Romero był w pełnej gotowości do walki, a testament Jose Romero był raz po raz z goryczą rozkładany na części pierwsze.
Bo jeśli chodziło o Carmen…
Dwudziestosześciolatka była maleństwem rodziny. Zawsze cechowała się temperamentem i popierała radykalne działania Sebastiana w stosunku do Marii, ale od dnia śmierci ojca, czuła się coraz bardziej wyzuta z energii.
– Nie możesz uciec.
– Nie uciekam. – Głos Carmen zazwyczaj był gardłowy, ale dziś był poważnie zachrypnięty. – Po prostu muszę odpocząć.
– Ale czemu Ameryka? – spytał Alejandro.
– Bo to kraj wolnych ludzi – odpowiedziała. Od zawsze lubiła słuchać o Stanach i dobrze wspominała konkursy, w których brała tam udział. – A ja chcę być wolna.
– Więc czemu Los Angeles?
– Może chcę zostać gwiazdą filmową? Albo modelką? Mogę tańczyć…
– Carmen, nienawidzisz sukienek.
Nie wiedział o tym nikt poza jej braćmi.
Kiedy nie upinała ich w kucyk, jej włosy były długie i lśniące i błyszczała na czerwonym dywanie, kiedy była ku temu okazja. Jednak z dala od błysku fleszy Carmen żyła w bryczesach albo w szortach i bikini w wyjątkowo gorące dni – ostatnimi czasy starała się jednak być bardziej elegancka.
– I nienawidzisz tańczyć. – Sebastian kontynuował swój miniwykład. – A do tego nie słuchasz wskazów…
Carmen spojrzała na brata spode łba.
– Nie masz pojęcia, jakiej dyscypliny potrzeba w jeździectwie.
– Mówię o sytuacjach poza jeździectwem.
– Żartowałam o byciu aktorką. Będę pracować w kafejce albo restauracji.
– Nie potrzebujesz przecież pieniędzy.
– Może chcę sobie udowodnić, że potrafię poradzić sobie sama?
– Carmen… – zaczął, patrząc na jej delikatne dłonie. – Nigdy nie widziałem, żebyś choćby odniosła kubek do kuchni, nie wspominając o zmywaniu. Nie wytrzymasz jednego poranka bez konia.
– Ledwo mogę sobie w ogóle przypomnieć coś takiego – westchnęła Carmen. – Tak samo, jak nie pamiętam ani jednego momentu, w którym nie byłam częścią rodu Romero…
– Co masz na myśli?
Choć jej pełne nazwisko brzmiało Carmen Romero de Luca, w Hiszpanii znano ją jako Carmen Romero, wybitnie utalentowanego jeźdźca, trenującą i wstępującą ze słynnymi tańczącymi końmi andaluzyjskimi, a także biorącą udział w zawodach dresażu na najwyższych szczeblach.
Była również jedyną córką Jose Romero i mówiono, że jest rozpuszczona i roszczeniowa. Nie było to kłamstwo, ale wystarczyło przyjrzeć się lepiej, by zrozumieć, że Carmen była samotna, przestraszona i zupełnie nie miała szczęścia do związków.
Szczególnie zabolało, gdy przypadkiem usłyszała, jak jej ostatni chłopak narzekał, jaka to nie jest wymagająca i wiecznie spragniona uwagi. Jej matka wielokrotnie zarzucała jej dokładnie to samo, a przecież nie mogli oboje się mylić.
Nie była to zresztą jedyna taka sytuacja. Miała przyjemność podsłuchać, jak mężczyzna, z którym planowała stracić dziewictwo, opowiada swojemu znajomemu, że zawsze czuć od niej stajnią i musiał niemal zatykać nos, by ją pocałować.
– Po prostu zamknij oczy i pomyśl o fortunie Romero – odpowiedział ów znajomy.
Mimo wszystko to nie mężczyźni złamali jej serce – to zrobiła matka wiele lat wcześniej. A teraz, w podeszłym już przecież wieku lat dwudziestu sześciu, Carmen zaczynała wierzyć, że bezpieczniej będzie umrzeć z zamkniętym sercem niż ponownie ryzykować rzucanie się w otchłań miłości.
Spojrzała na swoich braci. Choć wychowali się w tej samej dysfunkcyjnej rodzinie, zdołali wyjść z tego pewni siebie i charyzmatyczni, podczas gdy Carmen mogła najwyżej udawać.
I choć to prawda, że była rozpieszczoną księżniczką – zasługa bycia córeczką tatusia – bez zastanowienia przehandlowałaby to za spokój ducha.
