Czułe serce księcia Cheritona (ebook)
Spotkali się na wiejskiej drodze. Rosalind nie bywa w towarzystwie, od lat opiekuje się rodzeństwem, nie ma majątku ani tytułu. Coraz rzadziej marzy o znalezieniu męża. Leo jest bogatym księciem, po tragicznie zakończonym małżeństwie nie zamierza ponownie zaufać żadnej kobiecie. Chociaż wiele ich dzieli, szybko odnajdują wspólny język. Zostają przyjaciółmi, a potem kochankami, jednak oboje, choć z różnych powodów, ukrywają swoją tożsamość. Gdy prawda wychodzi na jaw, łącząca ich sympatia zamienia się we wzajemną niechęć. Urażony Leo chętnie zapomniałby o Rosalind, ale serce mu podpowiada, że lepiej byłoby odzyskać jej zaufanie. Spróbuje ją przekonać, że nie zawsze warto unosić się honorem.
Fragment książki
– Do licha ciężkiego!
Owce rozbiegły się, ignorując otwartą bramę prowadzącą na łąkę, gdzie pasła się reszta stada. Rosalind Allen obróciła się i zobaczyła, że wybiegły na drogę.
– Co za głup…
Urwała w pół słowa na widok zbliżającego się jeźdźca. Nie znała tego człowieka. Instynktownie mocniej owinęła się szalem. Na szczęście niesforne owce zawróciły, więc Rosalind szeroko rozłożyła ramiona i machając kijem, który zabrała Hektorowi, pokierowała je ku bramie. Strumień beczących, kudłatych zwierząt wlał się na pastwisko i dołączył do stada pilnowanego przez Hektora, jej wiernego psa. Siedział tam, gdzie mu kazała i pilnował, żeby żadne zwierzę nie wpadło na pomysł ucieczki.
Rosalind podeszła do bramy chwiejącej się na jednym zawiasie i podstawiwszy ramię pod belkę, uniosła jej koniec. Brnąc w błocie, zamknęła wrota. Odetchnęła, kiedy szczęknęła zasuwka i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że wygląda jak folwarczna dziewka. A jeździec się zbliżał! Wychodząc na spacer, podgarnęła spódnicę do połowy łydek i zatknęła jej rąbek za pasek, żeby się nie ubłociła. Zwykle nie spotykała na spacerach żywego ducha, ale teraz sobie przypomniała, że do pobliskiej posiadłości Haldson Manor, która niedawno zmieniła właściciela, mieli przyjechać na polowanie panowie z Londynu. Rano słyszała granie myśliwskiego rogu. Jeździec musiał być jednym z nich.
– Ach nie, nie zasłaniaj ślicznych nóżek – odezwał się nagle męski głos za jej plecami. – Każdy mężczyzna marzy o takim cudownym widoku po ciężkim dniu.
Rosalind zesztywniała. Strach niczym oślizgły robak poruszył się w jej brzuchu. Po doświadczeniach z sir Peterem Tadlowem, opiekunem prawnym Nell i z jego podejrzanymi kompanami, wiedziała, czego się spodziewać po dżentelmenach z wielkomiejskiej socjety. Dzięki Bogu, że Nell – przyrodniej siostry Rosalind – nie było już w Stoney End. Tego dnia wcześnie rano wsiadła do rodzinnego powozu i wyjechała do swojej ciotki w Londynie, lady Glenlochrie, aby tam przygotowywać się do balowego sezonu dla debiutantek. Dzięki Bogu na razie była bezpieczna pod skrzydłami ciotki.
Goście Halsdon Manor nie znali Rosalind ani jej brata Freddiego, gdyż żadne z nich nie pokazywało się w towarzyskich kręgach stolicy. Co innego Nellie. Bóg jeden wie, z kim zawarła znajomości, przez lata goszcząc u różnych członków rodziny.
Rosalind, nakazując sobie spokój, opuściła i otrzepała spódnicę, po czym zwróciła się twarzą do jeźdźca. W ręku ściskała kij Hektora, ukrywając go wśród fałd materiału. Nieznajomy pan był wysoki, ciemnowłosy, o regularnych rysach. Skórę miał osobliwie śniadą i z niedbałym wdziękiem dosiadał spienionego huntera. Kształtne wargi rozciągnęły się w uśmiechu, który nie sięgał oczu – najciemniejszych, jakie Rosalind kiedykolwiek widziała. Otaksował ją od stóp do głowy spojrzeniem, w którym były chłodna kalkulacja, nieufność i zarazem dziwna bezbronność.
– Dzień dobry, sir.
Rosalind z wysoko uniesioną głową przyspieszyła, aby wyminąć konia z jeźdźcem i wrócić na drogę prowadzącą do domu. Niestety śmiały zamysł się nie udał. Mężczyzna obrócił wierzchowca, blokując jej drogę. Był tak blisko, że jej nozdrza wypełniły się wonią końskiego potu, a na twarzy poczuła żar buchający od zwierzęcia.
– Nie tak szybko, moja droga. – Głos jeźdźca był ostry. Mężczyzna wpatrywał się w nią intensywnie. – Zaczekaj, aż się przedstawię. – Uchylił kapelusza. – Anthony Lascelles, do usług. Jestem nowym właścicielem Haldson Manor. Z kim mam przyjemność?
– Pani Pryce. – Dzięki Bogu, że na użytek przeprowadzki do Buckinghamshire stała się młodą wdową. Fałszywa tożsamość dodała jej śmiałości. – A teraz proszę wybaczyć, ale… – Znów zrobiła ruch, żeby obejść konia.
Lascelles ponownie obrócił karego wierzchowca i zatarasował jej drogę. Rosalind zagryzła zęby i spiorunowała go spojrzeniem, po czym uskoczyła, kiedy chciał ją chwycić za szal. Mocniej zacisnęła w dłoni kij, gotowa do walki, i postanowiła przywołać Hektora, posłusznie czekającego na wezwanie. Włożyła dwa palce do ust i gwizdnęła przeraźliwie, uśmiechając się w duchu na myśl o minie, jaką zaraz zrobi ten arogant.
Za moment za jej plecami pazury zgrzytnęły na belce ogrodzenia i wierny Hektor, szczerząc kły, stanął u boku swej pani, gotów jej bronić. Był irlandzkim wilczarzem, wielkim psem rasy, którą wieki temu wyhodowano do polowań na wilki. Jego głowa sięgała biodra Rosalind. Koń Lascellesa zaczął bić w ziemię, spłoszony rzucił łbem, nerwowo machając ogonem. Jego pan pobladł i zacisnął usta, a w jego oczach pojawiło się zaskoczenie. Rosalind, wprawna amazonka, od razu wyczuła, że gwałtowną reakcję wierzchowca spowodowało przede wszystkim ściągnięcie wodzy przez jeźdźca, a w mniejszym stopniu pojawienie się psa.
Miała nadzieję, że Lascelles wreszcie pozwoli jej odejść.
– Spokojnie, sir!
Ostry głos przebił się przez warczenie Hektora, na moment zapadła dzwoniąca cisza. W zamieszaniu Rosalind nie zauważyła pojawienia się trzech innych jeźdźców. Jej nerwy napięły się jeszcze bardziej. Nawet Hektor nie powstrzyma czterech mężczyzn, jeśli zechcą ją skrzywdzić. Chwyciła psa za obrożę. Mądre zwierzę przestało warczeć i znieruchomiało u jej boku, lecz pozostało czujne, uważnie obserwując Lascellesa. Rosalind starała się uspokoić oddech i nie pokazać po sobie strachu, choć kolana jej drżały.
– Daleko jeszcze do Manor, Anthony?
To był głos środkowego z trzech nowych jeźdźców, mężczyzny o wyrazistej szczęce, szerokich barach, wyniosłym, arystokratycznym sposobie bycia i spokojnym głosie. Pewnie siedział na potężnym gniadoszu, jakby urodził się w siodle. Ubłocone bryczesy obciskały muskularne uda, a dłonie w rękawiczkach niedbale spoczywały na łęku. Twardość rzeźbionych rysów równoważyły pięknie wykrojone usta; spod ciężkich powiek zmysłowo patrzyły srebrzystoszare oczy, a spod kapelusza wymykały się bardzo ciemne kosmyki.
Puls dudnił Rosalind w uszach, dłonie miała mokre od potu. Przełknęła z wysiłkiem i dumnie uniosła głowę, walcząc z paniką.
– Jeszcze jakieś dwie mile. – Lascelles szpicrutą pokazał kierunek.
– W takim razie jedźmy. Robi się późno i pewnie nie tylko ja jestem głodny i zmęczony. Jeśli naprawdę masz ochotę na ten rodzaj polowania, sugerowałbym, abyś wrócił do Londynu. Tam większość dam nie jest aż tak strzeżonych jak ta.
To mówiąc, ogarnął spojrzeniem jej postać i Rosalind mimo woli poczuła zmysłowy niepokój, mimo arogancji nieznajomego, który nie raczył popatrzyć jej w twarz. Jednak jego słowa i ton głosu brzmiały uspokajająco. Miała nadzieję, że nie należy do mężczyzn, którzy przejdą obojętnie wobec damy w opresji.
Wreszcie spojrzenie nieznajomego zaszczyciło jej twarz. Rosalind wyczuła subtelną zmianę jego postawy; srebrzyste oczy zwęziły się, wwiercając się w nią spojrzeniem tak intensywnym, że z trudem zachowała spokój. Poczuła, jak zdradziecki rumieniec pali jej policzki. Pomimo uprzedzeń do rodzaju męskiego nie mogła odmówić temu mężczyźnie magnetyzmu. Nie była w stanie oderwać od niego spojrzenia, zwłaszcza kiedy jego wargi rozciągnęły się w delikatnym, znaczącym uśmieszku, od którego krew szybciej popłynęła jej w żyłach.
Siła czaru prysła, kiedy Lascelles, wreszcie opanowawszy konia, wmanewrował go pomiędzy Rosalind i pozostałych mężczyzn. W ten sposób zasłonił ją przed innymi jeźdźcami. Trzeci, stojący nieco z boku, zdjął kapelusz, odsłaniając gęstą czuprynę w tym samym ciemnoczekoladowym odcieniu, co jego oczy.
– Wy trzej jedźcie do Manor – warknął Lascelles. – Ja jeszcze chwilę tu zabawię i nawiążę nić porozumienia z uroczą panią Pryce.
Brązowowłosy kompan z dezaprobatą zmierzył go wzrokiem.
– Zostaw ją, Lascelles – powiedział. – Z całą pewnością w okolicy jest wiele kobiet chętnych do rozmowy, lecz ta dama najwyraźniej się do niej nie rwie.
– I w tym cała atrakcja, drogi Stantonie. Nie lubię zbyt łatwych znajomości. Odrobina oporu niczym dobra przyprawa podnosi walory dania i nagroda jest tym słodsza, nie uważasz?
Rosalind poczuła ciarki na skórze. Jak on śmie mówić o niej w ten sposób, jakby jej tu nie było? Jakby była zwykłą folwarczną dziewką?
Lascelles zadarł brodę i jawnie otaksował Rosalind zimnym spojrzeniem czarnych oczu z uśmiechem, w którym nie było wesołości.
– Jak wiesz, ja zawsze zdobywam swoje nagrody – dodał.
– Zabieraj go stąd, Stan. – Spokojny głos, w którym kryła się groźna stalowa nuta, należał do mężczyzny o hipnotycznych, srebrzystych oczach.
Stanton dźgnął konia ostrogą, aż ten naparł na wierzchowca Lascellesa, ustawiając go przodem w kierunku Halston Manor. Rosalind, nie puszczając obroży Hektora, uskoczyła im z drogi.
– Jedźmy, Lascelles. Prowadź – polecił Stanton i przejeżdżając obok Rosalind, z przepraszającym spojrzeniem musnął palcami rondo kapelusza.
Lascelles z wściekłym grymasem obrócił konia.
– Nie macie prawa…
Cały jego jad był jawnie skierowany w stronę mężczyzny, który go ofuknął, ale ten trzeci podjechał do niego. Równie przystojny, miał zielone oczy, kasztanowe włosy i był uderzająco podobny do pierwszego, a także trochę do Lascellesa. Rosalind była prawie pewna, że wszyscy trzej są spokrewnieni.
– Uspokój się, człowieku – powiedział cicho, kładąc Lascellesowi dłoń na ramieniu. – Wiesz, jak Leo się odnosi do takich spraw. Nie brnij w to.
Lascelles jeszcze się wahał, ze ściągniętymi brwiami, zacisnąwszy usta w cienką linię. Wreszcie gniewnie skinął głową na znak zgody i ruszył za Stantonem. Ich zielonooki towarzysz jeszcze wstrzymywał wierzchowca. Wymownie spojrzał na tego o imieniu Leo, który nie zwracał na niego uwagi, wpatrzony w Rosalind. Jego towarzysz wzruszył ramionami, uchylił przed nią kapelusza i odjechał.
Wytrzymała spojrzenie mężczyzny, tłumiąc dreszcz, jaki w niej budziło. Czuła na sobie jego wzrok, z pozoru beznamiętny, i miała wrażenie, że trwają tak w bezruchu przez wieczność. Wreszcie otrząsnęła się z czaru, zadarła brodę i uniosła brwi.
– Dzięki za pomoc, sir.
Na ustach Lea zaigrał cień uśmiechu. Musnął w pozdrowieniu rondo kapelusza i popędził konia.
– Miłego dnia, pani.
Odprowadziła go wzrokiem. Targały nią dziwne odczucia, wywołując poczucie niespełnienia, którego nie potrafiła wytłumaczyć. Jej dłoń mimowolnie pomknęła do piersi. Pod cienką wełnianą tkaniną sukni namacała owalny kształt srebrnego medalionu, który dostała od dziadka na szóste urodziny. Był to jej największy skarb, jedyne wspomnienie więzi z rodziną ojca. Matka Rosalind po śmierci męża zerwała wszystkie więzi z Allenami.
Dżentelmeni, którzy przed chwilą odjechali, należeli do świata, który ukształtował jej matkę – świata ściśle ustalonych wzorów zachowania i niezmiennej wiary w hierarchię społeczną. Tego świata, którego Rosalind i Freddie nie akceptowali i nie chcieli zrozumieć, choć ich owdowiała matka szybko do niego wróciła.
Znienawidzony, bezwzględny świat, z którym Rosalind nie chciała mieć nic wspólnego.
Jednak emocje, jakie w niej wzbudziło spojrzenie srebrzystych oczu, nie miały nic wspólnego z rozumem. Zawładnęły nią i przyprawiły o zawrót głowy. W podstępny sposób obiecywały przyjemność. Wzbudzały pragnienie dotyku dłoni i ust mężczyzny.
Nie każdego mężczyzny.
Tylko tego.
Powinna być w szoku, zdumiona skandalicznymi myślami, a była tylko zaintrygowana. Przez trzydzieści lat, jakie przeżyła, żaden mężczyzna nie wzbudził w niej tak gorących uczuć. Te jego oczy! Zdawały się wdzierać w jej duszę. Po raz pierwszy w życiu była gotowa odwzajemnić namiętność, której zapragnęła, choć jej nie znała.
Dotknięcie zimnego, wilgotnego nosa, który trącił jej dłoń, wyrwało ją z upojenia.
Masz rację, Hektorze, pomyślała. Nie ma sensu marzyć o przystojniaku.
– Chodź, piesku, idziemy do domu – powiedziała.
Martwiło ją, że została zmuszona do opuszczenia Lydney Hall. Stąd to napięcie, ale wszystko się jakoś ułoży. Hektor biegł przed nią po drodze, zatrzymując się co pewien czas, aby powąchać coś interesującego. Rosalind szła za psem, bez zbytniego entuzjazmu usiłując przeanalizować swoją przeszłość. Stuknęło jej trzydzieści lat, a ostatnie czternaście zajęło wychowanie rodzonego brata Freddiego oraz przyrodniej siostry Nell i przyrodniego brata Jacka po tym, jak ich matka zmarła na gorączkę połogową. Zakładała, że raczej nie wyjdzie za mąż i nie będzie miała dzieci. Tak trwała, pogodzona z przeznaczeniem, do momentu, aż zmarł jej ukochany ojczym, co wywołało w życiu rodziny wielki chaos.
Ojczym sporządził testament zapewniając renty zarówno Rosalind, jak i Freddiemu oraz hojny posag dla Nell. Tytuł i posiadłość przypadły czternastoletniemu Jackowi, ósmemu hrabiemu Lydneyowi. Te dobra miały pozostać w zarządzie powierniczym aż do czasu jego dwudziestych pierwszych urodzin. Jednak młodszy brat zmarłego hrabiego, zdefiniowany w testamencie jako prawny opiekun jego dzieci, zmarł trzy miesiące przed wyznaczoną w akcie prawnym datą. W tej sytuacji sąd apelacyjny w Londynie wyznaczył wuja Jacka i Nell ze strony matki, sir Petera Tadlowa, na prawnego opiekuna wszystkich potomków zmarłego arystokraty.
Początkowo wszystko szło dobrze, dopóki sir Peter nie zawłaszczył Lydney Hall, aby – jak to określił – „wypełnić zobowiązania wobec najdroższego siostrzeńca”. Wkrótce zaczęły się najazdy krewnych i przyjaciół Tadlowa, opłacane z majątku odziedziczonego przez Jacka. Sir Peter nie ukrywał lekceważenia dla Rosalind i Freddiego z powodu ich nędznego pochodzenia. Ich ojciec był zwykłym żołnierzem, synem złotnika, który uwiódł wnuczkę księcia i uciekł z nią. Nic dziwnego, że goście sir Petera i on sam uważali Rosalind za łatwą zdobycz, a Freddie był dla nich obiektem kpin. Mimo to rodzeństwo było gotowe ścierpieć szykany za cenę mieszkania w Lydney Hall. I tak by pewnie było, gdyby nie plany sir Petera wobec Nell.
Rosalind ogarnął bezsilny gniew na myśl o długich, frustrujących miesiącach, jakie tam spędziła pod kontrolą tego utracjusza.
Gdy dotarła do bramy Stoney End – skromnego budynku, który od dwóch tygodni nazywali domem – wyrwała się z niewesołych myśli o odległej przyszłości i skupiła na najbliższych dniach. Obraz przystojnej twarzy o magnetycznym spojrzeniu i zmysłowych ustach raz po raz wdzierał się do jej umysłu, wywołując zaciekawienie i dziwną tęsknotę.
Leo.
Czy spotkają się jeszcze? A jeśli tak, czy powinna się tego obawiać? Czy powinna się obawiać tego mężczyzny?
Intuicja podpowiadała, że nie… a przynajmniej nie w takim stopniu, jak powinna się obawiać ponownego spotkania z Lascellesem. Jednak niepokój pozostał. Mimo braku doświadczenia Rosalind wyczuwała ukryte zagrożenie, jakie stwarzał uwodzicielski Leo.
Dla niej samej. Dla jej serca. Dla jej spokoju.
***i
Leo Alexander Beauchamp, szósty książe Cheriton, ściągnął wodze i obrócił się w siodle, żeby spojrzeć za siebie.
Kobieta szła dumnie wyprostowana, z wysoko uniesioną głową. Szal, którym się owinęła, podkreślał prowokujący ruch bioder przy każdym kroku. Leo przywołał w pamięci jej twarz. Już nie dziewczęca piękność, tylko atrakcyjna kobieta o magnetycznym uroku. W sposobie, w jaki odwzajemniała jego spojrzenie, były wyzwanie i kokieteria, lecz owo kuszenie było niewinne i pozbawione jakiejkolwiek kalkulacji, tak powszechnej u pań z towarzystwa. Znał ten styl aż za dobrze, bo od trzynastu lat – od śmierci swojej żony Margaret – była stale oblegany przez damy. Utytułowany, bogaty wdowiec, chociaż obarczony trójką dzieci, przyciągał je jak magnes.
Pani Pryce. Prawdopodobnie istnieje zatem pan Pryce. Dlatego powinien ją wyrzucić z myśli.
A jednak… kiedy ich spojrzenia się spotkały, coś zaiskrzyło, jakby ktoś uderzył młotem w kamień. Leo zaśmiał się bezgłośnie. Trafna metafora – zderzenie siły z nieugiętą materią. Ta kobieta twardo stawiła opór Lascellesowi. Leo ścisnął Zdobywcę łydkami, pobudzając go do kłusa.
Szybko zrównał się z Vernonem, który czekał na niego z uśmiechem.
– Cokolwiek chcesz powiedzieć, lepiej daj sobie spokój – warknął Leo.
– Ja? – Lord Vernon Beauchamp, brat Lea, młodszy od niego o cztery lata, zrobił niewinną minę. – Czekam, bo beze mnie nie trafisz do Halston.
– Pamięć mam jeszcze dobrą – burknął poirytowany Leo. Właśnie skończył czterdziestkę i zaczęły go nachodzić myśli o starości. – Zawsze miałem świetną orientację w terenie.
Vernon zerknął przez ramię i kpiąco uniósł brew.
– Nawet ciebie może czasem znieść na manowce.
Leo spiorunował go spojrzeniem.
– Ona jest mężatką.
Kiedyś przyprawiono mu rogi i nie chciałby wpędzać innego męża w taką nieciekawą, godną pożałowania sytuację.
– Zresztą – dodał – za dziesięć dni już nas tu nie będzie. Pewnie i tyle czasu nie wytrzymam.
– Ciągle się martwisz o Olivię?
– Nie martwię się.
Był bogatym i wpływowym księciem, głową dużego, rozgałęzionego rodu. Nic nie mogło mu zagrozić.
– Cecily potrafi przejrzeć wszystkie fortele i wykręty Olivii. Swoją drogą bystra szelma z tej dziewczyny!
Leo też to wiedział. Osiemnastoletnia Olivia, jego jedyna córka i najmłodsze dziecko, miała lada chwila zadebiutować na salonach. Fakt, iż wychowywała się ze starszymi braćmi, zrodził w niej głębokie poczucie niesprawiedliwości, bowiem w miarę jak dorastała, jej wolność była coraz bardziej ograniczana, a bracia mieli coraz więcej swobody. Leo zostawił ją w Londynie pod opieką swojej siostry Cecily, która wychowywała jego dzieci, gdy ich matka została zamordowana.
– Powiedziałem, daj sobie spokój…
– Beauchamp House jest bezpieczniejszy niż Tower – kontynuował Vernon, nie zwracając uwagi na rosnącą irytację brata. – Spokojnie może tam pobyć parę tygodni bez ciebie.
Leo z trudem stłumił desperację. Ach, rodzina! Za dużo widzieli i za dużo rozumieli.