Broken Wings
Broken Wings, Irmina Maria
Historia relacji internetowej, która istniała naprawdę…
…naprawdę, jeśli mówić o ludziach z krwi i kości.
Ale czy faktycznie może istnieć coś, co jest jedynie zbiorem wiadomości z WhatsAppa, kilku spotkań wideo i paru rozmów telefonicznych?
Czy jakikolwiek związek dziewczyny i chłopaka, dwóch dziewczyn czy dwóch chłopaków, bez względu na formalny status – przyjacielski bądź romantyczny – może powstać bez dotyku rąk, zapachu włosów i spojrzenia oczu?
Oto historia opowiedziana z perspektywy dwojga młodych ludzi – Liwii i Antona, o byciu, odkrywaniu siebie, o marzeniach, przyjaźni, miłości i dramatycznych wyborach u progu życia.
Liwia, uczennica ostatniej klasy liceum, zapisuje się na internetowy kurs „wyzwól artystę”. Podczas pierwszych zajęć zwraca na nią uwagę Anton, młody fotograf i model. Wymieniają się numerami telefonu i rozpoczynają pozakursowe rozmowy na WhatsAppie. Liwia jest zaaferowana bezpośredniością chłopaka oraz jego modelową urodą. Wchodzi w tę relację coraz głębiej. Mocniej i szczerzej niż planowała na początku.
Anton, aspirujący fotograf i model, uczeń ostatniej klasy liceum, samotnik wygrywa w konkursie fotograficznym miejsce na kursie „wyzwól artystę”. Na pierwszych zajęciach dostrzega Liwię i jej fantastyczne rude loki. Natychmiast rodzi się w jego głowie pomysł zaproszenia jej na sesję zdjęciową, która może stać się przepustką do wielu nagród i utorować mu dalszą drogę w karierze fotograficznej. Od dawna poszukiwał ciekawej twarzy i to za darmo.
„Broken Wings” to dwustronna powieść. Czytelnik wybiera sposób, w jaki chce ją przeczytać – możesz zacząć od Liwii, możesz też w pierwszej kolejności poznać perspektywę Antona lub czytać na zakładkę – po jednym rozdziale opowiadanym przez każdego z bohaterów. Wybór należy do Ciebie!
Fragment tekstu
Liwia
Rozdział 1
Poznaliśmy się przez internet. Jego uśmiech przeniknął monitor i odmienił całe moje uporządkowane życie.
* * *
– Nie lubię zakończeń! Nie lubię, gdy kończy się książka, film czy serial! Nie lubię! Nie lubię! Dzięki Bogu, życie tak szybko się nie kończy. – Ze łzami w oczach wyłączyłam Wichrowe wzgórza z Juliette Binoche w roli głównej. – Ech… – Zerknąwszy na zegarek, podeszłam do szuflady z kosmetykami. Miałam jeszcze kilka minut do rozpoczęcia kursu. Ucisk w żołądku przypominał mi o tym lepiej niż budzik. Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Rdzawe loki zaświeciły w słońcu jak żarówki solarne. Lewą ręką ugniotłam dwa pasma, zwiększając ich sprężystość. Przysłoniłam nimi policzek, na którym rumieniec zdradzał narastający stres.
– To tylko monitor! Tych ludzi nie będzie naprawdę! Są jak aktorzy w moich scenariuszach! – powiedziałam do siebie, nie odrywając wzorku od odbicia warg w lustrze. Pełne i czerwone jak u gwiazd Hollywood. Idealnie symetryczne połówki, wygięte niczym gimnastyczki w mostku, kończyły się wąskimi kreskami. Usta. Taka mała rzecz, a tak ważna. Sięgnęłam po bezbarwny błyszczyk i wysunęłam z niego aplikator. Na bezdechu przesmarowałam dolną i górną linię, a potem złączyłam je razem w silnym uścisku. Cmok. Przesłałam sobie całusa i mrugnęłam okiem.
Po sekundzie poczułam gęsią skórkę na rękach.
– Idiotka! – wzgardziłam swoim pseudouwodzicielskim gestem.
Wszystko, co robiłam, powodowało zawstydzenie, palpitację serca i wstrzymany oddech.
Powiodłam wzrokiem po sypialni. Jasny pokój skąpany promieniami słonecznymi, obłożony książkami, toną nieudanych scenariuszy i biografii filmowców i aktorów, cieszył serce. Koił. Uspokajał.