Chciała pójść własną ścieżką, poczuć dumę z własnych osiągnięć, zamiast żeglować wciąż na wietrze bogactwa swojej rodziny.
– W Ameryce będę Carmen de Lucą – oznajmiła.
– Będziesz używać jej nazwiska? – Sebastian zmarszczył brwi. – Przecież jej nie znosisz!
– Może. Ale jeśli to ma dać mi wolność, nie zawaham się przyjąć jej nazwiska.
– Przecież kochasz jeździć – nalegał Alejandro.
Pytanie – czy naprawdę?
Jej zamiłowanie do koni było ogólnie uznane, choć nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że z początku jeździectwo było jej jedyną formą buntu.
Kiedy była pulchną małą dziewczynką, uwielbiała przebierać się w stroje pozostawione w porzuconym studiu mamy, malować się szminką i marzyć o tym, że zostanie kiedyś małą Marią de Lucą i wraz z matką zatańczy na jednej scenie…
Prawie piszczała z radości, gdy podsłuchała rozmowę rodziców. Jej mama dzwoniła powiedzieć, że chce, by Carmen zaczęła lekcje flamenco – dopiero po latach zrozumiała, że ojciec nie powiedział jej, że to dlatego, że w oczach Marii była zwyczajnie zbyt gruba.
Carmen nie mogła się doczekać, aż mama przyjedzie i rozpoczną wspólne lekcje – ale to się nigdy nie wydarzyło.
To jedna z lokalnych nauczycielek, Eva, miała wprowadzić ją w świat flamenco. To wtedy zrozumiała, że mama nie zamierzała już wrócić.
Tak. Carmen wymagała dużo uwagi. Tamtej nocy bez końca krzyczała, wzywając mamę. Nie tatę, nie braci, nie nianię.
Chciała tylko mamę.
Kiedy stało się oczywiste, że Maria nie wróci, Carmen ścięła długie czarne włosy – właśnie tam, w jej studiu tanecznym – a w dniu swojej pierwszej prywatnej lekcji flamenco nie wyszła nawet z łóżka.
– Carmen – westchnął wtedy tata, zmęczony wybrykami dramatyzującej córki. – Mama uważa, że potrzebujesz więcej ruchu.
– Nie będę tańczyła flamenco jak Maria. – To wtedy po raz pierwszy nazwała tak swoją matkę. – Chcę jeździć konno.
Choć miała tylko pięć lat, czuła słodycz zemsty, zdobywając pierwszą rozetę. Konie trochę ją przerażały, ale nigdy nie dała tego po sobie poznać. Tata wspierał tę pasję i był z niej dumny, jednak głęboka depresja i zapatrzenie w żonę, która na dobre zniknęła z jego życia, sprawiły, że nie był w stanie poświęcić Carmen wystarczająco dużo uwagi, a większość problemów rozwiązywał pieniędzmi. To Alejandro uświadomił jej, że Maria już nie wróci. Sebastian przeprowadził z nią pierwszą rozmowę o miesiączce. To oni – nie rodzice – pomogli jej dorastać.
I tym razem to znów bracia mówili jej, że powinna walczyć.
– Tata nie myślał trzeźwo, kiedy spisywał testament – powiedział Alejandro, idąc w stronę samochodów.
– Nigdy nie myślał trzeźwo, kiedy coś dotyczyło Marii – żachnęła się Carmen.
– Możliwe, ale zawsze mówił, że to będzie twój dom.
To prawda. Tak właśnie mówił.
Nie chodziło tu przecież o pieniądze – w kontekście bogactwa rodziny Romero, ten dom był błahostką.
– Wychowaliśmy się tu… – mruknął Alejandro, gdy dotarli na podjazd.
Widać było, że też cierpiał; i dla niego dorastanie było trudnym okresem. Sebastian był mniej sentymentalny.
– Nie postawiła tu stopy od dwudziestu pięciu lat.
Musiał zauważyć niezręczność Carmen albo to, że uciekła wzrokiem, bo dodał:
– Nie mówisz mi czegoś?
– No co ty.
– Bo jeśli będziemy musieli z nią walczyć, wszystko wyjdzie w sądzie.
Rzucił siostrze podejrzliwe spojrzenie, ale Carmen odwróciła wzrok i milczała, gdy kontynuował:
– Niech będzie. Rozumiem, że chcesz się stąd wyrwać. Po prostu nie podejmuj pochopnych decyzji. Porozmawiam z Dantem.
Rodzina Romero naprawdę miała wszystko – Dante był kapitanem luksusowego jachtu Sebastiana.
– Zorganizuje dla ciebie imprezę pożegnalną. Anna i Emily będą chciały się z tobą zobaczyć, zanim wyjedziesz.
– No pewnie.
Carmen skinęła głową i pocałowała Sebastiana w policzek, po czym obserwowała, jak rusza w stronę auta. Marzyła o tym, żeby Alejandro pojechał razem z nim.
– O co chodzi? – odezwał się po chwili.
– Mam poczucie, że zawiodłam tatę…
Ojciec zawsze chciał być na jej ślubie, poprowadzić ją do ołtarza. Ona jednak wzdragała się przed partnerami, których uważał za właściwych, a jeśli się z nimi umawiała, zwykle kończyło się to tragedią. Budowanie relacji nie przychodziło jej łatwo i na tyle bała się odrzucenia, że wolała odejść, niż pozwolić się zranić.
Potem doszły też ciągłe awantury, które zepsuły resztki czasu pozostałego po diagnozie taty. Gardziła tym, że przyjął z powrotem matkę, że usprawiedliwiał ją i bronił jej decyzji. A teraz rodzeństwo Romero w imieniu Carmen chciało podważyć testament ojca…
– Nie wiem, czy chcę o to walczyć – przyznała Carmen, zastanawiając się, gdzie podziała się złość, której dawniej tyle w sobie miała. – A co, jeśli się zmieniła?
– Przecież dobrze wiesz, że nie.
– Tak, ale co, jeśli ona naprawdę chce tu wrócić…?
Urwała, widząc jego minę. Sądziła, że Alejandro może ją zrozumieć. Mimo wszystkiego, co się wydarzyło, dziecko w sercu Carmen chciało wciąż wierzyć, że jej matka nie była już tą samą osobą, że jeszcze jej to udowodni…
Ale nie.
– Nie możesz być teraz miękka – ostrzegł ją Alejandro surowo.
Dotknęły ją te słowa. Od śmierci ojca coś się w niej zmieniło i obawiała się, że Alejandro może mieć rację: zaczynała mięknąć. A co więcej – na tyle przestała sobie ufać, że zarezerwowała już lot do Stanów.
Tej nocy wyjeżdżała do Los Angeles. Bez sentymentalnej imprezy na jachcie. Czuła, że koniecznie musi uciec stąd tak szybko, jak to możliwe.
Alejandro i Emily wraz z córeczką, Josefą, wyjeżdżali niedługo na wycieczkę do Londynu. A co, gdyby zdecydowali się tam zostać?
Sebastian i Anna planowali już dłuższą wyprawę jachtem w ramach uczczenia finalizacji adopcji Willow.
Ojca już z nimi nie było.
Maria w każdej chwili mogła wrócić do swojego ukochanego flamenco i zostawić ich raz jeszcze – tak jak lata temu.
Ludzie ranili ją albo opuszczali. Carmen już zbyt wiele razy dała się na to nabrać. Nie chciała dłużej walczyć. Ani o dom, ani o ziemię, ani o to, by ktoś ją kochał. Była zmęczona. Alejandro miał rację. Zmiękła.
Ale tego dnia obiecała sobie, że od teraz już zawsze to ona będzie tą, która odchodzi pierwsza.
Elias Henley doświadczył takiej liczby gal rozdania nagród, że przebijał większość celebrytów.
Tego wieczora również brał w jednej udział, jak zawsze mając u boku Wandę – stałą partnerkę podobnych wydarzeń.
Elegancko przycięte, gęste brązowe włosy, zadbany zarost, doskonale leżący garnitur – wyglądał jak prawdziwy hollywoodzki łamacz serc, a tak przystojny mężczyzna niewątpliwie był kimś sławnym – myślały osoby niebędące w temacie. Z kolei ci bardziej doinformowani traktowali go z nabożnym niemal szacunkiem.
Jakby nie patrzeć, podpis Eliasa Henleya był tak cenny, że jego wieczne pióro mogło być równie dobrze nabite płynnym złotem. Ale bez względu na to, ile kto wiedział, fakt pozostawał faktem: Elias Henley stanowił enigmę.
Jego piękna twarz była nietknięta skalpelem, a włosy – przetykane gdzieniegdzie srebrem – również były naturalne. To połączenie nadawało mu wyjątkowego uroku. Nawet delikatne zakola dodawały mu seksapilu, co w tych kręgach było rzadkością. Jego oczy otaczały cienkie linie, a jego brew często wysoko się podnosiła, by ukazać emocje.
Tak jak teraz.
– Hej, Elias.
Producent filmowy podszedł i uścisnął jego dłoń, po czym przeprowadzili przykładną pogawędkę. Albo raczej – Elias ją przeprowadził. Zdesperowany potrzebujący pieniędzy producent słabo krył zniecierpliwienie.
– Właśnie rozmawiałem z pańskim ojcem o…
– Jestem w szoku, że udało się panu go znaleźć. – Elias szybko odwiódł rozmowę od tematu projektu, który ewidentnie mężczyzna chciał przedyskutować, i zerknął przez jego ramię. – Ach, oto i on.
Spojrzał w stronę swojego ojca, Williama Henleya, który widocznie czuł się jak ryba w wodzie i pławił się właśnie w gwarze rozmów, podczas gdy jego żona, Eleanor, stała cicho u jego boku, rozdając kiwnięcia głowy i uśmiechy.
To właśnie dziś założona przez jego dziadka firma zajmująca się finansowaniem produkcji filmowych miała dostać specjalne wyróżnienie, jednak póki co trwał wieczorek zapoznawczy przeznaczony do budowania sieci kontaktów, czego Elias szczerze nie znosił.
Najchętniej oddałby ceremoniały ojcu, ale była pewna przemowa, którą musiał wygłosić sam.
To była najbardziej znienawidzona przez niego noc w roku. Henleyowie mieli ogłosić zdobywcę nagrody nazwanej na cześć ich zmarłego syna – stypendium na studia filmowe na wybitnym kalifornijskim uniwersytecie.
Elias podziękuje wszystkim za datki i podkreśli, jak ogromny wpływ będzie miało to stypendium na życie szczęśliwego zdobywcy. Potem przekaże wyrazy uznania Seraphinie, żonie jego zmarłego brata, i powie, jak ciężko pracowała wraz z jego matką przez ostatnie pięć lat, by ten projekt mógł istnieć.
I mimo pozornego stoicyzmu Elias był przerażony.
Stał w bezruchu, gdy producent podkreślał wspaniałość skryptu, który Elias miał ocenić pod kątem ryzyka finansowego.
– To niewątpliwy zwycięzca – zaznaczył producent, uznając, że to właśnie te słowa chce usłyszeć Elias. Niestety, strzępił język na darmo, bo Elias miał już po dziurki w nosie pewnych zwycięzców i bezpiecznych opcji, które ulubił sobie jego ojciec.
– Odezwę się do pana – stwierdził Elias tonem kończącym rozmowę.
Pozostał nieporuszony, gdy producent odszedł urażony.
– Bywasz strasznie obcesowy – syknęła Wanda. – Chciałam z nim porozmawiać. Mogłeś mnie chociaż przedstawić. Jaki znów masz problem?
Od czego miał zacząć? – pomyślał, widząc Seraphinę i jej nowego męża, Vincenta, rozmawiających z jego rodzicami.
Chciałby móc powiedzieć po tak wielu latach, że dobrze jej życzył, ale skłamałby. Dostrzegł delikatne zaokrąglenie brzucha pod złotą sukienką kobiety i przypomniał sobie, jak kilka tygodni wcześniej zespół Vincenta czegoś mu gratulował. Choć w polo grali w przeciwnych drużynach, byli przecież kiedyś przyjaciółmi…
Elias zerknął w stronę matki, która uśmiechała się pięknie mimo stresu, który musiał ją dziś zżerać. Elias miał nadzieję, że Seraphina i Vincent nie ogłoszą dobrej nowiny tak wcześnie. Eleanor niewątpliwie okazałaby radość, ale wiedział, że ta wiadomość otworzyłaby stare rany.
– Elias?
Zmarszczył brwi, widząc, jak Seraphina znalazła się u jego boku, gdy tylko Wanda uciekła, by porozmawiać z producentem, którego odprawił wcześniej z kwitkiem.
– Tak cię zignorować… – zauważyła Seraphina, biorąc od kelnera kieliszek szampana. Może jednak wcale nie była w ciąży…
Elias spojrzał w jej ładną porcelanową buzię i zimne niebieskie oczy.
– Idź do diabła.
– Tęskniłam za tobą – odparła natychmiast. – Nie ma dnia, żebym…
– Mam powtórzyć głośniej? – warknął na tyle groźnie, że zwiesiła głowę i odeszła.
– Przepraszam, kochany…
Wanda wróciła i wyciągnęła ręce, by poprawić jego krawat, ale Elias odruchowo się odsunął.