Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Aukcja w Szanghaju / Koncert w Paryżu
Zajrzyj do książki

Aukcja w Szanghaju / Koncert w Paryżu

ImprintHarlequin
Liczba stron320
ISBN978-83-291-1705-0
Wysokość170
Szerokość107
EAN9788329117050
Tytuł oryginalnyHis Jet-Set Nights with the InnocentAt No Man's Command
TłumaczAnna Dobrzańska-GadowskaAlina Patkowska
Język oryginałuangielski
Data premiery2025-09-30
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Przedstawiamy "Aukcja w Szanghaju" oraz "Koncert w Paryżu", dwa nowe romanse Harlequin z cyklu HQN ŚWIATOWE ŻYCIE DUO.

Archeolożka Evie Edwards wspólnie z profesorem Marinem od lat bada historię zaginionej księżniczki Isabelli. Po śmierci profesora liczy na pomoc jego syna, Matea Marina, lecz on ma powody, żeby raczej utrudniać jej zadanie. Na pełnej emocji aukcji w Szanghaju przebija ofertę Evie i staje się właścicielem należącego niegdyś do księżniczki oktantu. Jednak widząc determinację Evie, proponuje, że pomoże jej w rozwikłaniu zagadki z przeszłości. Ma nadzieję, że podczas wspólnej pracy pozna lepiej kobietę, która tak go fascynuje…

Angielski architekt James Challender zastaje w domu rodzinnym Aieshę Adams, dziewczynę, którą kiedyś jego matka przygarnęła z ulicy. James nie znosi jej, bo skandale, które wywoływała, zniszczyły jego rodzinę. Teraz Aiesha, która jest znaną wokalistką jazzową, chce zrobić Jamesowi na złość i publikuje w internecie nieprawdziwą informację o ich związku. Żeby nie wywoływać kolejnej afery, James zabiera ją ze sobą do Paryża i udają narzeczonych…

Fragment książki

Evie Edwards wykładała na wydziale archeologii jednej z londyńskich uczelni. Miała dwadzieścia pięć lat i bardzo często brano ją albo za doktorantkę, albo za asystentkę, co Evie w pewnym sensie rozumiała.
 Szkołę średnią skończyła jako szesnastolatka, licencjat zrobiła trzy lata później, pracę magisterską obroniła w wieku dwudziestu lat, a tytuł doktora nauk humanistycznych otrzymała niecałe dwa lata po magisterce. Z ilorazem inteligencji nieco ponad sto sześćdziesiąt, miała naturalną skłonność do mylenia przewidywań z oczekiwaniami, a jej ambicje sięgały gwiazd.
 W tej chwili, stojąc na środku wykładowej sali, z przyjemnością chłonęła aurę ekscytacji i niepokoju, typową dla wszystkich studentów rozpoczynających naukę na pierwszym roku.
– Dzień dobry – odezwała się jasnym, pewnym siebie głosem, kiedy drzwi zamknęły się już za ostatnimi spóźnialskimi. – Witam państwa na pierwszym wykładzie licencjackiego programu wydziału archeologii.
 Spokojnie omówiła swój program wykładów na właśnie rozpoczęty akademicki rok. To była jej ukochana dziedzina i tu, w sali wykładowej, zawsze czuła się najlepiej. Podsumowując, nie zwróciła uwagi na stłumione trzaśnięcie otwieranych i zamykanych drzwi, i kiedy wreszcie odwróciła się, wszystkie papiery wypadły jej z ręki.
 Zamiast czerwonego jak burak, spoconego dziekana wydziału, ujrzała przed sobą piękną blondynkę.
– Wasza królewska mość… – wyjąkała.
 I natychmiast przykucnęła w nieszczególnie wdzięcznym ukłonie przed królową Iondorry.
– Pani profesor Edwards – uśmiechnęła się królowa. – Bardzo się cieszę, że w końcu mogę panią poznać.
 Evie skinęła głową, zupełnie jakby ich spotkanie zostało wcześniej ustalone, co oczywiście nie miało miejsca. Królowa Sofia, władczyni państwa Iondorra, wskazała pierwszy rząd krzeseł i zaczekała, aż Evie usiądzie, zanim sama zajęła miejsce obok niej.
– Więc to tutaj władze wydziału skierowały wybitną specjalistkę, której doktorat dotyczył osiemnastowiecznej historii Iondorry – powiedziała, rozglądając się dookoła z ledwo wyczuwalnym niezadowoleniem. – Z wielkim żalem dowiedziałam się o śmierci profesora Marin. Nie mogliśmy publicznie potwierdzić słuszności jego teorii, lecz spotkały się one ze sporym zainteresowaniem mojej rodziny.
 Evie spuściła wzrok, jak zwykle niepewna, czy ma prawo przyjąć kondolencje, które pewnie należały się rodzinie zmarłego. Niezależnie od rodzinnych koneksji, profesor Marin był dla niej kimś szczególnie bliskim. Rozumiał ją i akceptował jej decyzje z jeszcze większą gotowością, niż robili to Carol i Alan, jej przybrani rodzice. 
