Co się stało z Niną?
Piękni, młodzi i zakochani w sobie po uszy. Nina i Simon to para jak z obrazka. Ale tylko do czasu, gdy wyjeżdżają na weekend do domu letniskowego jego rodziców, skąd wraca tylko on.
Co się stało z Niną?
Nikt tego nie wie. Wyjaśnienia chłopaka są mocno niespójne. Zrozpaczeni rodzice Niny domagają się odpowiedzi, tymczasem rodzice Simona postanawiają go zaciekle bronić. Zatrudniają drogich prawników i agencję piarowską. Bardzo szybko rozkręca się brutalna, pełna jadu kampania medialna.
Jak daleko posunie się rodzina Simona by go chronić?
Wkrótce fakty giną w wirze wzajemnych oskarżeń. Jedni opowiadają się po stronie Simona, inni po stronie Niny, a historia zatacza coraz szersze kręgi. Oliwy do ognia dolewają domorośli śledczy i twórcy teorii spiskowych. Małe miasteczko staje się centrum zainteresowania mediów.
Jak daleko posunie się rodzina Niny, by dociec prawdy?
Bliscy Niny maja nikłe szanse w starciu z bogatą i wpływową rodziną Simona, jeśli będą grać zgodnie z zasadami. Ale czy będą?
Fragment tekstu
Prolog
Nazywam się Nina Fraser. Prawdopodobnie wiecie, kim jestem. Może widzieliście moje zdjęcie w internecie albo słyszeliście gdzieś o mnie. A jeśli tak, to pewnie już mnie osądziliście. To znaczy, nie publicznie, bo nieładnie jest obwiniać ofiarę, ale w zaciszu własnych myśli. Uważacie pewnie, że byłam głupia i słaba. Albo jedno i drugie. Myślicie, że gdybym tylko się postawiła lub po prostu odeszła, wszystko byłoby okej. Nie zamierzam się z wami spierać ani wyprowadzać was z błędu. Chcę tylko powiedzieć jedno: pozornie klarowna sytuacja może okazać się przytłaczająco mętna, gdy sami jej doświadczymy. Poza tym czasem to właśnie kiedy „po prostu odchodzimy”, sprowadzamy na siebie kłopoty.
Jak już powiedziałam, jestem Nina. Mam dwadzieścia lat, siostrę Grace i dwoje rodziców. Pasjonuję się wspinaczką. Ale to już wiecie, jeśli czytaliście o mnie w sieci. To może teraz opowiem o czymś, czego nie wiecie. Moje palce są pokryte odciskami, mam też bliznę na kolanie i łokciu – obie po upadkach. Uwielbiam się wspinać. Gdy jestem na ścianie, myślę tylko o tym, jak wcisnąć palce w następną szczelinę i w jaki sposób oprzeć stopy, aby przesunąć się w górę. Nigdy nie myślę o tym, co znajduje się poniżej. A kiedy docieram na szczyt, siadam, oddycham i spoglądam na dolinę. Patrzę na pokonaną trasę i zastanawiam się, jak mogłabym przejść ją lepiej.
Zapewne wiecie też, że mam chłopaka. Nazywa się Simon Jordan. Poznaliśmy się w przedszkolu jeszcze jako pięcioletnie dzieci. Potem w szkole zaprzyjaźniliśmy się, a w wieku szesnastu lat zakochaliśmy się w sobie. Bardzo mi zależy, aby uświadomić wam, jak dobrze się między nami układało. Nie to, że Simon był idealny, bo nikt nie jest. Jeśli jednak istnieje coś takiego jak idealny pierwszy chłopak dla nieśmiałej dziewczyny poszukującej swojego ja, to on wpisał się w tę rolę znakomicie. Śmiał się z moich żartów. Zawsze interesował się tym, co miałam do powiedzenia, nawet gdy towarzyszyli mu akurat kumple. Nigdy ze mną nie pogrywał i nigdy nie zachowywał się tak, jakby chciał zasugerować, że jakaś inna dziewczyna jest lepsza ode mnie. Przy nim czułam się ładna, a dla szesnastolatki to bardzo ważne – aż za bardzo… Po raz pierwszy przespaliśmy się ze sobą w jego osiemnaste urodziny. Byliśmy niezdarni i trochę bolało, ale jednocześnie dobrze się bawiłam. Było pięknie. Już wtedy całą sobą wiedziałam, że nigdy nie pokocham nikogo tak, jak pokochałam jego. Potem jednak coś zaczęło się psuć, a ja coraz częściej wracałam myślami do tego, jak było wcześniej. Oglądałam nasze stare zdjęcia i spędzałam czas ze znajomymi, którzy znali nas od samego początku. Chciałam wierzyć, że nie wymyśliłam sobie tego wszystkiego. Że to była prawda.
Po liceum Simon wyjechał na studia na Northwestern, a ja zostałam w Waitsfield i poszłam na Uniwersytet Vermontu. Nie uważaliśmy, by rozłąka mogła stanowić dla nas przeszkodę. Byliśmy zgraną parą. I pierwszy rok rzeczywiście minął bez problemów. Często się widywaliśmy, on przyjeżdżał, codziennie gadaliśmy na FaceTimie – nawet dwa lub trzy razy w ciągu dnia. Pisaliśmy też mejle. Moja przyjaciółka Allie twierdziła jednak, że nic z tego nie będzie. Jej zdaniem Simon był zbyt przystojny, a do tego miał dzianych rodziców. Na pewno otaczały go setki dziewczyn znacznie bardziej wyrafinowanych, doświadczonych i ekscytujących niż taka szara myszka z sąsiedztwa jak ja. Allie potrafi zachować się jak suka. Nie chciałam, żeby Simon mnie rzucił, ale ponieważ zawsze przygotowuję się na najgorsze, z ogromnym trudem nastawiałam się psychicznie na nieuniknione. Przykładałam się do nauki, próbowałam nawiązywać nowe znajomości, wspinałam się niemal co weekend – i czekałam, aż wiszący nad moją głową topór wreszcie spadnie.
Tymczasem Simon, zamiast mnie rzucić, wydawał się coraz bardziej zaangażowany. Teraz nie dzwonił już dwa czy trzy razy dziennie, ale cztery lub pięć. Czasem chciał, żebym „nosiła go w kieszeni”, to znaczy, żebym podczas połączenia przez FaceTime’a wyciszyła telefon i zabierała go ze sobą na wykłady lub kładła obok na biurku, gdy się uczę. Przyjeżdżał co drugi weekend i proponował, że zapłaci, abym mogła przylatywać do niego do Illinois. Ale nie mogłam. Bo w weekendy musiałam pomagać mamie w prowadzeniu zajazdu. A poza tym nie umiałabym brać od niego pieniędzy i wydawać ich jak własnych. Dziwnie bym się z tym czuła. On jednak tego nie rozumiał. Złościł się i miał żal.
Patrząc wstecz, widzę teraz, że to właśnie wtedy nasz związek zaczął się zmieniać. Po tym, jak odmówiłam latania do Illinois, Simon stał się inny. Traktował mnie z wyższością, jakby on był idealnym chłopakiem, a ja złą dziewczyną, na której nie można polegać. I chociaż oblekał to w żarty, wyraźnie wyczuwałam, że przemawiają przez niego zranione uczucia. Robiłam więc wszystko, aby zapewnić go, że mi na nim zależy. To mu jednak nie wystarczało. Był coraz ostrzejszy w stosunku do mnie, zarówno w łóżku, jak i poza nim. Łapał mnie za ramiona lub biodra tak mocno, że zostawały na nich siniaki w kształcie dłoni. Kilka razy nawet mnie ugryzł. Bardzo bolało, ale nie zaprotestowałam. To pewnie zabrzmi niedorzecznie, ale bałam się go zawstydzić. Myślałam, całkowicie błędnie, że to go kręci, a ponieważ między nami było coraz dziwniej, obawiałam się, że jeśli powiem, jak bardzo nie cierpię tego gryzienia, zranię go jeszcze bardziej. Wmawiałam więc sobie, że to tylko taki etap spowodowany niepewnością – że przecież dobrze znam Simona i gdy tylko zdołam go przekonać, jak bardzo go kocham, wszystko będzie jak dawniej. Byłam głupia, nie widząc, co się święci. Zupełnie jak żaba w rondelku pełnym wody, który stawia się na ogniu i powoli podgrzewa, aż zrobi się za późno, by mogła uciec.
Na drugim roku Simon przyjechał do domu na przerwę październikową. Chciał, żebyśmy wybrali się wraz z innymi na Hawaje, ale musiałam zostać, aby pomóc mamie w pracy. W związku z tym on również został. I był z tego powodu naprawdę wściekły. Starałam się jakoś go udobruchać, ale nic nie działało. Aż ostatecznie zgodziłam się urwać z pracy i wyjechać z nim na cały tydzień. Kiedy zadzwoniłam powiedzieć o tym mamie, była naturalnie zła i rozczarowana. Jednakże ulga, jaką poczułam, widząc, jak Simon wraca do dawnego siebie, z nawiązką wynagrodziła mi poczucie winy. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak bardzo się nami stresowałam.
Rodzice Simona kupili niedawno nowy dom niedaleko Stowe. Na stusześćdziesięciohektarowej działce mieściło się dodatkowo niewielkie jeziorko, nieoznakowane szlaki górskie i trasy wspinaczkowe. Chciał, żebyśmy udali się tam tylko we dwoje, aby popracować nad naszym związkiem. Więc pojechaliśmy. Spacerowaliśmy, wspinaliśmy się, rozmawialiśmy. Ale nic nie zmieniało się na lepsze. Miałam wrażenie, jakbyśmy przez cały czas tylko udawali, że jesteśmy blisko. Chciałam powiedzieć mu o siniakach i bólu, ale gdy tylko się do tego zabierałam, ściskało mi się gardło. W piątek Simon nalegał, byśmy znowu się powspinali. Moje ciało sprzeciwiało się. Miałam obolałe palce i czułam pieczenie w prawym barku. Potrzebowałam co najmniej dnia odpoczynku, a mimo to się zgodziłam.
– Wejdźmy na tę grań, którą widzieliśmy w środę – zaproponował Simon. Jedliśmy właśnie śniadanie. Wyciągnął rękę i założył mi włosy za ucho, a potem położył dłoń na moim karku. Była ciepła, sucha i delikatna. Z jakiegoś powodu zachciało mi się płakać.
– Jasne – odparłam. – Wyglądała ciekawie.
Zjedliśmy, ubraliśmy się i wyruszyliśmy. Grań znajdowała się niedaleko. Simon przez całą drogę mnie zagadywał, a ja uśmiechałam się, odpowiadałam i chwytałam go za rękę, gdy mi ją podawał. A jednocześnie nieustannie powstrzymywałam łzy. Okropnie się z tym czułam, więc próbowałam zebrać się w sobie. Rozchmurzyłam się, gdy dotarliśmy na miejsce. Zapowiadała się naprawdę świetna wspinaczka: jakieś dwadzieścia pięć metrów granitowej skały z wygodnymi punktami podparcia na początku drogi. Pogoda też dopisywała. Było chłodno, ale słonecznie i niemal bezwietrznie. Położyłam plecak na ziemi i zaczęłam wyciągać sprzęt.
– To był świetny pomysł – stwierdziłam. – Cieszę się, że tu jesteśmy.
– Lepsze to niż mycie kibli po raz enty w ciągu dnia – skwitował, dając mi lekkiego kuksańca, od którego się zachwiałam.
– Mało powiedziane – przyznałam. Podniósł mnie, łapiąc za tyłek i przyciągnął ku sobie. Pocałował mnie, a ja jego. Zdziwiłam się, jak dobrze smakował ten pocałunek. Simon puścił mnie, po czym obydwoje przygotowaliśmy się i zaczęliśmy wspinaczkę. Nie myślałam o nas, wchodząc na ścianę. Wyciszyłam umysł i skupiłam się na odnajdywaniu kolejnych szczelin oraz wypustek. Poczułam się znowu sobą. Poczułam siłę.
Gdy dotarliśmy na szczyt, usiedliśmy, aby napawać się widokiem.
– W porządku? – spytał Simon.
– Jasne. Tak. Trochę się zmęczyłam. I zgłodniałam. – Zajrzałam do plecaka w poszukiwaniu kanapek, które rano przygotowałam. Z sałatką z kurczaka, jego ulubione. Rozpakował jedną, ugryzł parę razy, po czym oddał mi z grymasem niezadowolenia.
– Chyba jakiś nieświeży ten kurczak, mała. Masz czekoladę?
Miałam czekoladę. W milczeniu podałam mu tabliczkę. Zjadł. Kurczak nie był nieświeży. Wczoraj go ugotowałam i zrobiłam sałatkę ze świeżych produktów. Poczułam złość. I narastającą chęć, żeby mu powiedzieć „spieprzaj”. Nie odezwałam się jednak, tylko dalej jadłam kanapkę.
– Nie jedz tego – powiedział. – Wyrzuć ją.
– Jest dobra.
Zmierzył mnie wzrokiem.
– Okej, ale jak zaczniesz w nocy rzygać, to nie wołaj mnie, żebym przytrzymał cię za włosy.
Wzruszyłam ramionami. On natomiast zesztywniał i odwrócił się ode mnie. Co było sugestią, abym spakowała kanapkę, przeprosiła go i pocałowała, dziękując, że tak się o mnie troszczy. Ale nie zrobiłam tego. „Spieprzaj” wciąż dźwięczało mi w myślach. I to coraz głośniej.
– Serio, kurczak jest smaczny. Mmm. – Myślałam, że się wścieknie. Może nawet tego chciałam. Wstał.
– Muszę się odlać. – Oddalił się kawałek i stanął przy drzewie. Dokończyłam kanapkę i spakowałam ponownie plecak. Simon zaczął przygotowywać się do powrotu.
– Zejdźmy symultanicznie – rzucił z błyskiem w oczach. Wyzwanie. Wspinaczka symultaniczna polega na tym, że dwaj wspinacze używają jednej liny zaczepionej o główny punkt asekuracyjny, polegając wzajemnie na ciężarze swoich ciał. Robi się tak, gdy chce się zejść szybko, ale jeśli ktoś z dwójki rozkojarzy się lub straci równowagę, może się to źle skończyć. Nas jednak czas nie gonił. Mieliśmy na zejście całe popołudnie. Mogłam mu to powiedzieć, ale widząc wyzwanie w jego oczach, nie chciałam protestować.
– W porządku. – Obwiązałam się liną, a następnie zawiązałam stoper, aby upewnić się, że mój koniec liny nie wyśliźnie się z uprzęży, co byłoby najgorszym scenariuszem w tym typie wspinaczki. Gdyby tak się stało, lina prześliznęłaby się również przez punkt asekuracyjny, powodując upadek Simona. Spojrzałam, jak się przygotowuje.
– Zawiązałeś stoper? – zapytałam.
– Oczywiście – odpowiedział łagodnie i pokazał mi węzeł.
Zaczęliśmy zejście. Nie było to przyjemne. Simon szedł nierównym, nieprzewidywalnym rytmem, który siłą rzeczy udzielił się również mnie. Robił to specjalnie. Zacisnęłam zęby. Postanowiłam nie udawać już, że między nami jest w porządku. Gdy zejdziemy, wszystko mu wygarnę. Droga na dół trwała dość krótko, może pół godziny łącznie z czasem na odczepianie sprzętu. Simon skończył pierwszy, a mnie pozostało jeszcze siedem i pół metra. Odpychałam się nogami, lądowałam, a następnie odbijałam się lekko od ściany, pozwalając, by lina sunęła przez uchwyt w uprzęży. Odepchnęłam się jeszcze raz, lina ponownie zaczęła się przesuwać i wtedy to się stało. Całkowicie straciła naprężenie. Zrobiła się luźna. Nie miałam już się czego trzymać. Spadałam.
Utrata oparcia w linie to najgorsze uczucie dla wspinacza. Dotychczas zdarzyło mi się to tylko raz, w centrum wspinaczkowym w Bostonie, kiedy zepsuł się automat asekuracyjno-zjazdowy. Ale to było w pomieszczeniu, a ja znajdowałam się niecałe dwa metry nad posadzką wyłożoną matami piankowymi. Teraz było inaczej. Po prostu… spadłam. Nie było występów ani gałęzi drzew, których mogłabym się uchwycić. Nic tylko powietrze. Spadłam z wysokości około trzech metrów. Niby nie wysoko, ale jednak.
Wylądowałam na plecach między sporymi kamieniami. Kilkadziesiąt centymetrów w lewo lub w prawo, a złamałabym kręgosłup. Mocno uderzyłam głową o ziemię. Kask zamortyzował uderzenie, ale i tak straciłam na minutę przytomność. Gdy się ocknęłam, w ogóle nie czułam swojego ciała. Musiałam być w szoku. Nagle zalała mnie fala bólu tak intensywnego, że zebrało mi się na wymioty. Nie byłam w stanie przekręcić się na bok. Moje ciało przestało być posłuszne. Byłam pewna, że się udławię, ale wtedy dopadł do mnie Simon.
– Boże, Nina! Jezu…
Obrócił mnie, przez cały czas podtrzymując mi ręką kark. Zwróciłam kanapkę, po czym Simon ułożył mnie z powrotem na plecach i powiódł dłońmi od ramion po nogach aż do stóp.
– Wszystko w porządku? Złamałaś coś?
Próbowałam ocenić swój stan, ale bolało mnie wszystko. Czy coś złamałam? Może kilka żeber. Paliły jak ogień. Spróbowałam poruszyć nogami i zacisnąć pięści – udało się.
– To chyba nic poważnego.
– Nie ruszaj się – napomniał mnie. – Nawet nie myśl o wstawaniu. Boże. Co ty sobie myślałaś? Dlaczego puściłaś? Sądziłaś, że jesteś już na dole?
Przecież nie puściłam. Prawda…?
– Mogę przekręcić cię znowu? Sprawdzę ci plecy, czy nie spadłaś na nic twardego.
Zgodziłam się i Simon mnie obrócił. Dotykał mnie bardzo delikatnie, ale za każdym razem jego dotyk wywoływał mocny ból.
– Jezu, tył kasku masz całkiem rozbity. Dobrze, że go miałaś.
Zaczęłam płakać, choć było to raczej łkanie niż zawodzenie. Byłam zbyt obolała, by wyć z bólu. Simon ponownie ułożył mnie na plecach, a następnie zdjął mi buty i kask. Wydawał kolejno polecenia: poruszaj palcami u stóp, u dłoni, dotknij nosa, wiedź wzrokiem za palcem. Był pewny siebie, jakby dokładnie wiedział, co robić, a ja stosowałam się do jego nakazów. Wreszcie usiadł obok.
– Chyba nic ci nie będzie. Miałaś szczęście. Wystraszyłaś mnie jak diabli. – Poprosił, żebym usiadła, co też zrobiłam. Spakował moje buty wspinaczkowe, po czym założył mi trapery i mocno je zasznurował. Pomógł mi się podnieść i powiedział, żebym spróbowała stanąć o własnych siłach. Wszystko mnie bolało i cała drżałam, ale się udało. Wziął nasze plecaki, ujął moją dłoń i zaczęliśmy oddalać się od grani. Chyba wciąż byłam w szoku. Ból żeber i głowy mocno dawał mi się we znaki, ale trzymałam się Simona i kulejąc, szłam przy akompaniamencie jego pocieszających słów. Był w zupełnie innym nastroju. Zrobił się… wesoły. W domu zaniósł mnie na górę, pomógł się rozebrać, a potem położył do łóżka. Następnie przyniósł mi tabletki przeciwbólowe i ucałował w czoło, mówiąc, żebym odpoczęła, ale nazajutrz trzeba będzie pójść do lekarza.
– Dziękuję – powiedziałam. – Bardzo cię przepraszam.
– Najważniejsze, że nic poważnego ci nie jest. – Nachylił się i ucałował mnie, po czym wyszedł z pokoju. Coś jednak nie dawało mi spokoju. Bo kiedy się nachylał, dostrzegłam w jego oczach nie tyle niepokój, ile… przyjemność? Jakby iskierkę radości. A może triumfu? Trudno powiedzieć.
Rozmasowałam czoło lewą dłonią. Bo prawą obejmowałam zbolałe żebra. Co się tam stało? Nie puściłam liny. Na pewno nie. Czyżby zawiódł punkt asekuracyjny? To możliwe, ale przecież widziałam luźno zwisającą linę wciąż zaczepioną o niego, gdy leżałam na ziemi… A więc to nie punkt asekuracyjny. Jedynym alternatywnym wyjaśnieniem było to, że po zejściu Simon puścił swój koniec liny. Najpierw musiałby rozplątać stoper. Nie zrobiłby czegoś takiego przez pomyłkę. Czyli co, zrobił to celowo? Chciał, żebym spadła? Powtarzałam sobie, że to niedorzeczne. Że chyba zwariowałam. Oczywiście, że Simon tak nie zrobił. Nigdy by się na coś takiego nie odważył, nie miałby powodu. A jednak te myśli powracały natrętnie. I w pewnym momencie nabrałam pewności – on to zrobił.
Wstałam i powlokłam się do łazienki. Zdjęłam koszulkę, by obejrzeć się w lustrze. Miałam pełno śladów, starych i nowych. Siniaki na ramionach. Ślad po ugryzieniu na lewej piersi. Zsunęłam spodnie. Siniec na lewym biodrze robił się żółty. Odwróciłam się, żeby spojrzeć na plecy. Całe czarne i fioletowe. I trochę krwi ze świeżego rozcięcia na łopatce, którego nawet nie poczułam.
Ubrałam się i wróciłam do łóżka. Długo siedziałam, wpatrując się w palce stóp. Myślałam, że muszę podjąć decyzję, ale w końcu uświadomiłam sobie, że podjęłam ją już dawno. Pozostało tylko zdecydować, jak to zrobić. Głęboko w sobie odnalazłam owo „spieprzaj” i zaczęłam je karmić. Chciałam czuć gniew. Od miesięcy, od pół roku nadskakiwałam mu, próbując go zadowolić i robiąc wszystko, żeby tylko go nie urazić. Chciał, żebym się bała – i miałam tego dość. Zaczęłam się ubierać. Włożyłam dżinsy, buty i sweter. Związałam włosy. Wyjęłam ubrania z szafy, zabrałam swoje kosmetyki z łazienki. Spakowałam się. A potem zeszłam na dół oznajmić Simonowi, że z nami koniec i nie chcę go już więcej widzieć.