Z lewej strony parapetu stało łóżko z zagłówkiem, narzutą i ozdobnymi poduszkami wybrane przez matkę. Na wprost wisiało lustro bez ramy, a z boku tkwiło biurko z tak zwanym „klasycznym nieładem”. Kilka kubków po kawie, pudełko chusteczek i świeca zapachowa coral peony tłoczyły się na podłodze koło grzejnika. Spod łóżka wystawały japonki w kolorze morza, rączka od walizki i broszury wyższych szkół filmowych.
Tak wyglądał mój idealny świat.
Bezpieczny, spokojny i niezbuntowany.
– Mamo, za chwilę zaczynam kurs! Nie przeszkadzajcie mi! – krzyknęłam, sadowiąc się ponownie na łóżku z ukochanym, obklejonym nalepkami laptopem na kolanach. Serce pukało głośno jak metronom, a oddech nie chciał się wyrównać.
Matka nie odpowiedziała.
Otworzyłam laptopa. Tapeta z Lazurowym Wybrzeżem przenosiła mnie myślami do wakacji spędzonych w Nicei. Szybko odszukałam aplikację Zoom. Uzupełniłam dane do logowania i – biorąc głęboki wdech, kliknęłam. Z lekko przymkniętymi oczami jakby mnie miało porazić światło, wyczekiwałam dołączenia przez prowadzącego. Czułam, że moje dłonie robią się wilgotne, a w ustach zaczyna zasychać. Zapach świecy, którą niedawno zgasiłam, wciąż docierał do głębi nosa. Trochę zaczynało mnie mdlić. Trudno powiedzieć od czego: zapachu czy nerwów.
Po co ja to robię?! Po co się tu zapisałam?! – pomyślałam i sięgnęłam po letnią już kawę. Okienko Zooma wciąż informowało, że host niedługo mnie dołączy. Na monitorze pulsował napis: WYZWÓL W SOBIE TWÓRCĘ. Jak poznać i pokonać wewnętrznego cenzora? – spotkanie pierwsze. Program kursu brzmiał jak banalny przepis na szarlotkę: obierzesz jabłka ze zbyt grubej skórki, pokroisz je w cienkie plastry, dosypiesz mąki, dodasz jajka, wyrzucając skorupki. Jeszcze mleko, szczypta soli, cynamon dla wzmocnienia smaku, potem wstawisz do gorącego piekarnika i wyjmiesz gotowy produkt. Ciasto jak marzenie. Wyrośnięte. Pachnące. Zachwycające. Każdy będzie chciał go spróbować. Otoczyć się jego doskonałością.
Oniemiałam na myśl, że mogłabym stać się taką artystyczną szarlotką. Przed oczami stanął mi czerwony dywan Hollywood. Ja w długiej seledynowej sukni. Cienkie ramiączka, przód całkowicie zasłaniający dekolt, i to bardzo głębokie wycięcie z tyłu odsłaniające niemalże całe plecy aż do tego zalotnego wgłębienia w dole tuż nad kością ogonową. W dłoni trzymam czarną kopertówkę, w której nic się nie mieści, nawet telefon, ale wygląda fantastycznie, kontrastując z czerwonymi paznokciami. Usta są również czerwone i mocno błyszczące. Na oczach tylko nieśmiała kreska i czarny tusz na rzęsach. „Naturalnie piękna” – tak o mnie piszą w czołówkach najświeższych magazynów, gazet i w internecie. „Odkrycie roku!”. „Talent na skalę Sofii Coppoli”. Oczywiście wszystko po amerykańsku.
– Mamooo! – zza ściany wrzasnął mój brat. Podskoczyłam przestraszona. Boże, jak mi zaczęło dudnić w uszach. Przysunęłam kubek do ust. Wielki łyk kawy okazał się zbyt wielki. Zachłysnęłam się. Kasłałam, plując kawą, nie widząc, że jestem już na wizji. Czarna ciecz spływała po twarzy, niszcząc dobre pierwsze wrażenie i równo nabłyszczone usta. Osiem par oczu spoglądało na mnie z rozbawieniem. Zastygłam i natychmiast wyłączyłam kamerkę. Od stóp do głów przeszył mnie dreszcz. Koniuszki palców pulsowały, rozgrzewając się niczym grillowe węgielki.
Sięgnęłam po pudełko chusteczek higienicznych i wytarłam się dokładnie.
Ale obciach! Co robić? Co robić?! Chyba nie dam rady tam wrócić! – Utkwiłam spojrzenie w ścianie, na której wisiały plakaty filmowe. Zagryzłam palec tak mocno, że poczułam powracającą rzeczywistość. – Muszę! Muszę wyjść ze strefy komfortu! – Wstrzymując oddech, ponownie włączyłam kamerkę.
– Dzień dobry… – wydukałam. Pominęłam wszelkie tłumaczenia i słowo przepraszam. To jedno zapamiętałam ze szkolnych spotkań z psychologiem: „Nigdy nie przepraszaj!” – dziwne i odmienne od tego, czego uczyli mnie rodzice, ale działało. Naprawdę działało.
– Dzień dobry, Liwio – Kobieta o wymuskanej fryzurze niczym dziennikarka wiadomości wieczornych i głosie głębokim jak u spikera radiowego powitała mnie profesjonalnie i poważnie. Ukryła rozbawienie, które dla odmiany biło od reszty uczestników. – Powiesz nam coś o sobie?
Chrząknęłam dwa razy i chybotliwym głosem zaczęłam od przedstawienia się. Język plątał mi się jak za długie sznurowadło, co w połączeniu z zacinającym się internetem dawało efekt stopklatki w filmie.
– A dlaczego wybrałaś ten kurs? – Prowadząca uśmiechnęła się szeroko, zachęcając mnie do kontynuowania.
– Chcę zostać scenarzystką. Chcę iść na studia filmowe i liczę, że ten kurs mnie wzmocni i mentalnie przygotuje do tego – wypowiedziałam to na głos. Jeny, jak dobrze to zabrzmiało! Jak dumnie! Jak niesamowicie! Jak gong przyszłości. Ale nie byłam w stanie wydukać nic więcej. „Mniej znaczy więcej” – zawsze powtarzał mój przyjaciel Greg, który od początku liceum zajmował miejsce w ławce obok mnie.
Miny reszty grupy nie zdradzały nic poza znudzeniem. Ale czego tu się spodziewać? Każdy tu jest dla siebie. Ze swoich egoistyczno-dysfunkcyjnych pobudek. Każdy chce się rozwinąć jako artysta, poczuć wiatr w żaglach, nabrać pewności, że jest najlepszym twórcą wszech czasów! Okej… nie wiem, czy każdy. Tak mam ja. Przyszłam na ten kurs, bo zbyt długo czułam się jak księżniczka zamknięta w wieży swoich kompleksów. Zbyt długo nie wierzyłam w siebie i swoje talenty. A przecież jeśli chcę być kimś, chcę by mnie poważano, by się ze mną liczono, by mnie szanowano, doceniano, to muszę robić coś ważnego, prestiżowego i możliwego do nazwania: nauczyciel… lekarz… prawnik… SCENARZYSTA!
– Wspaniale, że jesteś z nami. Kto następny, może Anton? – Pani Marta, coach specjalizująca się w kursach odblokowujących wenę, wypędzających z wnętrza wrednego cenzora, wywołała niebieskookiego blondyna z nosem jak kartofel.
Odetchnęłam z ulgą i zablokowałam mikrofon. Nad skroniami czułam silny puls i naprawdę słyszałam bicie swojego serca. Było to jednak bicie zagrzewające do walki. Do walki, w której planowałam stanąć oko w oko ze swoimi słabościami, tchórzostwem i niskim poczuciem własnej wartości. O dziwo głos pani Marty podziałał na mnie bardzo pozytywnie. Głos, a raczej to, co i jak mówiła. Kop energetyzującej siły przeszył moje ciało, przez co odruchowo zaczęłam się uśmiechać. „NAJTRUDNIEJ JEST ZACZĄĆ…” – napisałam wielkimi literami w notesie na kołowrotku i podkreśliłam fioletowym mazakiem. Fiolet – kolor artystów. Od kiedy o tym przeczytałam, otaczałam się tą barwą. Fioletowe poduszki. Fioletowe zeszyty. Fioletowe majtki.
Wyłączając się z aktywnego słuchania, dyskretnie sięgnęłam po komórkę i skrobnęłam wiadomość do Grega:
Możesz być ze mnie dumny! Właśnie tkwię przed laptopem na kursie dla przyszłych artystów. Będę wielka! I sławna! – Wysłałam. Treść zakończyłam emotką z wystawionym językiem.
Przed kamerą wciąż produkował się chłopak, który był częściowo przysłonięty ciemnym światłem. Ciężko mi było ocenić czy jest przystojny, bo pierwszy plan zajmował jego wielki nos. Odgarnięta do tyłu przydługa grzywka, przyciśnięta cienką opaską, zdradzała artystyczny styl.
Wzięłam łyk kawy. Zdążyła całkiem wystygnąć. Słodkogorzki smak rozszedł się po języku, policzkach i podniebieniu. Gdy minął największy stres, wyostrzyły mi się zmysły. Ogarnęło mnie przyjemne uczucie, że ten kurs rozpuści wewnętrzne blokady.
Anton
Rozdział 1
Znasz kogoś, podziwiasz, zazdrościsz, a potem on umiera. A ty żyjesz dalej.
* * *
Zadzwonił budzik. Siódma rano. Otworzyłem z niechęcią powieki i spojrzałem w okno. Ciemność, widzę ciemność – grypsnąłem do siebie i zwlokłem z łóżka zmęczone ciało. Porażony zimnem podłogi, rozwarłem szerzej oczy. Z okna wciąż nie rozchodziło się światło. Oparłem palce o parapet. Wilgoć osiadła mi na skórze. Popatrzyłem, marszcząc czoło. Za szybą rozlewała się mgła niczym spienione mleko. Natychmiast zapragnąłem kawy. Pyknąłem przycisk elektrycznego czajnika i sypnąłem do kubka łyżkę liofilizowanego Davidoffa, którego dostałem od zadowolonej klientki. Granulki zalałem wrzątkiem. Już sam aromat mnie trochę ożywił. Nie chcąc wyjść z domu z opuchniętą od poparzeń wargą, kubek odstawiłem na stolik, a sam zabrałem się za robienie pompek.
Godzinę później odpinałem blokadę roweru.
– W mordę, mokry! – Podrapałem się po głowie, zastanawiając się, czym przetrzeć siodełko. Nie miałem nic pod ręką. Usiadłem na otulonym mgłą rowerze. – Cholerna jesień! – Na tyłku poczułem odcisk wilgoci pomieszanej z paskudnym chłodem.
Ruszyłem.
Biel ograniczała widoczność. Koła ślizgały się po asfalcie. Gdyby nie znajome dziury, wiecznie niezałatane, nie wiedziałbym, dokąd jadę. Twarz miałem już mokrą od tego „wspaniałego, zapierającego dech w piersiach cudu przyrody”.
– Grrr! – mruknąłem. Ta ironia wcale mnie nie rozbawiła. Przeciwnie. Wiedziałem, że lada chwila spóźnię się do biblioteki i zgraja staruszków niemająca co zrobić ze swoim czasem wolnym, zajmie wszystkie komputery, by grać w pasjansa online. Nieprzyjemny ścisk znalazł swoje miejsce w żołądku. – Muszę być przed nimi! – Resztkami sił jeszcze mocniej wcisnąłem buty w pedały i zwiększyłem obroty. Koło kręciło się za kołem, tak jak świat w mojej głowie. Mgła i widoki zlewały się w jedną gładką masę, która równie dobrze mogłaby być aurą omdlenia. Ponowny ból żołądka przypomniał, że ostatni posiłek zjadłem wczoraj o szesnastej.
Kurs zaczynał się o dziewiątej.
Pedałując z prędkością pociągu regionalnego, myślami błądziłem pomiędzy ekscytacją a wątpliwościami. Czwarta klasa to czas decydowania o przyszłości, zastanawiania czego się chce w życiu, co powinno się robić, kim zostać. Od tej decyzji zależy wszystko. Tak mówią. Tak straszą. A co, jeśli nie? Jeśli źle wybiorę, czy zostanę więźniem swojego błędu? Szczerze mówiąc, moje życie to kombinacja porażek, niepowodzeń i złych decyzji. Nie zawsze moich, ale dotyczących mnie. Lecz dzięki temu nie wierzę w idealne wybory, jedną właściwą drogę i tego typu pierdoły. Życie może dać w pysk nawet Kardashiankom. Przynajmniej tak się pocieszam…
– Ech… – westchnąłem głośno, a para z ust buchnęła, jakbym popalał elektronicznego papierosa. Minąłem już stary mostek, który od lat straszył tabliczką „Przejścia nie ma! Przekroczenie mostu grozi kalectwem lub śmiercią”.
Śmierć dawno przestała mnie przerażać. Właściwie ułatwiłaby sprawę.
W bibliotece publicznej mieli salę komputerową, która stała się moim drugim domem. Godzinami przesiadywałem tam nad obrabianiem zdjęć, publikowaniem ich na serwisach fotograficznych, rzadziej nad lekcjami czy tak jak dziś, zajęciami online. Jesienią i zimą, gdy ogrzewanie mieszkania kosztuje fortunę, okupuję stanowisko w samym rogu, nie przeszkadzając nikomu. Może z wyjątkiem woźnego, który zwykł mnie przeganiać po zamknięciu.
Kurs „wyzwól artystę”, na który spieszyłem, wygrałem w konkursie na najlepszy fotoreportaż. W przeciwnym razie w życiu bym się na taki nie szarpnął. Pomijając kwestie finansowe, wydawał mi się napuszony i pretensjonalny. W praktyce trochę się pomyliłem.
W fotoreportażu pokazałem kota łapiącego i zjadającego wróblicę. Mojego kota. Naturalistyczna scena niczym z National Geographic, podkręcony kontrast, kilka czarnobiałych zdjęć, kilka w kolorze. Dygoczący, próbujący się wyrwać ze szponów kota ptak odegrał kluczową rolę. Poświęcił życie za swoje pisklęta. Je też uwieczniłem. Łyse, mokre i przeraźliwie kwilące. Kot zasadzał się na gniazdo uwite na osiedlowym drzewie od kilku dni. Widać je było z okna mojej kawalerki. Tam też wypatrzył je Futrzak. Najpierw całe dnie gapił się przez szybę na wijące gniazdo wróble. Potem na wysiadywanie jaj. Aż wreszcie małe piszczałki. Wiedziałem, że wypuszczenie go na dwór, może oznaczać ich śmierć.
Pilnowałem więc, by nie wychodził.
Gdy jednak pod koniec miesiąca miska Futrzaka świeciła pustką, a jego miauczenie rozrywało moje serce na milion kawałków, przesunąłem zardzewiałą zasuwkę, otworzyłem drzwi mieszkania i wypuściłem myśliwego. Zbiegłem za nim z aparatem w ręku. Jeśli natura planowała zrobić swoje, chciałem to chociaż widzieć. Kot biegł w jednym kierunku. Ani przez sekundę się nie wahał, nie zastanawiał, nie rozpraszał. Pień drzewa stał się drabiną, którą pokonał w kilka sekund. Gałąź, na której matka właśnie karmiła młode, była nisko zawieszona. Stanąłem na ławce ustawionej opodal i ustawiłem krótki czas otwarcia przesłony. Teleobiektyw nakierowałem szybko na rodzinkę, która niczego jeszcze nie przeczuwała. Futrzak stanął na gałęzi. Teraz zwolnił kroku i patrzył. Zbystrzał. Jego ciało zesztywniało. Jak dzikie zwierzę położył po sobie uszy i przyczaił się. Poczułem ucisk w sercu, bo naprawdę nie chciałem, by zrobił im krzywdę. Ale nie było wyjścia. Selekcja naturalna. Krąg życia. Przed oczami stanął mi Król lew i te pyszne antylopy zjadane przez stado. Wtedy nie widziałem w tym nic nadzwyczajnego, nic odrażającego, nic brutalnego. Bajka.
Futrzak zrobił dwa małe kroki. Został dostrzeżony. Popłoch, który wywołał: przeraźliwe ćwierkanie, machanie skrzydłami, podfruwanie, tylko przyspieszył akcję. Sprowokował głodnego kocura. Jak w karabinie maszynowym naciskałem spust migawki. Pstryk. Pstryk. Pstryk. Pstryk. Pstryk. Pstryk. Kot w trzech ruchach skoczył, złapał i uciekł.
Młode, choć ocalały, ćwierkały jakby to je ktoś odzierał ze skóry. Muszą jakoś przetrwać. Nauczyć się fruwać i zdobywać pożywienie. Bez dorosłego opiekuna będzie im cholernie trudno. Wiem coś o tym. Może ich ojciec się zjawi? Choć nie liczyłbym na to.
Wróblica jeszcze jakiś czas walczyła o życie. Szamotała się, wyrywała, dziobała Futrzaka. Raz mu się wymsknęła, ale powalił ją łapą i ponownie wsadził do pyska, zaciskając mocno szczęki. Towarzyszyłem jej w tym pożegnaniu, zapisując na matrycy jej ostatnie spojrzenie.
Pierwsza konsumpcja odbyła się pod drzwiami klatki schodowej. Sąsiad żul prawie zdeptał zwłoki, wytaczając się z klatki.
– Spier… – Pogroził Futrzakowi pięścią i splunął pod nogi. Ja wciąż celowałem w ptaka i jego oprawcę. Położyłem się na ziemi jak przyczajony żołnierz i czekałem. Gdy Futrzak się nasycił, chwycił resztki i zaniósł je w darze na moją wycieraczkę. Widząc, że nadchodzę, usiadł i miauknął.
– Dziękuję, naprawdę doceniam to trofeum. – Pogłaskałem go po łbie i grzbiecie, a on się wyprężył. Potem zaczął się wylizywać. Nacisnąłem klamkę, drzwi skrzypnęły. Weszliśmy z powrotem do mieszkania, zostawiając resztki ofiary na korytarzu.
Futrzak zmęczony polowaniem umościł się na łóżku i od razu zasnął.
Ja, nie siadając nawet, natychmiast przejrzałem zdjęcia w aparacie i zdumiony efektem, zrzuciłem je na laptopa. Już wtedy, na małym ekranie komputera, widziałem, że udało mi się uchwycić kruchość i brutalność życia. Lęk. Głód. Determinację przetrwania. To zdjęcia na nagrodę – pomyślałem z przekonaniem.
Odłożyłem sprzęty. Usiadłem koło Futrzaka i pogładziłem jego futro. Wtedy cieszyłem się, że nie głoduje. Tylko on się dla mnie liczył.
– Dzień dobry, Tony! Zarezerwowałam ci twoje stałe miejsce, tak jak prosiłeś – w progu biblioteki stała Zośka, studentka bibliotekarstwa, która w weekendy wyrabiała godziny praktyk. Na jej nosie siedziały okulary z potrójnymi szkłami, które działały jak lupy, powiększając jej krzaczaste brwi do rozmiaru XXL. W komplecie ze stałym aparatem ortodontycznym, którym nieustannie świeciła, szczerząc się do mnie, przypominała postać z horroru.
– Dzięki, Zośka. Jesteś niezastąpiona! – rzuciłem w przelocie, nie wdając się w rozmówki. Skierowałem kroki do stanowiska w ciemnym kącie. Światło słoneczne jeszcze nie zdążyło wedrzeć się do środka, a przy dzisiejszej aurze pogodowej, nie spodziewałbym się go wcale. Zośka patrzyła za mną, głośno wzdychając. Jakie to upokarzające, gdy ludzie ślinią się na twój widok, wtykają ci numery telefonu do ręki i stalkują cię na Facebooku, a gdy chcesz po prostu pogadać, tracą zainteresowanie tobą.
Spojrzałem na zegarek w komórce z obtłuczonym szkłem. Do rozpoczęcia kursu zostało siedem minut. Ustawiłem Zooma i wklepałem hasła. Komunikat czekania wyświetlił się na monitorze. Tylko jedne zajęcia, zobaczę co to jest, odhaczę, na wypadek, gdyby ktoś mnie potem zapytał, i z głowy. Nie będę co sobota tracił czasu, którego i tak nie mam. To mi zresztą przypomniało, że nie odpowiedziałem kobiecie, z którą byłem po południu umówiony na sesję zdjęciową. Dopytywała, jaką stylizację ma przygotować.
– Jasna cholera! – warknąłem na siebie i szybko zacząłem wyszukiwać jej w telefonie. – Mam! – Odpisałem zdawkowo i odetchnąłem. Pewnie i tak będzie wściekła, ale trudno. Ludzie są trudni. Gdybym nie musiał płacić rachunków, olałbym takie babsztyle. Ale w obecnej sytuacji niestety nie mogę.
Tik. Tik. Komputer zapikał i pojawiła się prowadząca, a dookoła niej miniaturowe głowy kursantów. Blondyna z wielkimi ustami, które rzucały się w oczy jako pierwsze. Pasowałaby do reklamy pasty do zębów albo szminek.
O ile wywód powitalny okazał się całkiem interesujący, o tyle druga część – przedstawianie się uczestników, to totalna nuda. Osunąłem się na krześle i gapiłem to w ekran, to na dziurę w ścianie. Dopiero po chwili spostrzegłem, że moja kamera jest krzywo ustawiona. Koledzy po fachu widzieli jedynie pół mojej twarzy. Rozbawiło mnie to. I nie poprawiłem nic. Nie planowałam zapuścić tutaj korzeni, więc nie musiałem wdawać się w kurtuazyjne dygnięcia nóżką.