 Tak czy inaczej, za każdym razem, kiedy składano na jej ręce wyrazy żalu, przed oczami natychmiast stawała jej postać syna profesora, który ledwo wytrwał do końca pogrzebu na cmentarzu, gdzie złożono na spoczynek jego ojca. Syna, który przez ostatnie trzy lata życia profesora nie odezwał się do niego ani słowem…
– Profesor Edwards, chciałabym poruszyć bardzo drażliwy temat, wymagający najwyższej dyskrecji – odezwała się królowa. – Proszę się więc nie dziwić, że zanim przejdę do wyjaśnień, poproszę panią o podpisanie umowy zobowiązującej do zachowania tajemnicy.
 Wyciągnęła rękę i za jej plecami pojawił się mężczyzna z plikiem kartek i długopisem w ręku.
– Jeśli mam być szczera, nie znoszę tych formalności i zrozumiem, jeśli pani…
– Wasza królewska mość nie musi mi nic wyjaśniać, chętnie podpiszę umowę.
 Evie nie zauważyła, że policzki asystenta monarchini zaczerwieniły się gwałtownie, gdy nieświadomie weszła jej w słowo. Pochyliła się i bez wahania złożyła podpis na dokumencie.
 Nie należała do najlepiej poinformowanych osób, czuła jednak, że kobieta, którą nazywano Księżniczką Wdową, zanim odnalazła prawdziwą miłość w związku z greckim miliarderem, ma jej do przekazania coś naprawdę ważnego. Teo Tersi został księciem małżonkiem w momencie, kiedy ojciec Sofii, król Frederick, abdykował na rzecz swojej córki.
 Asystent królowej wyjął umowę z rąk Evie, złożył podpis pod tekstem w miejscu przeznaczonym dla świadka i zwrócił jej gruby dokument. Młoda kobieta przesunęła dłonią po królewskich insygniach, wytłoczonych na tytułowej stronie.
– Obawiam się, że nie mamy dużo czasu – oświadczyła królowa. – Muszę więc od razu przejść do rzeczy. Za trzy dni w Szanghaju ma się odbyć aukcja, na której wystawiono na sprzedaż pewien przedmiot. Sprzedający twierdzi, że kiedyś przedmiot ten stanowił własność piratki Lorielli Desaparecer.
 Evie rzuciła Sofii pełne zdumienia spojrzenie.
– Liorelli? – powtórzyła z niedowierzaniem.
 Obok Grainne Mhaol, Mary Read oraz Ann Bonny, Liorella Desaparecer była jedną z najsławniejszych kobiet-piratów osiemnastego wieku.
– Tak – potwierdziła królowa. – Mój ojciec… Mój ojciec miał…
 Evie cierpliwie czekała, aż Sofia zapanuje nad sobą, świadoma, że widzi pełną emocji twarz monarchini, bez wątpienia rzadko oglądaną przez kogokolwiek.
– Niewiele osób wie o tym, że mój ojciec od pewnego czasu cierpi na wczesną demencję – podjęła królowa. – Ogólnie rzecz biorąc, do tej pory radziliśmy sobie z tym całkiem nieźle. Kiedy pięć lat temu na świat przyszła nasza córka, jego stan znacznie się poprawił, jednak… Cóż, mogę tylko powiedzieć, że ojciec zaczął przejawiać coś w rodzaju obsesji na punkcie tej aukcji i uparcie twierdzi, że musimy zdobyć przedmiot, na którym tak bardzo mu zależy.
– Dlaczego jest nim aż tak zainteresowany? – zapytała Evie.
– Jest przekonany, że chodzi o oktant podarowany księżniczce Isabelli przez koronę angielską na samym początku jej podróży.
 Evie drgnęła. Profesor Marin od lat utrzymywał, że żyjąca w osiemnastym wieku księżniczka państwa Iondorra wcale nie zginęła podczas morskiej podróży do swego holenderskiego narzeczonego mieszkającego w Indonezji, lecz została jedną z osławionych piratek tej burzliwej epoki, a Evie była zwolenniczką tej teorii. Obydwoje prowadzili intensywne badania i gromadzili źródła historyczne z całego świata, skrupulatnie budując opowieść o księżniczce-piratce, narażając się na kpiny ze strony innych naukowców.
 Evie rozumiała podejście swoich kolegów, wierzyła jednak w profesora Marina i teorię, na której poparcie oboje zdołali zebrać sporo poszlak. Brakowało im jedynie konkretnego dowodu, lecz skoro królowa przyjechała się z nią spotkać, najwyraźniej poważnie traktując sprawę wystawienia na aukcję słynnego oktantu, to może…
– Z oczywistych względów nie możemy dokonać tego zakupu sami i właśnie dlatego zależy nam, by zgłosiła pani swój udział w aukcji w Szanghaju, oceniła, czy oktant jest autentyczny, i kupiła go. Dziekan pani wydziału został już powiadomiony, że jest mi pani potrzebna, i udzielił pani urlopu, a my, rzecz jasna, opłacimy wszelkie poniesione przez panią wydatki.
 Królowa przerwała na moment i spuściła wzrok.
– Muszę też panią ostrzec, że nawet jeśli udałoby się pani znaleźć jakieś powiązania między Isabellą i Loriellą, rząd Iondorry nie będzie tego komentował. W najbliższym czasie będziemy musieli wydać oficjalny komunikat o stanie zdrowia mojego ojca i w tej sytuacji wszelkie dyskusje na temat księżniczki-piratki byłyby…
– Katastrofalne – dokończyła Evie. – Rozumiem.
 Ogarnęła wzrokiem niewielką salę wykładową. Na przestrzeni dwóch lat, które upłynęły od śmierci profesora Marina, ta sala była całym jej światem. Nie prowadziła żadnych badań, nie brała udziału w pracach archeologicznych. Nikt nie chciał ryzykować, powierzając cenne fundusze „dziewczynie bez życiowego doświadczenia, z głową w chmurach”.
– Pani ojciec potrzebuje pewności, czy to ten legendarny oktant? – zapytała.
– Nigdy dotąd nie widziałam, by cała jego uwaga była skupiona na czymś w tak obsesyjny sposób. – W oczach królowej zabłysły łzy.
– Nie zawsze jest ważne, by cały świat poznał naszą historię. Czasami wystarczy jeden człowiek.
– To słowa profesora Marina, prawda? – Królowa uśmiechnęła się łagodnie.
 Evie skinęła głową, zastanawiając się, dla kogo w gruncie rzeczy ważniejsze okazałoby się odkrycie prawdy.
– Chętnie polecę do Szanghaju – powiedziała.
 Wyraz ulgi, który na chwilę pojawił się na twarzy królowej, utwierdził ją w przekonaniu, że podjęła dobrą decyzję. Pomyślała też, że jeśli oktant okaże się powiązany i z piratką Loriellą, i z księżniczką Isabellą, być może uda jej się dowieść, że profesor Marin jednak miał rację.
– Ale wcześniej muszę pojechać do Hiszpanii – dodała.
– Do Hiszpanii?
– Znajdują się tam informacje, które pomogą mi w stwierdzeniu, czy oktant jest autentyczny – wyjaśniła Evie, myśląc o starym notatniku profesora Marina.
 A pamięć natychmiast podsunęła jej obraz barczystej, mrocznej postaci oddalającej się od niej na cmentarzu.

– Sto lat!
 Mateo Marin pośpiesznie odsunął komórkę od ucha, ponieważ radosne okrzyki jego matki przemieniły się w statyczne trzaski. Włączył mikrofon i położył telefon na biurku, chwytając plik kartek z tekstem prezentacji na pierwsze spotkanie tego popołudnia. Ściągnął brwi, usiłując pozbierać myśli i jednocześnie sensownie odpowiedzieć na pytanie matki, która chciała wiedzieć, jak będzie obchodził swoje urodziny.
– Henri wpadnie na kolację i na drinki.
– I to wszystko? – oburzyła się matka Matea. – Nigdy nie uda ci się nikogo poznać, jeżeli będziesz tylko popijał whisky z tym chłopakiem!
 Mateo nie zamierzał spowiadać się matce ze swoich związków z kobietami. Było ich wiele, lecz żadna z jego kochanek nie okazała się na tyle interesująca, by chciał spędzić z nią więcej niż dwa przyjemne wieczory.
– Henri nie jest już chłopcem – przypomniał swojej rodzicielce.
– Dla mnie zawsze będziecie chłopcami – odparła. – Ale to nieistotne. Ważne jest to, że czas już, żebyś się ustatkował. Kiedy zamierzasz mnie uszczęśliwić?
– Samo moje istnienie nie wystarczy? – rzucił, kpiącym tonem maskując gorycz, jaka kryła się w tym pytaniu.
– Oczywiście, że tak, mi hijo. Będziesz na kolacji w piątek?
– Naturalnie, mamo. Muszę kończyć, bo zaraz mam spotkanie.
– Jesteś w pracy? W urodziny?
– To normalny dzień tygodnia, więc niby gdzie miałbym być?
– Na randce z kobietą, która urodzi mi wnuki…
– Do widzenia, mamo.
 Mateo przerwał połączenie, nie chcąc słuchać dalszych wywodów. Komórka natychmiast rozdzwoniła się znowu, nacisnął więc guzik, nie spoglądając na numer, który pojawił się na małym ekranie.
– Mamo, jeżeli aż tak ci na tym zależy, złapię pierwszą kobietę, jaką spotkam na ulicy, i zafunduję ci tyle wnucząt, ile zechcesz…
– To raczej przerażający plan – odezwał się męski głos z wyraźnym akcentem.
– Na miłość boską, Henri! Nie zauważyłem, kto dzwoni.
– To już nie moja wina, mon ami. Chciałem się tylko upewnić, czy nasze plany na wieczór są aktualne. Jak sądzisz, o której będziesz w domu?
– Czuję się tak, jakbym rozmawiał z matką – mruknął Mateo.
– A ja, jakbym rozmawiał z dzieckiem – jęknął Henri.
– Przestań narzekać, dobrze? O siódmej będę w domu. Ty, ja, butelka whisky i talia kart.
 Mateo wsunął telefon do kieszeni. Zostało mu pięć minut do…
 Ktoś zapukał do drzwi.
– Tak? – Mateo niechętnym wzrokiem zmierzył swojego asystenta.
– W holu czeka pewna kobieta – odparł młody człowiek, nerwowo zaciskając dłonie. – Już od pewnego czasu…
– Kto to jest? – spytał Mateo. – I jak długo czeka?
– Mówi, że nazywa się Edwards, a czeka już godzinę.
– Godzinę? Całe popołudnie mam wypełnione spotkaniami. Nie chce umówić się na inny dzień?
– Nie może, bo jutro wylatuje do Szanghaju.
 Mateo popatrzył na swój popołudniowy terminarz.
– Postaram się gdzieś ją wcisnąć, ale niczego nie gwarantuję. Powiedziała, o co chodzi?
– To osobista sprawa, tylko tyle.
