Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Diana
Zajrzyj do książki
Liczba stron416
ISBN978-83-276-8853-8
Wysokość215
Szerokość145
EAN9788327688538
Tytuł oryginalnyThe Princess
TłumaczBarbara Budzianowska-Budrecka
Język oryginałuangielski
Data premiery2024-06-05
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Cały świat patrzył, jak Diana Spencer wysiada ze złotej karety, by stanąć na ślubnym kobiercu. Nie wszyscy jednak znają niezwykłą historię tej drogi do ołtarza.

W 1961 roku wicehrabia Althorp, dziedzic dóbr Spencerów, zostaje ojcem ślicznej złotowłosej dziewczynki. Diana dorasta w cieniu konfliktu i rozpadu małżeństwa rodziców, a szkoła z internatem stanowi trudne wyzwanie. Szukając ucieczki od rzeczywistości w lekturze romansów, marzy o wielkiej miłości i przystojnym księciu, który wszystko odmieni.
Tymczasem w rodzinie królewskiej narasta niepokój o przyszłość księcia Walii. Karol zbliża się do trzydziestki i najwyższy czas, by się ożenił. Wybranką powinna być młoda arystokratka o nieskazitelnej przeszłości. Panna niewinna i czysta.
Właściwie jedyną kandydatką jest osiemnastoletnia Diana Spencer, a jej romantyczne pragnienie miłości zbiega się z desperackim poszukiwaniem narzeczonej dla następcy tronu. Droga do ołtarza nie jest jednak prosta – kryje w sobie wiele niebezpieczeństw i bezlitosnych intryg. Czy sny Diany spełnią się na jawie?

WENDY HOLDEN pracowała jako dziennikarka „The Sunday Times”, „Tatlera” i „The Mail on Suday”, zanim zdecydowała się poświęcić karierze literackiej. Trzynaście jej powieści znalazło się w pierwszej dziesiątce brytyjskiej listy bestsellerów. Jej prozę charakteryzuje szybkie tempo, humor i błyskotliwy styl. Wendy jest mężatką i ma dwoje dzieci, mieszka w Derbyshire.

 

Fragment tekstu

Rozdział 1

Pod gorącym błękitem letniego nieba radośnie biły dzwony wielkiej katedry. Tłum wiwatował, gdy szklana karoca zaprzężona w dwa dumne białe rumaki sunęła przez ulice pod eskortą gwardzistów w szamerowanych złotem mundurach.
Zza lśniących kryształowych szyb wyglądała z przejęciem młodziutka książęca narzeczona. Nie mogła wprost uwierzyć, że tak wielu ludzi przyszło ją zobaczyć, że tłoczą się na chodnikach i szaleńczo machają flagami, wykrzykując jej imię. Jeszcze nigdy nie czuła się tak kochana.
I tak piękna. Lekkie muśnięcie fachowego makijażu podkreśliło jej młodzieńczą urodę dla kamer telewizyjnych i widowni na całym świecie. Spod brylantowej tiary lśniły złotym blaskiem jej gęste włosy, a kremowa jedwabna suknia z plisami, koronkami i falbanami zajmowała tak wiele miejsca, że w bogactwie jej fałd niemal znikał towarzyszący pannie młodej ojciec.
– Jak najdłuższy – rzuciła ze śmiechem projektantowi, gdy ją spytał o długość trenu. – Dłuższy niż jakikolwiek inny na świecie!
To samo usłyszała florystka:
– Więcej róż! Więcej lilii! Więcej kwiatów pomarańczy! Dlaczego mam się wstrzymywać w tym wspaniałym dniu? – Czuła się niewyobrażalnie, szaleńczo szczęśliwa i pragnęła, by wszystko, od pereł zdobiących jej uszy po koronkowe rozety pantofelków, dało temu świadectwo.
– Mój skarbie, jestem z ciebie taki dumny! – Ojciec z pełnymi łez oczyma sięgnął po jej dłoń, na której lśnił wspaniały pierścień zaręczynowy. Wykonana z najszlachetniejszego złota obrączka ślubna znajdowała się w rękach księcia, a niebawem jej małżonka, który w tej samej chwili wkraczał po czerwonym dywanie na schody katedry, mijając kolumnowy portyk. W mundurze dowódcy królewskiej marynarki, z orderami błyszczącymi w słońcu i szablą u boku, był olśniewająco przystojny.
Na myśl o nim omdlewała wprost ze szczęścia. Wszystkie jej sny się ziściły. Była piękną księżniczką, która miała poślubić urodziwego księcia. A co najważniejsze, była zakochana i kochana. Oddawała mu swoje serce, a on oddawał jej swoje. Wierzyła, że ich małżeństwo będzie trwać wiecznie, będą mieć gromadę dzieci i długie, szczęśliwe życie, a on nigdy jej nie opuści i nigdy nie zawiedzie. Wiele wycierpiała, ale od teraz wszystko cudownie się ułoży.

– No i co? – Trzynastoletnia Diana wpatrywała się we mnie z siedzenia po przeciwnej stronie przedziału lśniącymi z przejęcia oczami. – Nie uważasz, Sandy, że to najbardziej romantyczne zakończenie, jakie można sobie wyobrazić?
Podniosłam wzrok znad książki w miękkiej okładce, którą mi podała. Nosiła tytuł Królewska narzeczona i najwyraźniej była wielokrotnie czytana. Na okładce jasnowłosa kobieta w długiej białej sukni obejmowała ciemnowłosego mężczyznę w mundurze przepasanym błękitną wstęgą i z szablą u boku.
– Zdecydowanie tak – potwierdziłam.
– Absolutnie najlepsze.
Wiedziałam, że mogę jej wierzyć. Wcześniej nie czytałam romansów, podczas gdy Diana znała ich dosłownie setki. Jej ulubioną pisarką była Barbara Cartland, której powieści opowiadały o dzielnych, twardych mężczyznach i pięknych kobietach z falującymi biustami.
A wszystkie obracały się wokół jednego tematu – miłości. Oszałamiającej, namiętnej, wiecznej miłości. Nic nie było tak ważne jak ona, a przecież Diana i ja miałyśmy obsesję na tym punkcie. Wierzyłyśmy, że wystarczy się zakochać i bez reszty oddać miłości, a wszystko samo idealnie się ułoży. W naszych wyobrażeniach miłość przypominała rozkoszną kąpiel w głębokiej wannie, kojącą swym ciepłem i musującą bąbelkami piany.
– Mogę ci powiedzieć coś niesamowitego, Sandy?
Gorliwie przytaknęłam.
– Mój tata ma nową przyjaciółkę. Nazywa się lady Raine Dartmouth.
Stwierdziłam, że to rzeczywiście rzadkie imię.
– Nie o to chodzi. – Diana nachyliła się do mnie, a jej wielkie błękitne oczy lśniły z przejęcia. – Niesamowite jest to, że jej matką jest właśnie Barbara Cartland.
Byłam zaskoczona, choć zdawałam sobie sprawę, że różne niezwykłe zdarzenia nieodłącznie towarzyszą rodzinie Diany. Z tego, co słyszałam zarówno od niej, jak i od innych osób, losy Spencerów były nadzwyczaj dramatyczne i zaskakujące. A ja właśnie jechałam na święta do ich domu.

Poznałam Dianę w szkole, choć nie od razu nawiązała się między nami przyjaźń. Pochodziłyśmy z zupełnie innych światów. Zostałam sierotą, gdy byłam małym dzieckiem, gdyż moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Wychowywała mnie ciotka Mary, starsza siostra ojca, skromnie sytuowana, surowa stara panna. Nie była radykalna, ale głęboko wierzyła w potrzebę solidnej edukacji dziewcząt. Niezrażona brakiem środków na czesne w renomowanych szkołach, nieustannie wertowała „Daily Telegraph” w poszukiwaniu ofert stypendialnych.
Szkoła, w której się znalazłam, była najnowszym odkryciem ciotki, a ja miałam nadzieję, że również ostatnim, choć jej gorliwość w poszukiwaniu coraz to lepszych ofert wręcz graniczyła z manią. Byłam już zmęczona wiecznymi zmianami i chciałam się gdzieś zadomowić, spokojnie zdać egzaminy i rozpocząć studia. Wtedy bowiem, jak zapewniała mnie ciotka Mary, świat i to wszystko, co mógł ofiarować, stanie przede mną otworem.
Szkoła mieściła się w dużym jasnym budynku stojącym na końcu długiego, wysadzanego drzewami podjazdu. Po jego obu stronach rozciągał się rozległy park, co wraz z ogromnym portykiem oraz zwieńczonym blankami murem, który otaczał stajenny dziedziniec, sprawiało imponujące wrażenie.
W dniu, w którym tam się zjawiłam, widok rodzin żegnających się na podjeździe był również imponujący. Obok każdej stała lśniąca walizka, na której widniały co najmniej cztery inicjały. Wokół piętrzyły się nowe torby, kapelusze, pudła na smakołyki i sprzęt sportowy, zaś nieopodal lśnił luksusowy samochód.
Ciocia Mary nie miała samochodu. Przyjechałyśmy pociągiem. Dźwiganie wysłużonej starej walizy z zaledwie dwu inicjałami wymagało pomocy, której nie zawsze udzielano nam chętnie. Żakiet nabyłyśmy na wyprzedaży, a spódnica, z oszczędności uszyta przez ciotkę, nie miała regulaminowego kroju. W dodatku buty, o dwa numery za duże, gdyż kupione na wyrost, przypominały kajaki i wymuszały na mnie niezdarny, ciężki chód.
Moje nowe koleżanki tworzyły typową mieszankę. Były wśród nich piękne i pewne siebie, były energiczne sportsmenki i wreszcie dziewczęta pospolite i nijakie, pośród których ja, niska, pulchna i w grubych okularach, wyglądałam najbardziej pospolicie. Rzucały się w oczy również takie, które nigdy nie uczęszczały do prywatnej szkoły z internatem, ale po lekturze książek Enid Blyton ubłagały rodziców, by wysłali je w takie miejsce. Łatwo je było rozpoznać. Szeroko otwartymi oczyma rozglądały się wokół, jakby spodziewały się znaleźć żywe odpowiedniki bohaterek Malory Towers .
Głęboko im współczułam. Wiedziałam, że się załamią, gdy zrozumieją, że świat nocnych zabaw i klasowych psot nie istnieje, a rzeczywistość prywatnych szkół z internatem w niczym nie przypomina powieści Enid Blyton. Tam bowiem największą wagę przypisywano kształtowaniu indywidualności, podczas gdy w rzeczywistości królował konformizm. W powieściach Blyton utytułowane dziewczęta z bogatych domów traktowane są na równi z innymi. W prawdziwym życiu otaczane są wręcz uwielbieniem. Jako uboga dziewczyna, która poznała wiele prywatnych szkół, dobrze to wiedziałam.
Ogarnęło mnie rozpaczliwe poczucie samotności, gdy pomyślałam o grach zespołowych, w których nikt nie będzie chciał włączyć kogoś takiego jak ja do swej drużyny, oraz lekcji tańca, na których nie znajdę partnerki. Ale zaraz się opamiętałam. Przecież to szczęście, że się tu znalazłam. Tylko tą drogą mogłam dotrzeć do upragnionego celu. Ciotka Mary zrobiła wszystko, co mogła, a do mnie należało ukończenie dzieła.
Ciotka szybko mnie pożegnała, zatrzasnęła drzwi i taksówka ruszyła, a ja skierowałam się w stronę budynku. Patrząc na czułe rozstania wszystkich pozostałych, na gorące objęcia i pożegnalne pocałunki, zmierzałam w stronę szkoły i przyszłości.
Sypialnia internatu nie różniła się niczym od innych z długimi rzędami łóżek stojących naprzeciw siebie. Jedynym niespodziewanym elementem był wiszący nad wejściem portret księcia Karola. Futurystyczna korona, którą miał na głowie, w zestawieniu z jego wielkimi uszami i zakłopotaną miną sprawiała dość komiczne wrażenie. Mała tabliczka informowała, że fotografię podarował szkole jeden z członków zarządu.
Zaraz też zaczęły się zwykłe gorączkowe zabiegi zaprzyjaźniających się uczennic o zdobycie sąsiadujących ze sobą łóżek. Lata doświadczeń nauczyły mnie, że najlepszym sposobem ukrycia mojego braku popularności jest upolowanie jednego z łóżek przy ścianie. Ruszyłam więc w tamtą stronę, mijając po drodze łóżko wypełnione małymi puszystymi zwierzątkami. Na oko było ich ze dwadzieścia w różnych kolorach, rozmiarach i rodzajach, wszystkie starannie ułożone i wyczekująco wpatrujące się w górę szklanymi oczkami.
Spojrzałam na nie z troską. Ponieważ nie mogłam się dopuścić najmniejszego uchybienia, ciotka Mary nabyła szkolny biuletyn z regulaminem i starannie mi wpajała punkt po punkcie, począwszy od zakazu biegania po korytarzach, a kończąc na dozwolonej liczbie zabawek na łóżku. Ograniczała się do dwu sztuk. Wiedziałam zatem, że dziewczyna, do której należy cała ta menażeria, znajdzie się w kłopocie, gdy tylko, a więc wedle zapowiedzi lada chwila, wkroczy przełożona, by dokonać inspekcji sali.
Rozejrzałam się wokół. Dziewczęta paplały, z chichotem i piskami rozpakowując koszule nocne i piżamy, rozrzucając pantofle i wymachując szczotkami do włosów. I choć nie czułam się jedną z nich, nie chciałam również, by którąś publicznie upokorzono. Z doświadczenia wiedziałam, że przełożone z reguły są sadystkami. Fakt, że dla którejś z dziewcząt mogła to być pierwsza noc z dala od domu, nie wzbudziłby cienia litości.
Zaczęłam zbierać zwierzątka i pospiesznie wpychać je pod łóżko.
I nagle usłyszałam gdzieś z tyłu:
– Co ty robisz?
Obróciłam się i ujrzałam wysoką, piękną dziewczynę. Miała bardzo czerwone usta, gęste złociste włosy, a jej alabastrową cerę podkreślały jeszcze delikatnie zaróżowione policzki. Było w niej coś promiennego i wzniosłego. Przywodziła na myśl kroplę rosy we wnętrzu kwiatu albo gęstą kremówkę w szklanym dzbanie.
– Chowam twoje zabawki – odparłam. – Wolno mieć tylko dwie i przełożona ci je odbierze, jeśli to zobaczy.
Nie odpowiedziała, ale gdy zerknęłam na nią, odchodząc, zobaczyłam, że pospiesznie chowa resztki swej kolekcji.
Jak zawsze łóżko najbliżej ściany było najmniej pożądane. Postawiłam więc obok walizkę i zaczęłam się rozpakowywać. Dziewczyna z sąsiedniego łóżka, która przedstawiła się jako Catherine, najwyraźniej obserwowała nasze zabiegi.
– Wiesz, że jej ojciec jest wicehrabią, prawda? – wyszeptała. – Lord Althorp. A ona nosi tytuł czcigodna lady Diana Spencer.
Nie byłam zaskoczona. Jej wykwintny akcent i szlachetne rysy wskazywały na arystokratyczne pochodzenie. Natomiast zdziwiły mnie nieco jej maniery, gdyż nawet nie powiedziała „dziękuję”.
Tymczasem w drzwiach pojawiła się przełożona.
– Stańcie przy swoich łóżkach! – ryknęła.
Nastąpiło ogólne zaskoczenie, zduszone piski i nerwowa krzątanina. Tymczasem przełożona ruszyła wzdłuż rzędów łóżek, dokonując przeglądu z zapałem marszałka polnego. Czarne półbuty ciężko stąpały po linoleum, a małe oczka z metalicznym błyskiem złośliwie przesuwały się po powierzchni łóżek, gdy stałyśmy na baczność, wstrzymując oddech.
Zatrzymała się przy jednym z nich i triumfalnie zmiotła z szafki nocnej kilka starannie ustawionych fotografii w ramkach.
– Dozwolone są dwie. Nie więcej – warknęła do zrozpaczonej właścicielki. – Te zostaną skonfiskowane.
– Ale… to jest moja rodzina. – Wargi dziewczyny drżały.
Jednak czarne brogsy już z chrzęstem się oddalały. Zerknęłam na czcigodną Dianę Spencer. To mogłaś być ty, pomyślałam. Ty i twoje zabawki. Ale ona patrzyła w zupełnie inną stronę.
Ledwie drzwi zatrzasnęły się za przełożoną, gdy kolejna z bogatych dziewcząt, która, jak dosłyszałam, miała na imię Celia, wolno skierowała się ze swego uprzywilejowanego miejsca pośrodku sali do mojego kącika przy ścianie,
– Imię? – warknęła z góry.
Poczułam znajome dławienie w gardle. Czyżby to się znów zaczynało? Zazwyczaj los miłosiernie dawał mi kilka dni, zanim mnie zdemaskowano. Ze strachu zaschło mi w gardle, więc z trudem wydusiłam:
– Alexandra. Dla koleżanek Sandy.
– Ale ja będę mówić Alexandra. – Celia silnie zaakcentowała „an” przy akompaniamencie chichotów. – Jesteś gdzieś z północy, co?
Przez wszystkie lata usiłowałam ukryć swój akcent, ale nigdy nie zdołałam skutecznie tego dokonać. Język angielski jakby się sprzysiągł przeciw mieszkańcom północy kraju. Wciąż zastawiał na nich pułapki. Słowa, które wymawialiśmy z krótkim „a”, wszyscy inni zastępowali długim, a moje imię było tego typowym przykładem. Alexandra z długim „a” pośrodku byłoby właściwą wymową, ale brakowało mi pewności, by do niej aspirować.
– No więc skąd pochodzisz, Alexandro? – zabrzmiał przesadnie elitarny akcent.
Zawahałam się. Nazwa naszego miasta wprost prowokowała żarty na temat północy. Miałam obawy przed jej wymawianiem, ale jeszcze bardziej nienawidziłam tego lęku.
– Huddersfield – powiedziałam głośniej, niż zamierzałam.
Celia osłupiała, wręcz nie dowierzając swemu szczęściu, po czym wybuchła śmiechem, jakby nie posiadała się ze zdumienia.
– Uddersfield! Hej, chodźcie tu poznać Alexandrę z Uddersfield! – wrzasnęła, przedrzeźniając mój akcent.
Podniosłam głowę, przygryzając wargi, i zacisnęłam dłonie, by ukryć ich drżenie. Nie byłam jednak w stanie zapobiec nagłej miękkości kolan, które się pode mną ugięły.
– Nigdy nie byłam w Uddersfield – prychnęła Celia, okrążając mnie niczym treser obserwujący obce zwierzę. Pozostałe mieszkanki sypialni zaczynały gromadzić się wokół nas i chichoty się potęgowały. – Jak tam jest? Co czują wasze wymiona ?
– Bardzo śmieszne – usiłowałam zdobyć się na ironię. – Tego jeszcze nie słyszałam. – Czułam jednak, że łzy napływają mi do oczu. Schyliłam głowę, by włosy zasłoniły moją płonącą z upokorzenia twarz. Nie płacz, powtarzałam sobie. Nie pozwól im wygrać. Ale one już wygrały. Aż zbyt dobrze znałam takie typy jak Celia. To był najgorszy rodzaj agresorki i wiedziałam, że od tej pory moje życie tutaj stanie się piekłem.
Poczułam szarpnięcie za rękaw. A więc Celia dobrała się teraz do mojego mundurka.
– To jakiś starożytny żakiet, a odznaka ma zły kolor. I skąd ty wytrzasnęłaś tę spódnicę? Nikt już nie nosi fałd.
Milczałam. Z całych sił powstrzymując łkanie, modliłam się, by weszła przełożona. Wszystko, byle tylko odwrócić uwagę moich prześladowczyń. I wtedy, jakby w odpowiedzi na moje milczące błagania, w grupie nastąpiło poruszenie. Wyczułam zmianę atmosfery.
– Przestań się nad nią pastwić – rozległ się czysty, dźwięczny głos.
Lekko unosząc głowę, zerknęłam poprzez opadające włosy. To była ona. Córka wicehrabiego. Blondynka z zabawkami. Czcigodna lady Diana.
– Po prostu się bawimy. – Uśmiech Celii ukrywał złość. – Gdzie twoje poczucie humoru?
– Nie widzę w tym nic zabawnego – odparła Diana. – Bawiłoby cię, Celio, gdybyś sama była na jej miejscu? A was też by to bawiło? – Powiodła wokół szeroko otwartymi błękitnymi oczyma.
Nie była to ostra interwencja. Diana nie podniosła głosu i nie gestykulowała. Mówiła spokojnie, a nawet łagodnie. Ale mną wstrząsnęła jak wybuch bomby. Nikt nigdy się za mną nie ujął, były natomiast takie, które wkładały moje kupione na wyrost buty i zachęcały inne, by też je wypróbowały.
Gdy Celia oddalała się, zadzierając nosa, a za nią podążała reszta dziewcząt, ogarnęło mnie tak gwałtowne uczucie ulgi, że z trudem wymamrotałam podziękowania. Ale Diana skierowała się już w stronę swojego łóżka.


Rozdział 2

Podobnie jak we wszystkich poprzednich szkołach, dziewczęta, których rodziny nie zabrały na weekend do domu, spędzały niedzielne popołudnia w sali jadalnej. Wdychając snujący się w powietrzu zapach gotowanej kapusty, siedziałyśmy przy długich stołach, prowadząc zdawkowe rozmowy i czekając na powrót koleżanek, którym bardziej się poszczęściło.
Nauczyłam się wybierać książki traktujące o bohaterach tak bardzo nieszczęśliwych, że czułam się przy nich wybranką losu. Przez pewien czas nie odrywałam się zatem od Dziwnych losów Jane Eyre, ale teraz fascynowały mnie Wilki z Willoughby Chase. Właśnie przeżywałam los osieroconej Bonnie, która musiała przetrwać, mając zaledwie dwie surowe cebule, gdy ktoś odezwał się do mnie dźwięcznym głosem.
Zdumiona podniosłam wzrok i ujrzałam wysoką postać. Słońce, które wpadało przez duże okna jadalni, przenikało przez jej blond włosy.
Moja wybawicielka.
Od zajścia z Celią rzadko widywałam Dianę. Jak przypuszczałam, została wciągnięta przez szkolną elitę pięknych i możnych. Ponadto uczęszczała na większość przedmiotów do klas o niższym poziomie nauczania, podczas gdy mnie zakwalifikowano do najwyższych. Widywałam ją tylko z daleka, zawsze otoczoną roześmianymi dziewczętami. To, że ktoś taki jak ona wstawił się za kimś takim jak ja, wydawało się coraz bardziej tworem mojej wyobraźni.
Pomyślałam, że przyszła do jadalni, by coś zabrać. Tymczasem usiadła w ławce obok mnie, opierając się plecami o stół, i zaczęła machać długimi nogami.
– Co tu robisz ? – spytałam. Nie chciałam, by zabrzmiało to obcesowo, ale zażenowanie sprawiło, że nie znalazłam odpowiednich słów.
– To samo co ty.
– Tu są tylko dziewczęta, których rodzice nie mogli przyjechać.
Energicznie machnęła nogami.
– Czyli takie jak ja. Moi rodzice też nie przyjadą.
– Dlaczego?
– Bo są rozwiedzeni.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że mama nie mieszka już z tatą.
– Dlaczego?
– Och – odparła wymijająco – to niezbyt ciekawe. A gdzie są twoi rodzice?
Nienawidziłam tłumaczyć, że jestem sierotą. Moi rozmówcy stawali się wtedy zakłopotani lub udawali współczucie, co było równie trudne do zniesienia. Odetchnęłam głęboko.
– Ja nie mam rodziców.
Niebieskie oczy szeroko się otworzyły.
– Całkiem? Ani jednego?
Potrząsnęłam głową. Zdawała się bardziej zaciekawiona niż zakłopotana.
Skinęłam.
– Co się stało?
– Zginęli w wypadku samochodowym. Ale nie pamiętam tego. Byłam za mała.
Niebieskie oczy przyglądały mi się z namysłem.
– Jak to jest?
– Co takiego?
– Być sierotą.
Wzruszyłam ramionami.
– Przywykłam do tego.
– Ale czy coś pamiętasz? Wysoką postać ojca stojącego w drzwiach? Pachnący szelest sukni twojej matki, gdy schylała się, by ucałować cię na dobranoc?
Patrzyłam na nią zdumiona. Pachnący szelest? Wysoka sylwetka? Skąd, na Boga, ona to wytrzasnęła?

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel