Dama w czerni (ebook)
Frances, porzucona przez narzeczonego i lekceważona przez rodzinę, marzy o finansowej niezależności. Oszpeconą w wypadku twarz chowa pod czarną woalką, ale pomimo trudnej sytuacji rzadko traci dobry nastrój. Pogodziła się z losem, przywykła do samotności, znalazła też stałe źródło dochodów. Spotkanie z wicehrabią Arthurem Ambertonem, w którym się przed laty podkochiwała, sprawia, że jej nieco monotonne życie nagle nabiera barw. Frances zyskuje nowych przyjaciół i szansę na szczęśliwą przyszłość. Musi tylko uwierzyć w zapewnienia Arthura, że wewnętrzne piękno i inteligencja są dla niego atrakcyjniejsze niż ładna buzia.
Fragment książki
Żołądek ściskał jej się na samą myśl o tym, że znów się z nim zobaczy. Nie była pewna, czy dygocze z nerwów, czy z podekscytowania. Tuż po nieoczekiwanym powrocie Arthura w rodzinne strony, długo wypatrywała go w mieście. Za każdym razem, gdy przechadzała się ulicami Whitby, łudziła się, że się na niego natknie. Pragnęła przekonać się na własne oczy, że naprawdę żyje i ma się dobrze. Po jakimś czasie musiała dać za wygraną. W tym przypadku plotki okazały się prawdziwe. Wicehrabia Scorborough rzeczywiście zaszył się na wsi, nie pokazywał się publicznie ani nie bywał w towarzystwie.
Po namyśle doszła do wniosku, że może to i lepiej, że się jednak nie spotkali. Musiałaby mu wytłumaczyć, dlaczego zakrywa twarz woalką, a on z pewnością zacząłby jej głośno współczuć i próbowałby ją pocieszać. Nie zniosłaby jego litości. Miała serdecznie dość nic nieznaczących frazesów, które wpędzały ją w jeszcze większe przygnębienie. Zwłaszcza kiedy płynęły z ust mężczyzn. Arthur przynajmniej wypowiadałby je szczerze.
Nie wierzyła, że mógłby zareagować na jej zmieniony wygląd podobnie jak kiedyś zareagował Leo. Niemożliwe, żeby był aż tak powierzchowny. Z drugiej strony był przecież mężczyzną, a mężczyźni ponoć cenią u kobiet głównie urodę. Właśnie dlatego tak uwielbiali Lydię. On też był w niej kiedyś zadurzony, więc widok blizny pewnie wzbudziłby w nim odrazę.
Zatrzymała się, żeby odpędzić przykre myśli. Nie chciała być zgorzkniała, ale czasem trudno jej było zachować pogodę ducha. Zresztą czy to nie wszystko jedno, jak się zachowa Arthur? I co pomyśli o jej oszpeconej twarzy? Była tylko posłańcem. Miała mu przekazać wiadomość od Lydii. Nic więcej.
Wrzuciła do wody kolejny kamień i ruszyła w stronę piaszczystego wzniesienia. Gospodarstwo Ambertona znajdowało się w pobliżu portu rybackiego Sandsend, około pół mili od plaży. Ścieżka, którą wskazała jej wcześniej Lydia, okazała się dość wyboista i stroma. Kiedy Fran dotarła na skraj wrzosowiska, z wyczerpania nie mogła złapać tchu.
Przystanęła na chwilę przed drewnianą bramą, żeby odpocząć i rozejrzeć się po okolicy. Z tego miejsca widok był wyjątkowo urokliwy. Aż po horyzont, niczym szumiący turkusowy dywan, rozciągała się szeroka tafla morza. Pomyślała, że to wymarzone miejsca na dom, nawet jeśli ów dom to jedynie „zapomniana przez Boga stara wiejska chata”, jak się wyraziła jej siostra. Nic dalszego od prawdy. Przechodząc przez malowniczy zagajnik, Fran szybko doszła do wniosku, że farmie z całą pewnością daleko do stanu kompletnej ruiny. Wręcz przeciwnie, gospodarstwo tętniło życiem i wyglądało na bardzo zadbane. Pośrodku stał solidny trzypiętrowy budynek z cegły. Po jego lewej stronie poustawiano ogromne stogi siana, po drugiej znajdowała się lśniąca nowością stodoła. Było też kilka oddzielnych zagród z mnóstwem trzody i drobiu. Doliczyła się co najmniej tuzina owiec i kóz. W chlewie były świnie, a z wnętrza stajni wystawiała łby para koni. Po obejściu przechadzała się także piątka leniwych kocurów. Nie znalazła za to ani śladu człowieka. Wejścia pilnował tylko duży łaciaty pies, który nie wyglądał szczególnie groźnie. Miał krótką sierść i spoglądał na nią przyjaźnie niebieskimi ślepiami owczarka.
Schyliła się i pogłaskała go. Pomyślała przy tym, że w ogóle nie powinno jej tu być. Lydia postawiła ją w niezwykle trudnym położeniu. Niewinna „przysługa”, którą miała jej wyświadczyć, mogła się dla niej okazać fatalna w skutkach. Niezamężnym młodym kobietom nie wolno było pod żadnym pozorem odwiedzać mężczyzn, którzy mieszkali sami. A ona przyszła tu w pojedynkę, bez przyzwoitki i bez zaproszenia, w dodatku w zastępstwie siostry, która wyręczyła się nią, żeby nie narażać na szwank własnej reputacji. Co grosza kazała jej ubłagać upatrzonego kawalera, żeby był łaskaw uderzyć do niej w konkury. Nie zraziło jej nawet to, że ów kawaler wyraźnie nie miał ochoty odnawiać ich znajomości. I oznajmił jej to na piśmie. Tylko Lydia mogła obmyślić tak absurdalny plan i oczekiwać, że zakończy się powodzeniem. Cała ta sytuacja była wyjątkowo krępująca i niedorzeczna. Fran miała ochotę zapomnieć o sprawie i wziąć nogi za pas.
Niestety nie mogła się wycofać. Nie chciała stracić źródła dochodu, ani tym bardziej porzucić jedynej życiowej pasji oraz związanych z nią planów na przyszłość. Powie Arthurowi, co ma do powiedzenia, choćby miała się przy okazji spalić ze wstydu. Jeśli tego nie zrobi, Lydia spełni swoją groźbę i zdradzi jej sekret rodzicom.
Z tą myślą uniosła dłoń i użyła kołatki. Odpowiedziała jej głucha cisza, ale wysłużone drzwi uchyliły się same, skrzypiąc niemiłosiernie w zawiasach.
– Lordzie Scorborough?! – zawołała kilka razy.
Nikt nie zareagował, więc przeszła ostrożnie przez ciemną sień i zajrzała do pomieszczenia, które wyglądało na kuchnię i świeciło pustkami, jeśli nie liczyć parującego na piecu czajnika.
Poniosła welon i zatknęła go na kapelusz, żeby lepiej widzieć. Skoro gotuje się woda, ktoś musi być w pobliżu. W takim razie dlaczego ignoruje nawoływania i uparcie milczy?
Zaniepokojona zaczęła zbierać się do wyjścia, gdy nagle usłyszała w korytarzu kroki.
Odwróciła się w ich stronę i znalazła się twarzą w twarz z obcym mężczyzną. Odzianym w parę krótkich niewymownych i… nic więcej.
– Matko przenajświętsza! – krzyknęła w popłochu, kiedy stanął jak wryty i uraczył ją wiązanką nad wyraz dosadnych przekleństw. Ich znaczenia mogła się jedynie domyślać.
Od pasa w górę i od ud w dół był kompletnie goły. Nim zdążyła się otrząsnąć i jako tako odzyskać zmysły, zarejestrowała umięśnione łydki, szeroki tors i muskularne ramiona, które wyglądały, jakby miały niewiele mniejszy obwód niż jej talia.
– Rety – wymamrotała bez sensu, z trudem podnosząc wzrok ku jego twarzy. Jej nieregularne rysy wcale nie dodały jej animuszu. Prawdę mówiąc, wprawiły ją jeszcze w większy niepokój niż to, że miał na sobie tak mało ubrania. Króciutko ostrzyżone włosy i kilkudniowy zarost sprawiały, że wyglądał jak groźny rzezimieszek. Słodki Jezu, może to naprawdę jakiś typ spod ciemnej gwiazdy? Zbiegły skazaniec albo jeszcze gorzej? Dżentelmeni z pewnością nie używają takiego rynsztokowego języka, jakim się przed chwilą posłużył.
Serce podeszło jej do gardła i oblała się zimnym potem. To nie ten dom, uprzytomniła sobie raptem. Trafiłam pod niewłaściwy adres! Z tą myślą odwinęła się na pięcie i spanikowana popędziła do wyjścia.
Arthur Amberton, czternasty wicehrabia Scorborough, właśnie wyszedł z kąpieli. Tknięty przeczuciem włożył bieliznę, choć zwykle się z tym nie spieszył. Nie zatrudniał służby, co znaczyło, że mógł chodzić po domu jak go Pan Bóg stworzył. Na szczęście tym razem zrobił wyjątek. Miałby się z pyszna, gdyby natknął się na tę nieszczęsną kobietę nagi.
Nie słyszał, jak weszła, więc był równie zaskoczony, jak ona. Ubrana na czarno, wyglądała jak zjawa z zaświatów. Na jego widok wystraszyła się i wzięła nogi za pas. Uciekała, aż się za nią kurzyło, jakby goniło ją stado wygłodniałych wilków. Co znaczyło, że jednak nie była duchem i że będzie musiał ją dogonić. Nie miał zwyczaju podejmować gości i nie znosił, gdy ktoś zakłócał mu spokój. O dziwo w tym konkretnym przypadku zaciekawienie wzięło górę nad poirytowaniem. Nieznajoma zaintrygowała go na tyle, że postanowił sprawdzić, kim jest i z czym do niego przyszła. Powinien ją także przeprosić za niezbyt entuzjastyczne przyjęcie. Nie widział jej twarzy, bo stała w cieniu, a w holu było ciemno, ale sądząc po ubraniu, z całą pewnością była damą.
Pobiegł do sypialni, włożył w pośpiechu koszulę i spodnie, które czekały na niego na krześle. Przygotował je wcześniej, jako że wybierał się do bata i jego żony na kolację. Wolałby zamiast tego wcześniej się położyć, ale nie wypadało odmówić. Lubił się z nimi widywać, tyle że pracował w pojedynkę na dziesięcioakrowej farmie. Wieczorami był zwykle tak wyczerpany, że zwyczajnie padał z nóg. Czasem nie miał nawet siły zebrać myśli.
Od jakiegoś czasu bywał w Amberton Castle regularnie raz w tygodniu. Obiecał to bratowej, żeby raz na zawsze ją uspokoić, a raczej uciszyć. Violet zamartwiała się o niego na potęgę. Nie dawała wiary jego zapewnieniom, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i niczego nie brakuje mu do szczęścia. Nie przemawiały do niej żadne logiczne argumenty. Upierała się, że doskwiera mu samotność i że jeżeli stanie się kompletnym odludkiem, prędzej czy później popadnie w chroniczne przygnębienie. Szczerze mówiąc, znudziła mu się jej irytująca paplanina i przystał na jej prośby wyłącznie dla świętego spokoju.
Na dole wciągnął na nogi buty i wypadł na podwórze. Po tajemniczej nieznajomej nie było już śladu, choć upłynęło zaledwie kilka minut od chwili, gdy rzuciła się do ucieczki.
– I co masz na swoją obronę, niecnoto? – zwrócił się z wyrzutem do młodego owczarka. – Kazałem ci pilnować domu. Jak tak dalej pójdzie, wyniosą nas razem z całym dobytkiem.
Meg nie przejęła się krytyką i zamerdała radośnie ogonem.
– Może mi chociaż powiesz, w którą stronę poszła?
Pytanie było czysto retoryczne. Mogła pójść tylko ścieżką wiodącą do wsi. Albo schować się przed nim w chlewiku, co wydawało się raczej mało prawdopodobne.
Wyszedł na drogę, bez trudu odnalazł ślady i ruszył przez zagajnik, ochlapując przy okazji świeżo wypolerowane oficerki.
Natknął się na nią na skraju plaży. Siedziała na ziemi, ściskając w dłoniach łydkę.
– Coś się pani stało?
Podskoczyła jak oparzona i poprawiła coś z przodu kapelusza.
Zwolnił kroku, żeby jeszcze bardziej jej nie wystraszyć, ale nie wiedzieć czemu wciąż unikała jego wzroku. Jakby nie chciała mu pokazać twarzy albo bała się napotkać jego wzrok.
Jej słomkowe nakrycie głowy wydawało mu się dziwnie znajome. Czyżby już je kiedyś widział?
– Poślizgnęłam się i upadłam – oznajmiła przytłumionym głosem. – Straszne tu błoto.
– Jak to na farmie. Nie powinna pani uciekać.
– A pan nie powinien paradować przy ludziach bez odzienia. Nie uciekałabym, gdyby mnie pan nie nastraszył.
– Nie narzekałbym tak bardzo na pani miejscu. Mogło być gorzej. Mogłem być naprawdę całkiem goły. – Wlepił rozeźlony wzrok w okolice jej karku. Nadal na niego nie patrzyła, co tylko wzmogło jego irytację. – Pragnę pani przypomnieć, że we własnym domu wolno mi robić, co mi się żywnie podoba. Prawo tego nie zakazuje. Zakazuje natomiast nieuzasadnionego wtargnięcia na cudzą posesję.
– Trzeba było odpowiedzieć, kiedy pukałam. Zresztą nie było wtargnięcia, bo drzwi stały otworem. To znaczy otworzyły się same.
– Po pierwsze nie słyszałem pukania. Po drugie otwarte drzwi to jeszcze nie powód, żeby bez zaproszenia wchodzić do środka!
Odwróciła się raptownie w jego stronę, ale zamiast twarzy pokazała mu czarny woal. Był przypięty pod kapeluszem i bardzo gęsty.
Odchrząknął ze złością. Na litość boską, czemu się przed nim chowa? Niemożliwe, żeby aż tak bardzo się zawstydziła. Miał na sobie bieliznę, więc nie zobaczyła znowu aż tak wiele.
Skąd ja ją znam? – zastanawiał się gorączkowo, próbując dopasować znajomy głos do konkretnej osoby.
– Żałuję, że weszłam, może mi pan wierzyć na słowo. – Nawet przez welon widać było, że na moment rozbłysły jej oczy. – Zdaje się, że zwichnęłam kostkę. Czy to nie wystarczająca kara za moje wielkie przewiny?
– Do diabła – wymamrotał pod nosem, przykucnąwszy obok niej. Tylko tego mi było trzeba. Czy ten piekielny dzień nigdy się nie skończy? – Na pewno jest zwichnięta? Proszę pokazać, sprawdzimy.
– W żadnym wypadku! – Odsunęła się gwałtownie, gdy wyciągnął ręce, i spróbowała stanąć na nogi. – Poradzę sobie. Auuu! – Zachwiała się niebezpiecznie.
– Siadajże z powrotem, kobieto, bo narobisz jeszcze większej szkody!
Usiłował przytrzymać ją w pasie, ale znów odskoczyła i wylądowała z chlupotem w szlamie.
– Nie mogę tu tkwić w nieskończoność – jęknęła bliska paniki. – Nie zdążę, jeśli zaraz nie ruszę w drogę.
– Jeszcze kilka minut temu nigdzie się pani nie spieszyło. O ile pamiętam, chciała się pani ze mną zobaczyć.
– Tak. To znaczy nie. Szukałam kogoś innego, ale w ogóle nie powinnam była przychodzić. To jedno wielkie nieporozumienie.
Szukała kogoś innego? Zmarszczył brwi kompletnie zdezorientowany. Kogo niby spodziewała się znaleźć w jego domu? Przecież mieszkał sam.
– Z kim chciała się pani spotkać?
– Z… – zaczęła, ale się rozmyśliła. – Nieistotne.
Założył ręce na ramiona, nawet nie próbując ukryć rozdrażnienia.
– Nieistotne? Jeszcze raz przypominam, że wtargnęła pani do mojego domu.
Nie raczyła odpowiedzieć, więc spróbował z innej beczki.
– Pewnie będę wiedział, gdzie go znaleźć, ale musi mi pani powiedzieć, o kogo chodzi.
– Tak, tylko że… Oczywiście, ma pan rację. – Uniosła dłonie, jakby przyznawała się do porażki. – Powiedziano mi, że tu mieszka lord Scorborough.
– I dobrze pani powiedziano.
– Jak to? Naprawdę? – Spojrzała na niego zza woalki, lecz jego wzrok nie przebił się przez ciemną zasłonę. Kto to jest, do diaska? – zapytał samego siebie po raz enty. Co za idiotyczna sytuacja. Żadne z nich nie wiedziało, z kim rozmawia. On jej nie widział, a ona prawdopodobnie go nie rozpoznała. Nie miał jej tego za złe. Ostatnio nie przypominał wyglądem typowego dżentelmena. Wbrew modzie na długie brody i wąsy golił się na gładko i bardzo krótko strzygł włosy. Głównie po to, żeby nie przeszkadzały mu w pracy. Dziś też miał się ogolić, zaraz po kąpieli, ale nie zdążył. Zszedł do kuchni po wrzątek, kiedy nieoczekiwanie się na nią natknął. Wyglądał pewnie jak pirat albo rozbójnik. Nic dziwnego, że się wystraszyła.
Cóż, będzie musiała oswoić swoje lęki. Nie mógł jej przecież tak zostawić. Choć pewnie wolałaby, żeby dał jej spokój.
– Nie zajdzie pani daleko ze zwichniętą kostką.
– Co pan…?! – pisnęła zaskoczona, gdy wsunął jej ramię pod kolana, a drugą ręką oplótł plecy. – Co pan wyprawia?!
– Nic zdrożnego – odparł ze stoickim spokojem, podnosząc ją z ziemi. – W każdym razie nie ma powodu tak krzyczeć. Wracamy na farmę, żeby opatrzyć pani nogę.
Odwrócił się i zaczął iść z powrotem w stronę domu. Jego świeżutkie ubranie było całe pobrudzone błotem.
– Wcale nie krzyczę! I nie musi pan mnie nieść! Pójdę sama!
– Może pani spróbować, ale nie radzę. Chyba że do zwichniętej kostki chce pani dołożyć złamanie?
– Bez przesady, niczego sobie nie złamię.
– Niechże pani będzie rozsądna. Ja też nie jestem zachwycony rozwojem wypadków, ale żadne z nas nie ma wyboru, prawda?
Otworzył kopniakiem drzwi i posadził ją w wysłużonym fotelu w kuchni. Zaciekawiona Meg podreptała w ślad za nimi.
Amberton podszedł do kredensu i wrócił po chwili z bandażem.
– Jakaż to pilna sprawa sprowadza panią do lorda? – zapytał, siadając naprzeciwko swego nieproszonego gościa.
– Nie mogę powiedzieć. To zbyt… osobiste.
– Hm… Ciekawe. Czyli łączy z nim panią coś osobistego? – Przez ten idiotyczny welon nie dość, że nie widział, z kim rozmawia, to jeszcze ledwie ją słyszał. Miał szczerą ochotę zedrzeć jej to paskudztwo z twarzy. Sądził, że zdejmie woalkę, kiedy wejdą do środka. Niestety przeliczył się. Rzadko bywał w towarzystwie, ale kobiety zwykle nie zasłaniały się na sam jego widok. Przesunął dłonią po zarośniętym policzku. Czyżby wyglądał aż tak strasznie?
– Nie! Nie w takim sensie! – zaprotestowała, gdy pojęła aluzję. Sprawiała wrażenie oburzonej.
– Na pewno? – Przyjrzał jej się podejrzliwie. Nie darzono go wprawdzie szczególną sympatią, a jego burzliwa przeszłość wzbudzała niezdrowe zainteresowanie, lecz był wicehrabią, a co za tym idzie najlepszą partią w okolicy. Kilka lat temu, tuż po powrocie, bez przerwy nachodzili go ambitni rodzice rozlicznych panien na wydaniu. Na szczęście udało mu się ich skutecznie zniechęcić i po jakimś czasie dali za wygraną. Niewykluczone, że ta konkretna desperatka postanowiła spróbować damskich sztuczek, żeby go usidlić.
– Na pewno!
Jego obraźliwa sugestia wyraźnie wyprowadziła ją z równowagi. Wyglądało na to, że poczuła się dotknięta, a uraza w jej głosie brzmiała tak wiarygodnie, że prawie w nią uwierzył. Prawie. Raz już zaufał kobiecie i jak na tym wyszedł? Nie najlepiej. Niektóre wytworne damy były znakomitymi aktorkami. Przekonał się o tym na własnej skórze.
– Jak pani w takim razie wyjaśni swoją obecność w domu nieżonatego mężczyzny? Przyszła tu pani z zakrytą twarzą, w dodatku zupełnie sama, bez przyzwoitki. Daruje pani, ale według mnie może to oznaczać tylko jedno.
– Nic podobnego! Myli się pan. Nie widziałam Arthura od sześciu lat, więc jak niby miałoby mnie z nim łączyć coś… nieobyczajnego?
– Arthura, powiada pani? – Uniósł ze zdumieniem brwi. Sposób, w jaki wypowiedziała jego imię, świadczył o tym, że się znają.
– Tak. – Zawstydziła się i zwiesiła głowę. – Ale to nic nieprzyzwoitego, słowo daję. Miałam mu tylko przekazać wiadomość. On… on nie ma pojęcia, że tu jestem.
Amberton założył nogę na nogę i splótł dłonie na kolanie.
– Przeciwnie. Arthur doskonale wie, że ma gościa. Pozwoli pani, że się przedstawię. Wicehrabia Scorborough we własnej osobie.