 Mateo zmarszczył brwi. Skrupulatnie dbał o to, aby „osobiste sprawy” nie pojawiały się w jego firmie, więc nie miał pojęcia, czego akurat ta może dotyczyć.
 Edwards. Nazwisko brzmiało znajomo, nie potrafił go jednak zlokalizować. Odprawił asystenta, chwycił teczkę z dokumentami związanymi z kontraktem z firmą Lexicon i wyszedł z gabinetu drzwiami po drugiej stronie, wychodzącymi na korytarz, którym szybciej mógł dotrzeć do sal konferencyjnych.

Evie założyła nogę na nogę i poprawiła dopasowaną białą bluzkę koszulową, w której czuła się wystarczająco profesjonalnie, by przystąpić do rozmowy z Mateo Marinem.
 Jednak po ponad czterogodzinnym oczekiwaniu jej pewność siebie znacznie zmalała. Z miejsca, gdzie siedziała, nie widziała asystenta Matea, ale doskonale słyszała, jak stukał w klawiaturę komputera, odbierał telefony i wzdychał. Przyjechała tu prosto z lotniska i od razu zaskoczył ją ultranowoczesny wygląd smukłego wieżowca, na którym umieszczono imię i nazwisko syna profesora Marina.
 To niewątpliwie wybitne osiągnięcie architektury wydawało się przerażająco dalekie od świata, który dzieliła z profesorem. Bardzo żałowała, że Mateo nie odpowiedział na żaden z jej licznych telefonów ani e-maili, poprzez które usiłowała skontaktować się z nim w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. 
 Słysząc kolejne ciężkie westchnienie, spojrzała na zegarek i ze zdumieniem odkryła, że jest już prawie osiemnasta. Podniosła się i podeszła do biurka asystenta, który spojrzał na nią z zabawnym przerażeniem.
– Nadal pani tu jest?
– Oczywiście, powiedziałam przecież, że zaczekam – odparła Evie.
– Ale pan Marin już wyszedł.
– Wyszedł? – powtórzyła, nieświadomie podnosząc głos. – Wyszedł, tak po prostu? Muszę się z nim zobaczyć, to niezwykle ważne.
 Młody człowiek zająknął się z wrażenia i Evie natychmiast ogarnęła litość w stosunku do kogoś, kto tak otwarcie boi się swojego szefa. Gniew wywołany świadomością, że syn profesora tak ją zlekceważył, szybko zniknął. Musiała jak najszybciej wymyślić plan B.
 Zdawała sobie sprawę, że nie ma najmniejszych szans, by asystent Matea podał domowy adres szefa jej, zupełnie obcej osobie. A miała przecież tylko ten jeden wieczór na zdobycie notatnika profesora…
– Czy mógłby pan… Przepraszam – odezwała się słabym głosem, bez cienia wyrzutów sumienia ocierając czoło wierzchem dłoni. – Zaraz wyjdę, nie chcę być dla nikogo ciężarem, ale czuję się trochę… Mogłabym może dostać filiżankę herbaty? Potem sobie pójdę, słowo…
– Oczywiście, bardzo mi przykro. – Mężczyzna zerwał się na równe nogi i praktycznie wybiegł zza biurka.
 Evie zerknęła przez ramię w głąb korytarza i z mocno bijącym sercem szybko przejrzała leżące na biurku dokumenty. Już miała sięgnąć do szuflady, gdy kątem oka dostrzegła zieloną kartkę przylepioną do pliku kartek wyglądającego na umowę z firmą o nazwie Lexicon.
 „Wysłać kurierem do M.M., Villa Rubia, Sant Vicenc de Montalt”. Bez chwili wahania oderwała kartkę od tytułowej strony umowy, chwyciła torbę leżącą na sofie, gdzie zmarnowała całe popołudnie, wybiegła do windy i wcisnęła guzik, zanosząc rozpaczliwe modły, by udało jej się zniknąć przed powrotem asystenta.
 Kiedy drzwi kabiny zamknęły się za nią i winda bezszelestnie ruszyła w dół, Evie odetchnęła z ulgą. Udało się. Surowo upominając się w myśli, by nie przyzwyczajać się do związanego z ryzykiem podniecenia, uświadomiła sobie, że musi jeszcze porozmawiać z Mateo Marinem i w jakiś sposób nakłonić go do przekazania w jej ręce notatnika jego ojca.
 Cóż, musiała to zrobić. Nie miała innego wyjścia.

Mateo oderwał gniewne spojrzenie od drogi i ogarnął wzrokiem wnętrze swojego idiotycznie drogiego samochodu.
 Nie miał naturalnej skłonności do ostentacji, ale w środkach transportu cenił luksus. Zaklął pod nosem, biorąc zakręt, za którym droga prowadziła już prosto do jego domu.
 Miał dwadzieścia minut spóźnienia. Henri na pewno sam wszedł już do środka i się rozgościł, lecz myśl o czekającym przyjacielu przywiodła skojarzenie o nieznajomej, która tak długo czekała na niego w biurze. Zjechał już windą do podziemnego parkingu swojego biurowca, kiedy przypomniał sobie o jej obecności, jednak zanim wrócił na szesnaste piętro, nie było tam już ani asystenta Matea, ani nieszczęsnej kobiety.
 Edwards… Tak, to nazwisko na pewno nie było mu obce, ale… Zahamował gwałtownie, w ostatniej chwili unikając zderzenia z tyłem samochodu jednego z chyba dwudziestu stojących w kolejce na podjeździe. Z aut na przedzie wysiadali pasażerowie w wieczorowych strojach.
