Dawno temu w ciemnym lesie
Okolice Zielonej Góry. Małe senne miasteczko i brutalna zbrodnia.
Zamordowany był kochającym mężem i ojcem, ale jego przeszłość kryła wiele sekretów – jako młody chłopak otaczał się specyficznymi ludźmi, tworząc niemal coś w rodzaju sekty. Konrad lubował się w makabresce, pociągało go zło. Upokarzał ludzi i bezlitośnie prześladował niektórych szkolnych kolegów.
Ciało zostaje znalezione dokładnie w tym samym miejscu, w którym przed laty ktoś odebrał życie Alicji, młodziutkiej ciężarnej dziewczynie. Otoczona lasem polana przed chatką Baby Jagi, jak miejscowe dzieciaki nazywają opuszczony, na wpół zrujnowany dom, znowu stała się więc niemym świadkiem zbrodni.
Lena Osowska, youtuberka prowadząca kanał „Osa na Tropie Zbrodni” znajduje informację o zabójstwie biznesmena i postanawia bliżej przyjrzeć się tej sprawie.
W miasteczku nadal mieszkają ci, którzy pamiętają tragiczną śmierć dziewczyny, ale sprawca wciąż pozostaje nieuchwytny. Kto zabił Alicję? Czy zrobił to ten sam człowiek, który odebrał życie Konradowi?
Fragment tekstu
1
Okolice Zielonej Góry, sierpień 2008
Sierpniowa noc była parna, niosła obietnicę pocałunków, szeptów w mroku, czułości. Jednak młody mężczyzna, który wysiadł z zaparkowanego pod lasem samochodu, nie miał w sobie nic z nocnego kochanka. W jego głowie rozpanoszyła się ciemność, głęboka czerń. Złe myśli, pełne krwi i śmierci, zalęgły się pod jego czaszką i nie chciały odejść. Pragnął, żeby było inaczej, ale najwidoczniej nie on o tym decydował. Istnieją ludzie, którzy nie potrafią zapanować nad własnymi myślami, i on ewidentnie należał właśnie do nich.
Zamknął drzwi auta najciszej, jak się dało, by nie robić hałasu. Później się rozejrzał, pragnąc się upewnić, że leśna droga jest pusta. Pomiędzy strzelistymi sosnami dostrzegł srebrzystą poświatę księżyca – pękatego, zapowiadającego nadchodzącą pełnię, obiecującego prorocze sny i mamiącego swoim niewzruszonym, odwiecznym pięknem.
Mężczyzna ruszył w stronę lasu i wszedł między drzewa. Pod podeszwą buta z cichym chrzęstem pękła wysuszona sierpniowymi upałami szyszka, sekundę później trzasnęła gałązka, którą przypadkiem zgniótł. W lesie było cicho i spokojnie, ale on czuł niepokój. Nie chciał jednak zapalać latarki, wolał pozostać w mroku. Drapieżcy trzymają się w ukryciu, to odwieczne prawo, jedna ze świętych zasad polowania. Wszedł na pajęczynę i nerwowo starł jej lepkie strzępy z policzka. Później zwolnił, przyczaił się, stawiał kroki coraz ostrożniej. Chciał podejść do niej bezszelestnie, niezauważony.
Dziewczyna siedziała na kocu pośrodku niewielkiej polany. W białej sukience, z rozpuszczonymi włosami, które jasną kaskadą opadały jej na ramiona i plecy, wyglądała jak rusałka. A może zjawa? Miała na imię Alicja, urodziła się w tej okolicy i tutaj za chwilę umrze. Ale o tym przecież jeszcze nie wiedziała…
Mężczyzna wzdrygnął się i przystanął na skraju lasu, niemal przy samej linii drzew. Jeszcze trzy, może cztery kroki i znajdzie się na porośniętej wysoką soczystą trawą polanie. Było kilka minut po północy, kobieta mimo samotności nie wykazywała oznak strachu. Ale przecież tutaj dorastała, to był jej dom, rodzinne strony, miejsca, które znała od dziecka. Las nie był duży, niedaleko znajdowało się niewielkie urokliwe jeziorko. Bawiła się tu, gdy miała kilka lat, wymykała się z domu na przekór matce. Już wtedy robiła tylko to, na co miała ochotę. Piękna, nieokiełznana, niemal dzika.
Mężczyzna zerknął na jej olbrzymi ciążowy brzuch i kurczowo zacisnął palce na rękojeści noża.
Nie chciał tego robić, naprawdę nie chciał!
Wiedział jednak, że nie ma wyjścia.
Po tym, co się wydarzyło, jedynym rozwiązaniem jest jej śmierć.
Krew ciężarnej splami jego ręce na zawsze, naznaczy go, ale nie może się wycofać.
Nie teraz…
Zrobił krok w jej stronę, potem drugi. Miał na sobie stare znoszone trampki, a wysoka trawa tłumiła jego ruchy skuteczniej, niż zrobiłby to puszysty wełniany dywan. Księżyc na chwilę schował się za chmurami. Kobieta poprawiła włosy, przeciągnęła się i pogładziła po brzuchu. Ten czuły matczyny gest sprawił, że jego palce na rękojeści noża zrobiły się śliskie od potu. Jeszcze może się wycofać, ale nie, nie zrobi tego.
Ostatniej nocy podjął decyzję: Alicja musi zginąć!
Zerknął w stronę stojącego na skraju polany niewielkiego domku z kamienną podmurówką. W mroku wyglądał niemal upiornie, jednak Alicja nic sobie nie robiła z bliskości owianej złą sławą ruiny. Kiedy był smarkaczem, mieszkała tu stara, siwa i mocno pomarszczona kobieta, której bały się wszystkie dzieciaki w okolicy. Widywał ją często zbierającą zioła czy krążącą po miasteczku, a kiedy, chcąc zaspokoić swą niezdrową ciekawość, pojawiał się przy jej domu, przepędzała go miotłą, szpetnie przy tym klnąc. Może właśnie dlatego któreś z okolicznych dzieciaków zaczęło nazywać jej dom chatką Baby-Jagi, a nazwa się przyjęła. Później, gdy podrośli, a staruszka od dawna już nie żyła – powiesiła się na jednej z masywnych belek werandy – spotykali się w tym coraz bardziej zarośniętym domku, żeby w tajemnicy przed dorosłymi pić piwo, palić skradzione wujkowi kumpla fajki i gadać o laskach. W tym miejscu pierwszy raz pocałował dziewczynę, tu bywał, kiedy w deszczowe dni urywał się ze szkoły i nie miał dokąd pójść, tu po raz pierwszy skosztował palącego smaku wódki.
A teraz czaił się w mroku ze świadomością, że za kilka minut jego życie zmieni się na zawsze, nieodwracalnie.
Był jakieś sześć, może osiem metrów od niej, kiedy Alicja wstała z koca i boso weszła w trawę, rozmasowując sobie plecy. Chwilę później go dostrzegła i uniosła rękę w geście powitania. Mężczyzna przywołał na twarz wymuszony uśmiech, chociaż chciało mu się płakać. Wolałby, żeby wszystko potoczyło się inaczej, ale nie cofnie przecież czasu…
Przyspieszył kroku.
Wiedział, że albo zrobi to teraz, albo stchórzy, wycofując się, i zaprzepaści swoją szansę.
Ona wciąż się uśmiechała – szeroko, promiennie, przeuroczo.
Dopiero chwilę później, kiedy był już niemal przy niej, zauważyła w jego dłoni duży ząbkowany nóż. Stalowe ostrze błysnęło w świetle księżyca, zdradzając zamiary mężczyzny.
– Co ty… – zaczęła, ale nie dokończyła.
Księżyc, który przed momentem ponownie wyłonił się zza chmur, rozświetlił jej twarz nikłą srebrzystą poświatą, a mężczyzna dostrzegł w jej oczach zwierzęcy strach. Była jak młoda sarna, która zbyt późno wyczuła zagrożenie.
Rzuciła się do ucieczki.
Gnała przez polanę niczym ścigana przez bezlitosnego drapieżnika gazela, ale przecież nie miała z nim szans. Była drobna, przerażona i ciężarna. On – silny, wysportowany i szybki. Poślizgnęła się, ale zdołała utrzymać równowagę. Wciąż jeszcze biegła, jednak jej szanse na ratunek z sekundy na sekundę malały. Dopadł ją, złapał za szyję i poddusił. Nie chciał, by krzyczała, nie zniósłby jej wrzasku. Ogarnięta histeryczną paniką, Alicja szarpała się przez dłuższą chwilę, ale dość szybko zwiotczała.
Nie tak to miało wyglądać. Nie chciał, by się bała, miał zamiar zrobić to znienacka. Jednak stało się, spartaczył. Poderżnął jej gardło jednym wprawnym ruchem. Jej krew była gorąca, skapywała mu na rękę, spływała po przedramieniu do łokcia, niemal parząc mu skórę. Trzymał ją w ramionach – rzężącą i konającą – jeszcze przez dłuższą chwilę, zanim powoli, niemal z namaszczeniem, ułożył jej bezwładne ciało w trawie.
Leżała na plecach i w jakimś spowodowanym szokiem obłędzie wydawało mu się, że jej opięty delikatnym materiałem sukienki ciążowy brzuch gwałtownie się porusza, jakby umierające wraz z brutalnie zamordowaną matką dziecko usiłowało się wydostać na zewnątrz, od środka rozrywając piąstkami jej skórę, torując sobie drogę do zaczerpnięcia pierwszego oddechu i wolności. Ale przecież wiedział, że to niedorzeczne. Chyba wiedział, a jednak cały się trząsł…
To dziecko…
Nie, nie potrafił o tym myśleć, wszystko to przyprawiało go o gwałtowne zawroty głowy, powodowało mdłości.
– Nie teraz… – wymamrotał, ocierając splamione krwią dłonie w ciemnogranatowe dżinsowe szorty.
W końcu wyrwał się z odrętwienia i ruszył biegiem w stronę linii drzew i dalej w las. Nadal trzymał w dłoni zakrwawiony nóż. Przesiąknięty posoką materiał jego czerwonego podkoszulka przykleił mu się do ramienia, oblepiał ciało, naznaczał go piętnem grzechu. Przez chwilę bał się, że zwymiotuje, ale udało mu się pokonać mdłości.
Kiedy wypadł na drogę, gdzie zostawił samochód – starego, wgniecionego w lewym boku rzęcha, którego pożyczył od kumpla – serce biło mu tak szybko, jakby miało wyskoczyć z piersi, i kręciło mu się w głowie.
Zrobił to!
Zrobił to, co uznał za słuszne, ale myśl, że pozbawił życia ciężarną, była przygniatająca niczym olbrzymia nagrobna płyta.
Morderca.
Nie ma już odwrotu.
Zabił, choć nie sądził, że dopuści się czegoś tak potwornego. Był dobrym człowiekiem, a przynajmniej lubił tak o sobie myśleć. A teraz otwierał samochód splamionymi krwią rękami i otulony mrokiem sierpniowej nocy szukał pod siedzeniem butelki z mineralną.
Aby trochę się ogarnąć, chwilę później zdjął zakrwawiony podkoszulek, zaraz po nim ciemne szorty, kraciaste bokserki i założone na bose stopy biało-czerwone trampki. Wszystko to, oprócz obuwia, spakował do dużego worka foliowego i w gorączkowym pośpiechu założył ulubiony stary dres, który ze sobą zabrał. Buty cisnął w las, głęboko między drzewa, by nikt nie mógł ich dostrzec z leśnej drogi, następnie wsiadł za kierownicę i choć dygotał, zapalił silnik.
– Nikt się nie dowie – mruknął, zanim wolno ruszył przez ciemną knieję. – Nikt się nie dowie – powtórzył, odnosząc nieprzyjemne wrażenie, że ze stresu i szoku język mu dosłownie skołowaciał.
Okrążył miasteczko, chcąc wjechać pomiędzy pierwsze zabudowania od strony starych pegeerów, a nie lasu, w którym ją zostawił.
Alicja…
Myśl o tym, że leży tam martwa, że wykrwawiła się w trawę, po której tyle razy chodziła boso, wystawiając twarz w stronę słońca, była nie do zniesienia. Ale przecież wiedział, że to było nieuniknione. Sprawy zaszły za daleko, nie widział już odwrotu…
Przed otwartym całą dobę monopolowym zatrąbił i pomachał znajomemu. Chciał, żeby widziano go właśnie po tej stronie miasteczka, liczył na jakieś choćby szczątkowe alibi.
Pod domem, zanim wjechał do ogrodu, zapalił w aucie papierosa. Przez chwilę zastanawiał się, co będzie dalej, ale nie potrafił niczego wymyślić. Pamiętał jedynie o krwi tryskającej z rozciętego gardła Alicji. Nawet nie krzyknęła… Odeszła tak cicho i potulnie, jakby był jej przeznaczony właśnie ten tragiczny koniec, jakby jakiś podły, okrutny bóg zabawił się jej kosztem.
– Przepraszam – wyszeptał.
Odpowiedziała mu martwa cisza.
2
Okolice Bydgoszczy, listopad 2023
Lena biegła przez las, smagana bolesnymi uderzeniami gałązek, przerażona i zdezorientowana. Pozwolili jej założyć buty, ale poza tym była naga. Jesienny dzień był w miarę ciepły, jednak teraz, tuż przed zachodem słońca, wyraźnie się ochłodziło. Przystanęła i przytulona do pnia drzewa, usiłowała uspokoić rozszalałe tętno.
Dopadli ją jakiś kwadrans wcześniej, kiedy spacerowała wśród drzew. Było ich sześciu, wszyscy między trzydziestką a czterdziestką. Przerośnięte karki, nalane gęby, piwne brzuszyska. Zaszli jej drogę na pokrytej koleinami szerokiej ścieżce. Nie miała dokąd uciec. Początkowo usiłowała po prostu z nimi pogadać, traktując ich jak zwykłych weekendowych turystów, ale szybko zrozumiała, że mają złe zamiary.
Sięgnęła po telefon, choć świetnie wiedziała, że tu, gdzie się znajdują, nie ma zasięgu.
Jeden z nich wyrwał z jej ręki plecak i cisnął go w błoto.
Cofnęła się, ale jego kumpel złapał ją od tyłu, chwycił w pasie i przysunął usta do jej ucha.
– Pobawimy się w polowanie – wyszeptał. – I zgadnij, kto będzie zwierzyną.
– Chyba cię pojebało! – warknęła, a jego kumple zarechotali.
Kazali jej się rozebrać. Odmówiła, więc zdarli z niej grubą sportową bluzę, a później resztę garderoby. Drżała z zimna, upokorzenia i strachu, podczas gdy oni przerzucali między sobą jej bawełniane majtki, przyciskali je do twarzy, rechotali i rzucali niewybredne żarty.
Chciała krzyczeć, ale któryś z nich zasłonił jej usta dłonią.
To się nie może dziać naprawdę, myślała spanikowana. To są tereny spacerowe, do kurwy nędzy! Ktoś zaraz się tu pojawi, przepłoszy ich i mnie uratuje, powtarzała sobie.
Ale nikt się nie pojawił.
– Dostaniesz kilka minut przewagi – powiedział ten najgrubszy, zarośnięty rudawy typ w bordowym dresie. – Później za tobą ruszymy.
– Zapłacicie za to! – krzyknęła, usiłując podnieść rzuconą na ziemię bluzę, ale jeden z nich złapał ją za włosy.
– Policzę do dziesięciu. Kiedy skończę, lepiej zacznij biec. Każda sekunda zwłoki zadziała na twoją niekorzyść – odezwał się ten, który do tej pory milczał.
Lena rozejrzała się wokół, ale wciąż byli sami – ona i kilku zupełnie jej obcych typów, którzy zdarli z niej ubranie i oznajmili, że właśnie stała się ich zwierzyną.
Przełknęła ślinę. Szumiało jej w uszach, tętno oszalało.
Co robić? Biec? Przez las, w którym niebawem zrobi się ciemno? Wołać o pomoc? Błagać oprawców o litość? Co jej zrobią? Zgwałcą ją? Zabiją? A może to tylko jakaś chora zabawa, którą zakończą, zanim zostaną przekroczone granice jej śmiertelnego strachu?
– Cztery – usłyszała i nagle zdała sobie sprawę, że jeden z typów głośno odlicza sekundy.
Wzięła głęboki wdech, później kolejny.
– Siedem.
Napięła mięśnie, przygryzła wargę.
– Osiem.
Musi biec. Wystrzelić między drzewa i gnać tak szybko, jak tylko zdoła. Gorączkowo zastanawiała się, czy da radę dotrzeć do parkingu, ale czuła, że nie pozwolą jej ruszyć w tamtą stronę. Ten, który stał najbliżej, warknął, że ma biec przed siebie, w stronę stojącej na pobliskiej polanie drewnianej ambony, z której korzystali myśliwi.
– Dziesięć.
Odliczanie się zakończyło.
– Biegnij, blondyneczko! – zachęcił ją jeden z „łowców”.
Wystrzeliła w stronę polany. Gnała ile sił w nogach, nie myśląc o strachu, błocie, które mlaskało pod podeszwami jej sportowych butów, ani o telefonach w dłoniach oprawców. Telefonach filmujących jej ucieczkę. Nie myślała o wstydzie, chociaż czuła ich lubieżny wzrok na swoich nagich pośladkach. Chciała tylko, by stał się cud, żeby wyszła z tego cało. Biegnąc, rozszlochała się, ale szybko zdołała się uspokoić. Nie może się mazać, nie teraz!
Weź się, kurwa, w garść! – nakazała sobie w duchu.
Zbiegła ze ścieżki i wpadła pomiędzy drzewa. Potknęła się o korzeń i o mały włos nie upadła. Adrenalina dodawała jej sił, krew huczała w skroniach i mimo chłodu było jej gorąco. Nie miała pojęcia, jak długo biegnie, kiedy gdzieś za plecami usłyszała pohukiwanie i chrapliwy męski śmiech – wyglądało na to, że te spasione knury ruszyły za nią w pogoń. Z jej gardła wyrwał się szloch, który szybko zdusiła. Pomyślała o dziadku i ojcu. Pękłyby im serca, gdyby ją stracili. Nie da się zabić jakimś pojebom! To nie jej nagie, oblepione błotem zwłoki znajdą śledczy w tym lesie!
– Nie – szepnęła.
Chwilę później źle postawiła stopę, ale nie myślała o bólu. Tamci byli tuż za nią. Słyszała ich krzyki, śmiechy i trzaskające pod podeszwami butów suche gałęzie.
Byli blisko, zbyt blisko. Nie ucieknę, zrozumiała. Zauważyła wąwóz, którym płynął strumień. Zbiegła w jego stronę stromą skarpą i dopiero teraz dotarło do niej, że to pułapka. Woda, z daleka wyglądająca na spokojną, w tym miejscu była już znacznie głębsza i bardziej rwąca, niż Lena sądziła.
– Uciekaj, blondyneczko! – usłyszała męski głos.
Odwróciła się. Niepotrzebnie, powinna przecież biec. Ale oni byli za nią, szybsi, niż przypuszczała, zwinniejsi, niż wskazywałaby na to ich tusza i widoczne gołym okiem zamiłowanie do płynnego chmielu.
Ruszyła wzdłuż wąwozu, zastanawiając się, czy powinna biec przed siebie, czy mimo wszystko spróbować przekroczyć strumień. Jego nurt o tej porze roku musiał być lodowaty. Czy oni odważą się zamoczyć buty? Może dadzą jej spokój?
Kłuło ją w boku, kręciło się jej w głowie. Straciła kolejne cenne sekundy na obmyślanie trasy, podczas gdy jeden z nich zbiegał właśnie ze skarpy zaledwie kilka metrów od niej. Krzyknęła i gwałtownie się odwróciła, ale ten, który nazywał ją blondyneczką, był równie blisko. Trzeci z „łowców” schodził ze skarpy, filmując wszystko telefonem.
Osłoniła nagie piersi i skuliła się, drżąc z zimna. Stała przy strumieniu, dosłownie krok od jego nurtu. Po lewej miała skarpę, za plecami jednego z napastników, a przed sobą dwóch. Kolejni gramolili się w dół, ciężko posapując.
W panice włożyła prawą stopę do wody, usiłując znaleźć oparcie, by przekroczyć strumień, ale podeszwa jej buta ześlizgnęła się po omszałym kamieniu i dopiero w ostatniej chwili zdołała odzyskać równowagę. Cofnęła nogę i rzuciła się do biegu z nadzieją, że zdoła odepchnąć tego, który się do niej zbliżał, ale mężczyzna złapał ją, przyciągnął do siebie i położył łapę na jej piersi, mocno ściskając sutek.
Szarpnęła się. Usiłowała gryźć, kopać, a nawet pluć, ale był silniejszy.
Rzucił ją na leśne runo. Wilgotne liście oblepiły jej plecy i pośladki. Pozostali zbliżyli się, osaczyli ją, otoczyli kręgiem. Dwóch z nich nadal nagrywało, jeden zbliżył telefon do jej twarzy, a później do piersi. Kiedy jego dłoń znalazła się na wysokości jej krocza, chciała go kopnąć, ale zdołał uskoczyć. Wyobraziła sobie miliony facetów oglądających w sieci jej nagie ciało, upokorzenie i paniczny strach. Udało jej się uklęknąć, ale ten, który stał najbliżej, złapał ją za włosy.
– Dokąd to? – warknął, zanim rozpiął rozporek.
Zaczęła się czołgać, jej dłonie i stopy ślizgały się po mokrej trawie. Napastnik złapał ją za kostkę, a później zwalił się na nią całym swoim ciężarem i wbił się w nią tak brutalnie, że wrzasnęła z bólu.
– Ruchaj, Johnny! – wrzasnął któryś z jego kumpli. – Zajedź tę dziwkę na śmierć!
Lena zacisnęła powieki. Leżała na brzuchu z policzkiem w błocie, podczas gdy jej kaci gwałcili ją jeden po drugim, dopingując się wzajemnie. Przestała walczyć, nie opierała się już, nie była w stanie. W ustach miała krew, ziemię i trawę, między nogami i w dole brzucha czuła palący ból, w głowie jej huczało.
Nie ma mnie tu, powtarzała sobie w duchu. Opuściłam moje ciało i jestem gdzie indziej.
Ktoś złapał ją za włosy i boleśnie szarpnął.




