Coś sobie obiecaliśmy
Przedstawiamy "Coś sobie obiecaliśmy" nowy romans Harlequin z cyklu HQN ŚWIATOWE ŻYCIE EKSTRA.
W czasie studiów w Oxfordzie Sidonie Sullivan bardzo się zaprzyjaźniła z księciem Khalilem. W żartach obiecali sobie, że jeśli do trzydziestego roku życia nie wstąpią w związki małżeńskie, to się pobiorą. Jednak gdy Sidonie wyznała Khalilowi miłość, zerwał kontakt, łamiąc jej serce. Po pięciu latach, w urodziny Sidonie, Khalil niespodziewanie zjawia się ponownie w jej życiu. Chce, by dotrzymała obietnicy i została jego żoną…
Fragment książki
Sidonie Sullivan z irytacją zabrała się za stojące przed nią piwo i skórkę wieprzową.
– Sto lat, Sid! – Siedzący naprzeciwko niej Derek uśmiechnął się. To on przyniósł jej przed chwilą piwo i przekąskę. – Wiem, że to niewiele, ale zarezerwowałem na później stolik w Giovanni’s. To chyba coś wyjątkowego, nie uważasz?
Sidonie odwzajemniła uśmiech, tłumiąc irytację.
– Dzięki, Derek. To bardzo… urocze.
To prawda. Derek był dawnym przyjacielem ze szkoły i to bardzo miło z jego strony, że zabrał ją na urodzinową kolację, był jednak częścią życia, które zostawiła za sobą pięć lat temu, gdy przeprowadziła się do Londynu. Życia, które nie przypominało w niczym obecnego i do którego nie miała ochoty wracać.
Przyjechała do Blackchurch, niewielkiego miasteczka w Oxfordshire, żeby odwiedzić ciocię. Tutaj dorastała, a jutro miała wracać do Londynu i szczerze nie mogła się tego doczekać. Blackchurch było małą i leżącą na uboczu mieściną i tak naprawdę nigdy nie czuła się tutaj jak w domu. Poza tym ciotka May zawsze była dla niej okropna i wcale nie minęło jej to z wiekiem. Sidonie odwiedzała ją głównie z poczucia obowiązku, bo May niedomagała na zdrowiu i nie miała nikogo, kto mógłby do niej zajrzeć.
Sidonie nie mogła sobie pozwolić na zbyt długą nieobecność w fundacji dla dzieci, którą założyła pięć lat temu. Fundacja wciąż się rozwijała, dając szansę dzieciom mniej uprzywilejowanym z całego kraju. W planach miała poszerzyć działalność na Europę, a potem może i na cały świat. Wciąż było tyle do zrobienia.
Zapomniała nawet, że dziś były jej urodziny, dopóki Derek nie zapukał do drzwi jej ciotki i nie zaprosił Sidonie na kolację. Najwyraźniej poczta pantoflowa działała tu bez zarzutu.
Nie miała ochoty nigdzie wychodzić – musiała odpowiedzieć na mejle, przygotować raport i wykonać parę telefonów – lecz Derek nalegał, a ciotka May, która nie przepadała za wizytami, chciała zostać w domu sama, żeby „obejrzeć swoje seriale”. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz z kimkolwiek świętowała swoje urodziny – na pewno nie z ciotką. Miło więc ze strony Dereka, że pamiętał.
On by nie zapomniał.
Ta myśl pojawiła się nagle, zaskakując Sid. Jakie to dziwne, że o nim pomyślała, po takim czasie. Nie miało to teraz żadnego znaczenia. Wyjechał z Anglii pięć lat temu i ostatni kontakt, jaki z nim miała, to lakoniczny i oschły mejl, w którym oznajmił jej, że lepiej, żeby przestali się ze sobą kontaktować.
Więc się z nim nie kontaktowała. Tamtego dnia postanowiła o nim zapomnieć, więc dlaczego znów pojawił się w jej myślach?
Uśmiechnęła się teraz do Dereka, ponieważ choć fizycznie nie pociągał jej ani trochę, był miły i chciał zrobić dziś dla niej coś wyjątkowego. Naprawdę to doceniała.
– A więc, Sid – zaczął Derek.
Nigdy jednak nie dowiedziała się, co zamierzał jej powiedzieć, ponieważ w tym momencie drzwi pubu otworzyły się z hukiem i do środka wkroczyło sześciu mężczyzn w czarnych garniturach, okularach przeciwsłonecznych i słuchawkach w uszach. Jeden podszedł prosto do baru, żeby porozmawiać z właścicielem baru, podczas gdy pozostali chodzili od stolika do stolika, wyprowadzając gości z lokalu.
Sidonie zmarszczyła czoło.
– Co się dzieje? – Derek spojrzał zdezorientowany na mężczyzn. – Kręcą jakiś film, czy co?
Dobre pytanie. Mężczyźni wyglądali na ochroniarzy, tylko co mieliby robić w małym angielskim pubie?
Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, mężczyźni stanęli na baczność i jeden z nich oznajmił coś w jakimś obcym, śpiewnym języku, który zdecydowanie nie przypominał angielskiego. Pozostali powtórzyli to jak mantrę i wtedy do środka wszedł kolejny mężczyzna.
W tym momencie dla Sidonie świat stanął w miejscu.
Mężczyzna był bardzo wysoki i postawny, o barkach tak szerokich, że nie powstydziłby się ich grecki bóg, a poruszał się z gracją wielkiego drapieżnika. Którym z pewnością był. Jego twarz miała mocne, ostre rysy, była piękna w niebezpieczny i mroczny sposób, a ciemne oczy były przenikliwe i przeszywające.
Miał na sobie ciemny, idealnie skrojony garnitur, a biała koszula podkreślała brązową skórę. Emanowała z niego siła i arogancja. W jednej ręce trzymał niewielką, ale pięknie udekorowaną babeczkę, w której tkwiła świeczka, w drugiej natomiast ściskał wstążkę od czerwonego balona.
Sidonie miała wrażenie, że serce przestało jej bić.
To był on. Khalil ibn Amir al Nazari. Mężczyzna, który był jej najlepszym przyjacielem. Dla którego straciła głowę i który odszedł od niej pięć lat temu, zostawiając ją samą na środku pokrytej śniegiem londyńskiej ulicy.
Od tamtego czasu go nie widziała.
Poznała go, gdy oboje studiowali na Oxfordzie. Był jednym z „niepokornych książąt” – grupy trzech młodych mężczyzn z rodzin królewskich, cieszących się nie najlepszą sławą w uniwersyteckim miasteczku. Galen Kouros, książę Kalithery, Augustine Solari, książę Isavere. I on. Khalil, następca tronu Al Da’iry, niewielkiego, lecz bardzo bogatego państwa położonego nieopodal Morza Czerwonego.
Nie zwracała na nich zbytniej uwagi – sama była cicha i skupiona na nauce, poza tym miała stypendium, co oznaczało brak czasu na imprezy czy inne rozrywki.
Jednak gdy pewnego dnia pracowała w uniwersyteckiej bibliotece przy rozkładaniu książek, usłyszała głęboki, męski głos, który zażądał jej pomocy, a gdy się odwróciła, za nią stał on. Khalil, arogancki i tak nieskończenie hipnotyzujący, że zabrakło jej słów. Powtórzył pytanie, jeszcze bardziej aroganckim i władczym tonem, a ona była tak zaskoczona i zszokowana, że się roześmiała. Oczywiście zaraz tego pożałowała i natychmiast go przeprosiła, ale on patrzył na nią tak, jakby nigdy nie widział nic bardziej fascynującego. Potem powiedział, że nie miała za co przepraszać, to raczej on jest jej winien przeprosiny, bo zachował się bardzo nieuprzejmie.
To był początek ich przyjaźni; dwoje tak różnych osób: książę i dziewczyna na stypendium. To nie powinno się udać. Została wychowana przez ciotkę – przedstawicielkę klasy pracującej, a on dorastał w rodzinie królewskiej. Ona była cicha i skupiona na nauce, on był szalonym imprezowiczem i rzadko pojawiał się na wykładach.
Coś ich jednak do siebie ciągnęło i zostali przyjaciółmi, a po studiach wciąż utrzymywali kontakt.
Byli najlepszymi przyjaciółmi aż do tamtej katastrofalnej nocy w Soho, pięć lat temu, kiedy powiedziała coś, czego nigdy nie powinna mówić, a on się całkiem zdystansował i zniknął. Miesiąc później wysłał jej wiadomość, że nie planuje wracać do Anglii i lepiej, żeby się z nim nie kontaktowała. Nie powiedział, dlaczego.
Choć wcale nie musiał się tłumaczyć. Znała powód.
Tamtego dnia złamał jej serce, ale zrobiła wszystko, żeby się nie załamać. Zamiast tego zmieniła się, otoczyła murem i zamknęła w sobie. Stała się kimś innym. Osobą, która nigdy nie otworzy serca przed kimś, kto tego nie chce.
Nie sądziła, że jeszcze kiedyś go zobaczy, a jednak był tutaj, stał na środku pubu niczym bóg objawiający się swym wyznawcom, i rozglądał się wokół, aż jego wzrok spoczął na niej.
Zaparło jej dech w piersi. Miała wrażenie, że w pomieszczeniu zabrakło powietrza.
Derek zaczął coś mówić, ale Khalil już szedł w ich stronę z balonem w ręku, kołyszącym się z każdym krokiem. Byłoby to całkiem zabawne, gdyby wyraz jej pięknej twarzy nie był tak intensywny.
Serce zaczęło łomotać jej w piersi. Czuła się jak królik schwytany w światło reflektorów, niezdolny, żeby się poruszyć czy odwrócić wzrok.
Minęło pięć lat, odkąd widziała go po raz ostatni, a on wciąż był tak samo urzekający jak tamtego dnia.
Przyjechał do Anglii z oficjalną wizytą i spotkali się w głośnym i zatłoczonym barze w Soho. Powiedział jej wtedy, że jego ojciec nie żyje, a on musi wrócić do Al D’airy, żeby objąć tron. Przez pewien czas nie będzie mógł przyjeżdżać, może to potrwać nawet parę lat. Jego kraj był w trudnej sytuacji i musiał być na miejscu.
Rozumiała to. Jego ojciec był fatalnym władcą, a obecność Khalila była konieczna dla zachowania wewnętrznej stabilności w kraju. Była jednak poruszona faktem, że nie będzie go widzieć nawet przez parę lat, do tego zdążyła już trochę wypić.
Jednak dopiero gdy stali przed barem wśród wirujących płatków śniegu i mieli się pożegnać, popełniła błąd, który drogo ją kosztował.
W przypływie emocji powiedziała mu, że go kocha. Gdy tylko te słowa padły, wiedziała już, że to był błąd. Wydawał się zszokowany i już po chwili jego piękna twarz zmieniła się w nieprzeniknioną maskę, równie zimną jak wirujący wokół śnieg.
Delikatnie odsunął jej dłoń, którą chwyciła za poły jego płaszcza, ale nic nie odpowiedział.
Po prostu odwrócił się na pięcie i odszedł, zostawiając ją samą, podczas gdy jej serce rozpadało się na kawałki.
Całą noc płakała do poduszki, wściekła na samą siebie, że wszystko popsuła. Nigdy nie sugerował, że z jego strony mogło być coś więcej niż przyjaźń, więc dlaczego wyznała mu miłość? To pewnie przez wypite Cosmopolitany albo tę głupią obietnicę, którą zapisała na serwetce i kazała mu podpisać. A może po prostu pod wpływem emocji, gdy patrzyła mu w oczy, a płatki śniegu powoli opadały na jego czarne włosy.
Nie powinna jednak mówić tego na głos. Ciotka zawsze jej powtarzała, że jest zbyt zachłanna i wymagająca, a reakcja Khalila wyraźnie wskazywała, że miał o niej takie samo zdanie. Co potwierdził parę tygodni później, gdy napisał, że lepiej będzie, jeśli urwą kontakt.
Nie odzywała się więc do niego. W tamtym okresie jej fundacja nabierała wiatru w żagle, przeprowadziła się do Londynu i mogła rzucić się w wir pracy. Dzięki temu łatwiej jej było pogrzebać złamane serce głęboko i stać się kimś zupełnie innym. Kimś silnym, zdeterminowanym i posiadającym cel. Kobietą, która nie płacze co noc za mężczyzną. Kobietą, która nie potrzebuje nikogo i niczego.
Teraz jednak serce biło jej tak samo mocno jak zawsze, gdy on był obok. Z trudem zebrała się w sobie, żeby spojrzeć mu w oczy.
Nie miało znaczenia, że zjawił się nagle, pięć lat po tym, jak złamał jej serce.
– Khalil – zaczęła, zadowolona, że jej głos brzmi tak pewnie. – Co ty tutaj…
– Wyjdź – przerwał jej Khalil. Nie było wątpliwości, do kogo mówił, bo Derek od razu zerwał się z krzesła i ruszył do wyjścia.
To ją rozzłościło.
A więc zjawiał się nagle, prawdopodobnie ze względu na nią, bo nie było innego powodu, dla którego miałby przyjechać do Blackchurch, a jego pierwszymi słowami nie było „przepraszam, Sidonie, że zostawiłem cię wtedy bez słowa i zerwałem kontakt”. Nie, najpierw kazał wyjść mężczyźnie, który zabrał ją na urodzinową kolację.
Chciała mu powiedzieć, jak paskudnie się zachował i jakim prawem zjawiał się tutaj, odstraszając pierwszego od lat mężczyznę, z którym się umówiła. Pokazałaby mu jednak, że jest na niego zła, a więc że jej na nim zależy. A przecież tak nie było.
Wyleczyła się. Zapomniała o nim.
Milczała więc, gdy usiadł bez słowa na miejscu Dereka, postawił przed nią babeczkę i podał jej balon.
– Wszystkiego najlepszego, Sidonie – powiedział tym niskim, głębokim głosem, jakby nie widzieli się zaledwie parę dni.
Przez chwilę nie miała pojęcia, co odpowiedzieć, wciąż nie mogła uwierzyć, że był tutaj, w Anglii, w tym pubie, do tego składał jej urodzinowe życzenia, jakby wciąż byli przyjaciółmi.
Złoszczenie się na niego było bezcelowe. Nie miało znaczenia, że zerwał z nią kontakt, jakby ich przyjaźń nie miała żadnego znaczenia. Jakby ona była nikim.
Nieważne, jak ją potraktował; teraz było jej to obojętne. Odniosła sukces, była szczęśliwa i już go nie potrzebowała.
Ignorując wściekłość, która się w niej gotowała, odsunęła od siebie skradającą się zdradliwie do jej serca radość. Spojrzała na niego chłodno.
– To prawdziwa niespodzianka, Khalil. Oczywiście nie spodziewałam się, że cię zobaczę, ale akurat miałam randkę. – Naprawdę powinien się zorientować, że jej w czymś przeszkodził.
Ściągnął brwi.
– Randkę? Z kim?
Wygląda na to, że pewne rzeczy się nie zmieniły. Jego arogancja naprawdę nie miała sobie równych. Prawdziwy książę – jednak nawet jego przyjaciele, Galen i Augustine, którzy również pochodzili z rodzin królewskich i których spotkała parę razy, nie byli aż tak aroganccy.
Potem dowiedziała się, że Al D’aira była monarchią absolutną, gdzie władca był postrzegany jako boski pomazaniec, a jego słowo było prawem. W tym kontekście jego arogancja miała sens, choć sama nie zamierzała tego tolerować. Lubił to w niej, albo tylko tak twierdził. Podobało mu się, że traktowała go jak zwykłego człowieka, a nie księcia.
Siedzący teraz naprzeciw niej mężczyzna nie wyglądał jednak na kogoś zwykłego ani jak przyjaciel, którego zapamiętała. Dawniej przypominał mroczne, wzburzone morze, pełne niebezpiecznych prądów, jednak gdy słońce oświetlało jego wody, było w nim tyle delikatności i piękna. Jego uśmiech, współczucie, poczucie humoru.
Nie było po nich śladu. Jego twarz była zimna i nieprzenikniona. Nie był już morzem, lecz leżącym na dnie kamieniem.
– To była urodzinowa randka – odparła chłodno. – Z Derekiem.
– Derek? – Khalil rozejrzał się wokół. – Nie widzę tu żadnego Dereka.
– Nie, bo kazałeś mu wyjść z pubu.
– Stał mi na drodze. – Wskazał na balon. – Weź go.
Jej serce podskoczyło tak jak dawniej, ale nie zamierzała nadawać jego słowom i czynom żadnej wagi, więc ponownie to zignorowała.
A jednak chcesz, żeby to coś znaczyło.
Nie, nie, to nieprawda. Pozbyła się uczuć, które dawniej do niego żywiła. Jeśli czuła ukłucie w sercu i nie mogła zaczerpnąć tchu, było to spowodowane wyłącznie szokiem. Niczym więcej.
A jednak odmówienie przyjęcia balonu wydawało się dość niedorzeczne, więc wzięła go od niego. Gdy ich palce się zetknęły, poczuła znajomy prąd.
Wciąż pamiętała, gdy poczuła to po raz pierwszy – gdy Khalil urządził dla niej imprezę z okazji dwudziestych pierwszych urodzin. Była to pierwsza taka impreza w jej życiu, bo ciotka nie obchodziła jej urodzin, nie mówiąc już o urządzaniu przyjęć z tej okazji.
To był cudowny wieczór. Nie miała wielu przyjaciół, ale Khalil zaprosił ich wszystkich oraz własnych znajomych, zdecydowanie głośniejszych i bardziej rozrywkowych. Były balony i tort. Prawie się popłakała, gdy odśpiewano Sto lat – to było tak miłe.
Jej pierwsze przyjęcie urodzinowe okazało się prawdziwym sukcesem.
Później Khalil wziął ją za rękę i porwał do tańca – czuła bliskość i ciepło jego ciała. Zapach. Twarde mięśnie. Zawsze uważała, że był piękny, ale tamtej nocy zdała sobie sprawę, że go pragnie.
Echo tamtych odczuć odezwało się właśnie teraz i wzdrygnęła się, on jednak na szczęście niczego nie zauważył.
– Dziękuję – powiedziała, mając nadzieję, że wygląda na spokojną – za balon i babeczkę. Twoje zachowanie w stosunku do Dereka było jednak nieakceptowalne. Powinnam pójść i upewnić się, że…
– Zajmę się tym – przerwał jej Khalil z tą samą arogancją, którą obserwowała w przeszłości. A może coś się jednak zmieniło? Wyczuwała w nim teraz coś twardego, czego wcześniej chyba nie było.
Odwrócił głowę i jeden z jego ludzi natychmiast się zjawił. Khalil wydał polecenie w śpiewnym, arabskim dialekcie, a mężczyzna skinął głową i odszedł.
Sidonie zmarszczyła czoło.
– Co mu powiedziałeś?
– Żeby poszukał Dereka i zapłacił mu odpowiednią sumę za niedogodności związane z nieoczekiwanym zakończeniem randki. – Khalil uśmiechnął się, jego białe zęby zalśniły, lecz oczy pozostały chłodne jak obsydian. – Nie martw się.
Jego uśmiech również się zmienił. Nie było w nim ciepła, lecz coś niebezpiecznego i drapieżnego.
To nie jest mężczyzna, którego znałam. Już nie – pomyślała.
– A więc co tutaj robisz? – spytała, starając się zapanować nad dreszczem, który przeszył jej ciało. – Oprócz obrażania moich przyjaciół. Nie wiedziałam, że jesteś w kraju. – Nie zamierzała wskazywać, ile dokładnie się nie widzieli, bo przecież wcale o tym nie myślała.
Khalil nie odpowiedział. Zamiast tego spojrzał na babeczkę, a potem nagle wyciągnął rękę i od razu jeden z jego ludzi zmaterializował się obok z zapalniczką w dłoni. Khalil nawet na niego nie spojrzał, lecz zajął się zapalaniem świeczki, po czym znów wyciągnął rękę i ten sam mężczyzna zabrał zapalniczkę. Potem rozparł się na krześle i patrzył na nią.
– Dmuchaj – rozkazał.
Sidonie zamrugała.
– Słucham?
– Zdmuchnij świeczkę. – Nie odrywał od niej oczu.
Poczuła na skórze kolejny dreszcz.