 Wszystko wskazywało na to, że w domu Matea miało się odbyć przyjęcie, na które on sam jeszcze nie został zaproszony. Ach, ten Henri… Mateo miał najszczerszą ochotę go udusić.
 Zostawił samochód w garażu i wszedł do domu, pośpiesznie wybierając numer przyjaciela w komórce. Szedł ze schyloną głową, mijając kelnerów w uniformach, z tacami zastawionymi przekąskami lub kieliszkami z szampanem, mimo woli podziwiając organizacyjne zdolności Henriego.
– Wytłumacz się – rzucił, gdy ten odebrał telefon.
– Zgodnie z jednym z moich noworocznych postanowień zdecydowałem się zignorować twoje życzenia – oznajmił Francuz bez cienia zmieszania.
– Słucham? Nowy Rok był ładnych parę miesięcy temu.
– Wiem. Dotkliwie boli mnie to, że przez cały ten czas nie zauważyłeś, że konsekwentnie ignorowałem twoje życzenia, ale cieszy mnie, że teraz wreszcie to do ciebie dotarło.
 Mateo szybkim krokiem przeszedł przez hol i ostrożnie zajrzał do salonu, gdzie Henri, w smokingu, stał pośrodku sporej grupy wytwornie ubranych gości, z telefonem przyciśniętym do ucha, uśmiechając się szeroko do gospodarza.
– Nie chciałem tego – wycedził Mateo przez zaciśnięte zęby.
– Rozumiem, że nie znosisz swoich urodzin, ale ja nudziłem się jak mops i miałem ochotę na imprezę – odpalił Henri. – Poza tym jestem zdania, że za ciężko pracujesz i powinieneś przynajmniej od czasu do czasu wrzucić na luz.

Fragment książki

Aiesha spędziła w Lochbannon już tydzień i gazety jeszcze nie wpadły na jej trop. Ale komu mogłoby przyjść do głowy, żeby jej szukać w szkockich górach, w domu kobiety, której małżeństwo zniszczyła przed dziesięciu laty? To była doskonała kryjówka. Louise Challender wyjechała za granicę, do przyjaciółki, której przydarzył się wypadek, i Aiesha miała cały dom tylko dla siebie. Był środek zimy, więc spokoju nie zakłócał jej żaden ogrodnik ani gospodyni. Po prostu sielanka.
Przymknęła oczy, odchyliła głowę do tyłu i wciągnęła w płuca mroźne powietrze. Na ziemię opadały pierwsze płatki śniegu. Po zgiełku i spalinach Las Vegas zimne, świeże, spokojne powietrze Szkocji ożywiało przytępione zmysły jak cudowny eliksir. Tutaj Aiesha nie musiała niczego udawać ani grać. Czuła się tak, jakby wreszcie zeszła ze sceny i zrzuciła ciężki kostium, który nosiła w Las Vegas – kostium wampa, maskę barowej piosenkarki, zadowolonej z tego, że dostaje wysokie napiwki i przez całe dnie może chodzić po sklepach, siedzieć na basenie i smarować się samoopalaczem. Tutaj mogła się rozluźnić, zebrać myśli, nawiązać kontakt z naturą i przypomnieć sobie o własnych marzeniach.
Jedyną przeszkodą był pies. Łatwiej byłoby opiekować się kotami. Wystarczyłoby nasypać karmy do miseczki i zmienić żwirek w kuwecie. Kotów nie trzeba było głaskać ani przez cały czas dotrzymywać im towarzystwa. Koty chodziły własnymi drogami i Aieshy bardzo to odpowiadało. Ale pies to zupełnie inna sprawa. Pies chciał być blisko człowieka, zaprzyjaźnić się z nim, pokochać go. Pies ufał, że zapewni mu się bezpieczeństwo.
Aiesha popatrzyła w wilgotne brązowe oczy golden retrievera, który z niewolniczym oddaniem siedział u jej stóp, zamiatając ogonem warstwę świeżego śniegu. To spojrzenie przywiodło jej na myśl spojrzenie innej pary ufnych brązowych oczu. Choć minęło już wiele lat, to wspomnienie wciąż do niej wracało i za każdym razem czuła się tak, jakby ktoś wbijał jej nóż w serce. Podciągnęła rękaw i spojrzała na wewnętrzną stronę przegubu. Wyraźny czerwono-niebieski tatuaż już do końca życia miał jej przypominać, że nie potrafiła zapewnić bezpieczeństwa swojemu jedynemu przyjacielowi.
Przełknęła z trudem i spojrzała na psa, marszcząc brwi.
– Może sama wyjdziesz na spacer? Przecież znasz drogę lepiej ode mnie. Tu nie ma żadnych płotów. – Machnęła ręką. – Idź, pobiegaj sobie. Poganiaj królika czy coś.
Pies nie ruszył się z miejsca, tylko pisnął cicho, jakby chciał powiedzieć: „pobaw się ze mną”. Aiesha westchnęła z rezygnacją i powlokła się w stronę lasu.
– W takim razie chodź, głupi kundlu. Ale tylko do rzeki, nie dalej. Ten śnieg chyba będzie padał przez całą noc.

James Challender przejechał przez przysypaną śniegiem bramę z kutego żelaza, która prowadziła do Lochbannon. Zapadał już zmierzch. Posiadłość była zachwycająca o każdej porze roku, ale zimą zmieniała się w zaczarowaną krainę. Neogotycki budynek z wieżyczkami i mansardkami wyglądał jak żywcem wyjęty z bajki dla dzieci. Zamarznięta fontanna przed domem upodobniła się do renesansowej rzeźby z lodu, sople przypominały stalaktyty. Las i wzgórza za domem pokrywał biały, nieskalany śnieg. Powietrze było tak rześkie, czyste i zimne, że przy oddechu zamarzały mu dziurki w nosie.
W domu paliły się światła. A zatem gospodyni, pani McBain, przełożyła urlop, żeby zaopiekować się Bonnie podczas nieobecności matki, która musiała wyjechać do Australii, do przyjaciółki. James proponował, że zajmie się psem, ale matka przed wylotem z kraju powiadomiła go esemesem, że wszystko jest załatwione i ma się o nic nie martwić. Nie rozumiał, dlaczego po prostu nie odstawiła Bonnie do psiego hotelu. Przecież było ją na to stać. Po rozwodzie rodziców James zadbał, żeby niczego jej nie brakowało.
Lochbannon było trochę za duże dla samotnej starszej kobiety, której towarzystwa dotrzymywał tylko pies i kilkoro służących, ale James chciał zapewnić matce bezpieczną przystań w miejscu, które w żaden sposób nie byłoby związane z jej poprzednim życiem jako żony Clifforda Challendera. On również od czasu do czasu spędzał tu kilka dni, gdy chciał się oderwać od londyńskiego tempa życia, i właśnie dlatego przyjechał teraz, choć matka zapewniała, że Bonnie ma dobrą opiekę. Lubił samotność i spokój, a tutaj nic go nie rozpraszało. Przez tydzień potrafił tu zrobić więcej niż przez miesiąc w londyńskim biurze. Nikt nie zawracał mu głowy i niczego od niego nie chciał. Tu mógł spokojnie pomyśleć i oderwać się od stresów zarządzania firmą, która po wyczynach jego ojca wciąż musiała walczyć o odzyskanie dawnej pozycji. Było to też jedno z nielicznych miejsc, gdzie nie docierali wszędobylscy dziennikarze z kolorowej prasy. Konsekwencje hulaszczego życia ojca wciąż kładły się cieniem na życiu Jamesa. Brukowce wciąż wypatrywały skandali potwierdzających teorię, że jaki ojciec, taki syn.
Jeszcze zanim wyłączył silnik, usłyszał szczekanie Bonnie. Uśmiechnął się, idąc do drzwi. Może matka miała rację i ten pies naprawdę był zbyt wrażliwy, żeby zostawiać go z obcymi? Zresztą to entuzjastyczne powitanie w domowych progach było bardzo przyjemne. Ale zanim zdążył wsunąć klucz do zamka, drzwi otworzyły się i zobaczył przed sobą zdumione szare oczy.
– Co ty tu, do diabła, robisz?
Ręka Jamesa, sięgająca do klamki, opadła, a całe ciało zesztywniało. Aiesha Adams. Słynna, seksowna i nieposkromiona Aiesha Adams.
– Chyba to ja powinienem cię o to zapytać? – wykrztusił w końcu.
Na pierwszy rzut oka nie było w niej nic nadzwyczajnego. Bez makijażu, w dresowych spodniach i za dużym swetrze wyglądała jak przeciętna dziewczyna. Kasztanowe włosy sięgające ramion nie były ani proste, ani kręcone. Cerę miała gładką, oprócz paru malutkich blizn, które mogły być śladami po ospie albo po źle wyciśniętym trądziku. Była średniego wzrostu i szczupłej budowy. Przypuszczał, że zawdzięczała to raczej dobrym genom niż własnym wysiłkom.
Przez chwilę znów mu się wydawało, że ma przed sobą piętnastolatkę, ale zaraz jego uwagę przykuł niespotykany kolor jej oczu. Ich szarość kojarzyła się z burzą, dymem i cieniem. Również usta miała niezwykłe, pełne i kuszące do grzechu. Co ona tu robiła? Czyżby się włamała do domu jego matki? Serce zabiło mu szybciej. Co będzie, jeśli ktoś się dowie, że ona jest tutaj razem z nim? Na przykład prasa? Albo Phoebe?
Aiesha dumnie podniosła głowę i w mgnieniu oka ze skromnej uczennicy zmieniła się w wyrafinowaną, zmysłową uwodzicielkę.
– Przyjechałam na zaproszenie twojej matki.
Zmarszczył brwi ze zdumieniem. O co tu chodziło? Jego matka nie wspomniała o tym ani słowem. Dlaczego zaprosiła dziewczynę, która kiedyś wniosła w jej życie tak wiele zamętu i cierpienia? To nie miało sensu.
– Nie sądzisz, że to bardzo wielkodusznie z jej strony? Mam nadzieję, że pozamykała biżuterię i srebra.
Oczy Aieshy błysnęły złowrogo.
– Czy ktoś z tobą jest?
– Nie lubię się powtarzać, ale znowu mam wrażenie, że to ja powinienem ciebie o to zapytać. – James zamknął drzwi i zapadło milczenie, które naraz wydało mu się zanadto intymne. Jakakolwiek intymność z Aieshą Adams była niebezpieczna. Nie powinni się znaleźć w tym samym kraju, a cóż dopiero w tym samym domu. To była śmierć dla jego reputacji. Aiesha emanowała seksem, spowijała się atmosferą zmysłowości jak płaszczem, który narzucała na siebie, kiedy tylko przyszła jej na to ochota. Każdy jej ruch był ruchem wyrafinowanej uwodzicielki. Ilu już mężczyzn padło ofiarą tego smukłego ciała i ust jak u Lolity? Przypominała rozzłoszczonego kociaka.
James poczuł dudnienie krwi w uszach. Pochylił się i poskrobał Bonnie za uchem. Pies zapiszczał i z entuzjazmem polizał jego dłoń. Przynajmniej on cieszył się z jego przyjazdu.
– Czy ktoś tu za tobą przyjechał? – powtórzyła Aiesha. – Prasa? Dziennikarze? Ktokolwiek?
Wyprostował się i popatrzył na nią drwiąco.
– Uciekłaś przed kolejnym skandalem?
Zacisnęła usta i w jej oczach błysnęła niechęć.
– Nie udawaj, że nie wiesz. Wszystkie gazety o tym pisały.
Czy ktokolwiek mógłby o tym nie wiedzieć? Plotki o jej romansie z żonatym amerykańskim politykiem szerzyły się jak wirus. James starał się je ignorować, ale potem jakiś dziennikarz bez skrupułów przypomniał o roli Aieshy w rozwodzie jego rodziców. To było tylko jedno czy dwa zdania i nie wszystkie gazety to przedrukowały, ale wstyd i zażenowanie, które od dziesięciu lat starał się zostawić za sobą, znowu wróciły.
Z drugiej strony, czego innego mógł się spodziewać? Od chwili, gdy matka znalazła na ulicach Londynu nastoletnią uciekinierkę i przywiozła ją do domu, Aiesha przyciągała do siebie skandale jak magnes. Była wyszczekana i wciąż stwarzała jakieś problemy sobie, a także ludziom, którzy próbowali jej pomóc. Louise była wtedy bardzo rozczarowana jej zachowaniem i James nie mógł zrozumieć, dlaczego znów pozwoliła jej przyjechać. Po co zapraszała do siebie dziewczynę, która ukradła jej rodzinną biżuterię i próbowała ukraść również męża?
Zrzucił płaszcz i powiesił go w szafie.
– Zdaje się, że masz obsesję na punkcie żonatych mężczyzn?
Poczuł na plecach spojrzenie szarych, przenikliwych oczu i puls znowu mu przyspieszył. Ucieszyło go, że cios był celny. Tylko on jeden w całej rodzinie potrafił przejrzeć Aieshę na wylot. Była jak kameleon, zawsze robiła to, co przynosiło jej korzyść, i gdy jej to odpowiadało, nakładała swój urok jak sukienkę, by przyciągnąć do siebie następną ofiarę, złamać kolejne serce i zdobyć kolejny portfel. Ale on był na nią odporny. Poznał się na niej od samego początku. Aiesha pozbyła się plebejskiego akcentu z East Endu i nie nosiła już ubrań z sieciówek, ale w głębi duszy wciąż pozostała złodziejką, której celem w życiu było dojść jak najwyżej przez szereg kolejnych łóżek. Jej ostatnią ofiarą był amerykański senator, który już zapłacił za to ruiną swojej kariery i małżeństwa. Prasa opublikowała zdjęcie Aieshy, gdy wychodziła z jego apartamentu hotelu w Las Vegas.
– Nikt nie może się dowiedzieć, że tu jestem – powiedziała. – Rozumiesz? Nikt.
James popatrzył na nią. W jej oczach wciąż błyszczała nienawiść, ale zauważył coś jeszcze – błysk niepewności, a może lęku, który jednak zaraz zniknął. Podniosła wyżej głowę i zacisnęła usta. Nie było w niej nic niewinnego. Była chodzącym zagrożeniem dla każdego mężczyzny, gotowa zdusić go swymi krągłościami, aż uschnie z pragnienia, i dobrze o tym wiedziała.
Minął ją i wszedł do ciepłej bawialni.
– Nikt się nie dowie, że tu jesteś, bo zaraz stąd wyjedziesz.
Poszła za nim. Kroki jej bosych stóp na perskim dywanie były ciche jak kroki drapieżnika.
– Nie możesz mnie wyrzucić. To dom twojej matki, nie twój. – Skrzyżowała ramiona na piersiach. Wyglądała w tej chwili jak nadąsana nastolatka, choć miała już dwadzieścia pięć lat.
James leniwie przesunął po niej wzrokiem, jakby patrzył na tandetny przedmiot na wystawie sklepu.
– Spakuj się i wynoś się stąd.
Przymrużyła oczy.
– Nigdzie się nie wybieram.
Krew zadudniła mu w żyłach, znów rozniecając żar, który nigdy do końca nie wygasł. Poczuł do siebie niechęć za tę słabość. Ta dziewczyna sprowadzała go do poziomu zwierzęcia kierującego się najbardziej prymitywnymi instynktami. Ale James nie był ulepiony z tej samej gliny co jego ojciec. Potrafił się kontrolować. Aiesha próbowała go uwodzić już dziesięć lat temu, ale wtedy nie dał się złapać na haczyk i nie zamierzał tego zrobić teraz.
– Oczekuję gościa.
– Kogo?
– Kobiety, z którą zamierzam się ożenić. Ma tu przyjechać na weekend.
Roześmiała się głośno i ujęła się pod boki, jakby opowiedział jej doskonały dowcip.
– Chcesz powiedzieć, że naprawdę oświadczyłeś się tej sztywnej arystokratce z twarzą jak kamienna maska, która nie robi nic innego, tylko wydaje pieniądze tatusia na High Street?
James zazgrzytał zębami.
– Phoebe patronuje kilku znanym towarzystwom dobroczynnym.
Aiesha wciąż się śmiała jak niegrzeczna uczennica. To było bardzo w jej stylu. Kpiła z najważniejszej decyzji, jaką podjął w życiu. James wybrał narzeczoną po długich deliberacjach. Phoebe Trentonfield miała własne pieniądze i z pewnością nie była łowczynią fortun. James przez większość dorosłego życia próbował znaleźć partnerkę, która pragnęłaby jego, a nie jego pieniędzy. To był najważniejszy warunek. Miał trzydzieści trzy lata i chciał się już ustatkować, założyć stabilny dom, taki, jakim był dom jego rodziców, dopóki nie wyszły na jaw romanse ojca. Chciał dać matce wnuki. Szukał kobiety, która zadowoli się tradycyjną rolą żony, żeby on sam mógł się zająć odbudowaniem imperium Challenderów, które ojciec tak lekkomyślnie przehulał. Nie pragnął skandalu i chaosu, lecz stabilności i przewidywalności. Nie był impulsywny jak ojciec, wiedział, czego pragnie i miał wystarczająco wiele determinacji i dyscypliny, by to zdobyć i utrzymać.
Aiesha popatrzyła na niego prowokująco.
– Ciekawe, co ona powie, kiedy znajdzie cię tu ze mną?
– Nie znajdzie mnie tu z tobą, bo wyjedziesz jutro z samego rana.
Uniosła jedno biodro wyżej, stając w pozycji modelki. W kącikach jej ust wciąż czaił się prowokujący uśmiech.
– A więc jednak nie jesteś na tyle podły, żeby wyrzucić mnie stąd dzisiaj prosto na śnieg?
Najchętniej zagrzebałby ją w zaspie, żeby wreszcie pozbyć się pokusy, ale nie mógł jej wyrzucić o tej porze. Drogi były śliskie i zdradzieckie. Sam dobrnął tutaj z trudem. Pub w pobliskiej wiosce wynajmował pokoje tylko w lecie, a najbliższy hotel był oddalony o pół godziny jazdy. W tych warunkach o godzinę.
– Czy masz łańcuchy do opon?
– Nie mam samochodu. Twoja matka przywiozła mnie tu z lotniska w Edynburgu.
Co sobie właściwie myślała jego matka? Sytuacja z chwili na chwilę stawała się coraz bardziej niedorzeczna. Przez te wszystkie lata James nie miał pojęcia, że matka utrzymuje kontakt z Aieshą. Po co znów wprowadziła tę dziewczynę do swojego życia? Czy to miała być jakaś pułapka? Głupi żart? Chyba nie. Matka napisała mu, żeby się nie martwił o psa. Z pewnością zdawała sobie sprawę, że James i Aiesha nie powinni się znaleźć pod jednym dachem. Ta dziewczyna próbowała zwrócić na siebie uwagę każdego, kto nosił spodnie. Była bezlitosna i bezwstydna jak dziewczyny z rozkładówek „Playboya”. Przypominała bombę zegarową. 
– W takim razie zawiozę cię na lotnisko jutro z samego rana. Nie musisz się już opiekować ani psem, ani domem.
Podeszła do niego i palcem dotknęła jego zaciśniętej dłoni.
– Rozluźnij się, James. Jesteś napięty jak sprężyna. Gdybyś chciał rozładować tę energię... – zatrzepotała długimi rzęsami – wystarczy, że dasz mi znać.
Jej dotyk był jak uderzenie prądu elektrycznego. James zmusił się, by zachować obojętność, ale wszystkie komórki jego ciała drżały z pragnienia i ona doskonale o tym wiedziała.
– Zejdź mi z oczu.
W jej oczach znów pojawił się prowokujący błysk.
– Bardzo lubię, kiedy mężczyźni tak mnie traktują. – Ostentacyjnie zadrżała. – To mnie niesłychanie podnieca.
Zacisnął pięści tak mocno, że zabolały go stawy.
– Bądź gotowa o siódmej. Rozumiesz?
Odpowiedziała mu kolejnym uśmieszkiem.
– Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. Nie słyszałeś prognozy pogody?
Poczuł przypływ paniki. Owszem, słyszał prognozę pogody w samochodzie, gdy tu jechał, ale wtedy cieszyła go perspektywa zamieci. Nie miał nic przeciwko temu, żeby śnieg zasypał go w Lochbannon na kilka dni. Mógłby spokojnie dokończyć projekt dla Sherwooda, zanim Phoebe dołączy do niego na weekend.
Popatrzył na Aieshę z nienawiścią.
– Zaplanowałaś to?
Przerzuciła lśniące kasztanowe włosy przez ramię i wybuchnęła głośnym śmiechem.
– Sądzisz, że potrafię manipulować pogodą? Pochlebiasz mi, James.
Wstrzymał oddech, gdy weszła na schody, kołysząc biodrami. Nie mógł pozwolić, żeby zwyciężyła. Zamierzał się jej oprzeć, nawet gdyby śnieg zasypał ich tu na miesiąc.

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel