Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Dlatego kłamaliśmy
Zajrzyj do książki

Dlatego kłamaliśmy

Liczba stron512
Seria/cyklWill Trent
ISBN978-83-8342-884-0
Wysokość215
Szerokość145
EAN9788383428840
Tytuł oryginalnyThis Is Why We Lied
TłumaczPiotr Cieślak
Język oryginałuangielski
Data premiery2024-10-23
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Wszyscy tutaj są kłamcami, ale tylko jedno z nas jest zabójcą...

Cichy ośrodek wypoczynkowy w górach
Dla śledczego GBI Willa Trenta i lekarki sądowej Sary Linton ośrodek McAlpine Lodge jest idealnym miejscem na spędzenie miodowego miesiąca. Usytuowany z dala od cywilizacji, w otoczeniu pięknych gór, wydaje się doskonały do ucieczki od zgiełku codzienności i bycia we dwoje… dopóki nocnej ciszy nie przetnie mrożący krew w żyłach krzyk.

Morderca jest wśród nich
Mercy McAlpine, menedżerka ośrodka, nie żyje. Szalejąca burza zalała jedyną drogę dojazdową do kompleksu wypoczynkowego, wiadomo więc, że mordercą musi być ktoś tutejszy. Ale gdy Will i Sara zaczynają przyglądać się rodzinie McAlpine’ów i pozostałym gościom, uświadamiają sobie, że wszyscy tutaj kłamią. Kłamią na temat swojej przeszłości. Okłamują swych bliskich. Oszukują nawet samych siebie.

Kto zabił Mercy McAlpine?
Wkrótce staje się jasne, że w McAlpine Lodge nie obowiązują normalne zasady, a Will i Sara będą musieli uważać na każdym kroku. Uwięzieni w ośrodku starają się rozwikłać istniejącą od kilkudziesięciu lat sieć tajemnic, by odkryć, co się stało z Mercy. A gdy zabójca szykuje się do ponownego ataku, poślubny wyjazd przemienia się w wyścig z czasem.

 

Fragment tekstu

Prolog

[…]
Wtem nocne powietrze przeszył ostry, donośny krzyk.
– Will… – Sara cała się spięła. – Co to było?
Nie miał pojęcia. Nie potrafił nawet stwierdzić, czy to człowiek, czy zwierzę. Krzyk brzmiał przenikliwie, mroził krew w żyłach. Nie był słowem ani wołaniem o pomoc, ale wyrazem skrajnego przerażenia. Tym rodzajem dźwięku, który sprawia, że pierwotna część mózgu przełącza się w tryb walki lub ucieczki.
Will nie był stworzony do ucieczki.
Chwycił Sarę za rękę i szybko ruszyli w stronę brzegu. Pozbierał swoje ubrania i podał Sarze jej rzeczy. Założywszy koszulę, spojrzał w stronę wody. Pamiętał z mapy, że jezioro przypomina kształtem śpiącego bałwana, który o coś się oparł. Kąpielisko znajdowało się na jego głowie, a linia brzegowa niknęła w ciemności gdzieś w okolicach brzucha. Dźwięk był trudny do zlokalizowania. Jego oczywistym źródłem zdawało się miejsce, w którym przebywali ludzie. W kompleksie wypoczynkowym nocowały jeszcze cztery inne pary i samotny mężczyzna. Rodzina McAlpine’ów mieszkała w głównym budynku. Pomijając Willa i Sarę, goście zajmowali pięć z dziesięciu domków, które otaczały go półokręgiem. Łącznie na terenie kompleksu przebywało osiemnaście osób.
Krzyknąć mogła każda z nich.
– Para kłócąca się przy kolacji – powiedziała Sara, zapinając guziki sukienki. – Dentystka była kompletnie wstawiona. A informatyk…
– A ten samotny facet? – Will naciągał bojówki na mokre nogi. – Ten, który naprzykrzał się Mercy?
– Chuck – przypomniała Sara. – Prawnik z kolei był obleśny. Swoją drogą, jakim cudem zdobył dostęp do wi-fi?
– Jego żona z bzikiem na punkcie koni irytowała wszystkich. – Will wsunął bose stopy w buty. Skarpetki powędrowały do kieszeni. – Kombinatorzy od aplikacji coś knują.
– A co z Szakalem?
Will uniósł wzrok znad sznurowadła.
– Kochanie? – Sara odwróciła stopą sandały, by je założyć. – Czy…
Zrezygnował z wiązania sznurówki. Nie chciał rozmawiać o Szakalu.
– Gotowa?
Ruszyli ścieżką. Niesiony zastrzykiem energii Will podkręcał tempo, aż Sara zaczęła zostawać w tyle. Była bardzo wysportowana, ale jej obuwie nadawało się do spacerów, nie do biegania.
Przystanął i odwrócił się do niej.
– Czy mogę cię tu…
– Idź – nie pozwoliła mu dokończyć. – Dogonię cię.
Will zszedł ze ścieżki i ruszył przez las na przestrzał. Kierując się światłem na werandzie niczym gwiazdą przewodnią, rozsuwał rękami gałęzie i kolczaste pnącza, które zaczepiały o rękawy koszuli. Mokre stopy nieprzyjemnie ocierały się o wnętrze butów. Niezawiązanie sznurowadła było błędem. Przez chwilę chciał się zatrzymać, ale wtedy wiatr zmienił kierunek i przyniósł zapach kojarzący się z miedzianymi monetami. Will nie był pewien, czy naprawdę poczuł krew, czy też jego policyjny mózg podsuwał mu wspomnienia sensoryczne z miejsc zbrodni z przeszłości.
Wrzask mógł pochodzić od zwierzęcia.
Nawet Sara nie była pewna jego źródła. Will był przekonany jedynie co do tego, że istota, która wydała ten dźwięk, bała się o swoje życie. Kojot. Ryś. Niedźwiedź. Te lasy były pełne stworzeń mogących wzbudzić w innym zwierzęciu taką panikę.
Zareagowali przesadnie?
Przestał brnąć przez zarośla i odwrócił się, aby zlokalizować ścieżkę. Orientował się, gdzie jest Sara, nie dlatego, że ją widział, lecz po odgłosie jej sandałków na żwirze. Znajdowała się w połowie drogi między głównym budynkiem a jeziorem. Ich domek mieścił się na drugim końcu kompleksu. Prawdopodobnie próbowała ułożyć w głowie jakiś plan. Czy w pozostałych domkach paliło się światło? Czy powinna zacząć pukać do drzwi? A może przyszło jej też na myśl to samo, co Willowi: ponieważ w określony sposób zarabiają na życie, wykazali się nadgorliwością, dzięki czemu za jakiś czas opowiedzą siostrze Sary zabawną historię o tym, jak to usłyszeli zwierzę wydające z siebie pełen grozy przedśmiertny wrzask i popędzili zbadać sprawę, zamiast uprawiać gorący seks w jeziorze.
Jednak Willowi wcale nie było do śmiechu. Pot posklejał mu włosy na głowie. Z tyłu pięty zrobił się pęcherz. Krew płynęła z czoła w miejscu, gdzie kolczaste pnącze rozcięło skórę. Wsłuchał się w panującą w lesie ciszę. Umilkły nawet świerszcze. Uderzył dłonią w bok szyi, gdzie ukąsił go jakiś owad. Coś przemykało w koronach drzew.
Może jednak wcale tego miejsca nie kochał?
Co gorsza, gdzieś w głębi duszy obwiniał za wszystko Szakala. Począwszy od czasów, gdy obaj byli dziećmi, w życiu Willa nigdy nic się nie układało, kiedy ten dupek był w pobliżu. Sadystyczny kutas zawsze był chodzącym symbolem pecha.
Will potarł twarz dłońmi, jakby chciał wymazać z umysłu wszelkie myśli o Szakalu. Dzieciństwo dawno zostało za nimi. Will był teraz dorosłym mężczyzną w trakcie miesiąca miodowego.
Ruszył z powrotem w stronę Sary. A przynajmniej w kierunku, w którym jego zdaniem się udała. W ciemności stracił poczucie przestrzeni i czasu. Nie wiedział, jak długo przedzierał się przez las niczym przez tor przeszkód. Wędrówka w zaroślach okazała się o wiele trudniejsza bez adrenaliny, która pchała go naprzód pomimo kaleczących twarz pnączy. Will po cichu opracował swój własny plan. Postanowił cofnąć się na ścieżkę, założyć skarpety i zawiązać sznurowadło, żeby nie utykać przez resztę tygodnia. A potem odnaleźć swoją piękną żonę, zabrać ją do domku i wrócić do tego, co przerwali.
– Pomocy!
Will zamarł.
Tym razem nie miał żadnych wątpliwości. Krzyk był na tyle wyraźny, by stwierdzić, że pochodzi z ust kobiety.
Krzyknęła raz jeszcze:
– Proszę!
Zawrócił i puścił się pędem w stronę jeziora. Dźwięk dochodził z przeciwnej strony kąpieliska, z okolic dolnej części bałwana. Spuścił głowę. Szybko przebierał nogami. Pulsowanie krwi w jego uszach mieszało się z echem krzyków. Zarośla wkrótce przemieniły się w gęsty las. Nisko wiszące gałęzie smagały po rękach. Wokół twarzy roiły się komary. Nagle stracił grunt pod nogami i wylądował na krawędzi stopy, a kostka mocno się wykręciła.
Zignorował ostry ból, zmuszając się do dalszego marszu. Próbował zapanować nad szalejącą adrenaliną. Musiał zwolnić tempo. Kompleks znajdował się na większej wysokości niż jezioro. Nieopodal jadalni teren dość raptownie opadał. Will odnalazł koniec szlaku, który nazywali tutaj Pętlą, i podążył kolejną wijącą się zygzakiem ścieżką w dół. Jego serce wciąż biło jak szalone. W głowie kłębiło się od oskarżeń. Powinien był słuchać instynktu od samego początku. Powinien był się domyślić. Mdliło go na myśl o tym, co zastanie, bo ta kobieta krzyczała w obawie o życie, a nie ma drapieżnika okrutniejszego niż człowiek.
Zakaszlał, gdy powietrze zgęstniało od dymu. Światło księżyca przedarło się przez drzewa w samą porę, by ujawnić uskok terenu. Will wyszedł na otwartą przestrzeń. Ziemia była usłana puszkami po piwie i niedopałkami papierosów. Wszędzie walały się narzędzia. Will pokręcił głową, mijając kozły do piłowania drewna, przedłużacze i przewrócony na bok generator. Zauważył trzy chatki w różnych stadiach remontu. Dach jednej z nich przykrywała plandeka. Okna drugiej były zabite deskami. Trzecia płonęła. Spomiędzy tworzących ściany belek wypełzały żywe jęzory ognia. Drzwi były uchylone. Zza rozbitej szyby unosił się dym. Dach nie wyglądał, jakby miał długo wytrzymać.
Wołanie o pomoc. Ogień.
Ktoś musiał być w środku.
Will nabrał powietrza do płuc, wbiegł po schodkach na ganek i kopniakiem otworzył uchylone drzwi. Fala gorąca wysuszyła mu spojówki. Wszystkie okna, oprócz jednego, były zasłonięte deskami. Jedyne światło dawał ogień. Przemierzając salon, przykucnął, aby uniknąć unoszących się wyżej kłębów dymu. Dotarł do maleńkiej kuchni. Potem do łazienki z miejscem na niedużą wannę i do małego schowka. Zaczęły go piec płuca. Brakowało mu tchu. Kierując się do sypialni, mimowolnie wciągnął do ust gęsty dym. Nie było drzwi. Żadnych sprzętów. Żadnej szafy. Tylna ściana chatki została rozebrana do pionowych podpór.
Były rozstawione zbyt wąsko, by mógł się przez nie przecisnąć.
Will usłyszał donośny zgrzyt przedzierający się przez trzask płomieni. Pobiegł z powrotem do salonu. Teraz płonął już cały sufit, ogień trawił belki nośne. Dach się zapadał. Posypały się kawałki płonącego drewna. Will ledwie widział przez dym.
Drzwi wejściowe były za daleko. Ruszył w stronę rozbitego okna, w ostatniej chwili uskakując przed spadającymi z dachu szczątkami. Przewrócił się na podłogę. Jego ciałem targnął ostry kaszel. Skóra naprężyła się pod wpływem gorąca. Spróbował wstać, ale udało mu się podnieść jedynie na kolana i dłonie, po czym wypluł strzęp czarnej sadzy. Ciekło mu z nosa. Pot spływał po twarzy. Znowu zakaszlał. Płuca bolały jak wypełnione potłuczonym szkłem. Przywarł czołem do podłogi, brudząc błotem osmalone brwi. Gwałtownie wciągnął powietrze.
Miedź.
Will usiadł.
Wśród funkcjonariuszy policji panuje przekonanie, że da się wyczuć żelazo we krwi, gdy zetknie się ona z tlenem. To nieprawda. Ten charakterystyczny zapach wymaga zajścia innej reakcji chemicznej. Na miejscach zbrodni wyzwalają go zwykle zawarte w skórze tłuszcze. Woń staje się silniejsza w obecności wody.
Will spojrzał na jezioro. Rozmazywał mu się wzrok. Otarł z oczu błoto i pot. Siłą woli opanował kolejny atak kaszlu.
W oddali rozpoznał znajomo wyglądające buty marki Nike.
Poplamione krwią dżinsy ściągnięte poniżej kolan.
Ręce rozrzucone na boki.
Ciało leżało twarzą do góry, częściowo zanurzone w wodzie.
Widok sparaliżował go w jednej chwili. Chodziło o blask księżyca nadający skórze woskowy, bladoniebieski odcień. Może przez nieudany żart o dorastaniu w sierocińcu, a może przez wciąż żywe emocje związane z nieobecnością rodziny przy jego boku podczas uroczystości ślubnej, Willowi przypomniała się matka.
O ile wiedział, istniały tylko dwa zdjęcia dokumentujące jej krótkie, zaledwie siedemnastoletnie życie. Jedno było policyjną fotografią zrobioną po jej aresztowaniu na rok przed przyjściem Willa na świat. Drugie wykonał lekarz sądowy, który przeprowadzał sekcję zwłok. Fotka z polaroidu. Wyblakła. Woskowy błękit skóry jego matki miał ten sam odcień, co skóra martwej kobiety leżącej sześć metrów dalej.
Will podźwignął się i pokuśtykał w stronę ciała.
Nie miał żadnych wątpliwości, że ujrzy twarz własnej matki, choć intuicja zdążyła mu już podpowiedzieć, kogo znajdzie. Mimo to gdy stanął nad ciałem i przekonał się, że ma słuszność, w najciemniejszym zakątku jego serca pojawiła się nowa rysa.
Kolejna stracona kobieta. Kolejny syn, który będzie dorastał bez matki.
Mercy McAlpine leżała w płytkiej wodzie, a napływające fale delikatnie poruszały jej rękami. Głowa opierała się na skupisku kamieni, które utrzymywało jej nos i usta nad taflą jeziora. Unoszące się na wodzie pasma jasnych włosów tworzyły eteryczny efekt upadłego anioła lub gasnącej gwiazdy.
Przyczyna śmierci nie stanowiła tajemnicy. Will widział, że Mercy została wielokrotnie dźgnięta nożem. Biała, zapinana na guziki koszula, którą miała na sobie podczas kolacji, ginęła w krwawej jatce na jej piersiach. Woda obmyła niektóre rany. Dostrzegł potworne wyżłobienia na jej ramieniu w miejscu, gdzie napastnik obrócił nóż. Prostokątne ciemnoczerwone ślady świadczyły o tym, że jedyną rzeczą, która powstrzymała ostrze przed dalszym zagłębieniem się, była rękojeść.
W trakcie swojej kariery zawodowej Will widział niejedną przerażającą scenę zbrodni, ale ta kobieta zaledwie godzinę temu żyła, chodziła, żartowała, flirtowała, kłóciła się z nadąsanym synem i toksyczną rodziną, a teraz była martwa. Nigdy nie zdoła naprawić relacji ze swoim dzieckiem. Nigdy nie zobaczy, jak zakochuje się po raz pierwszy. Nie usiądzie w pierwszym rzędzie, patrząc, jak poślubia miłość swojego życia. Nie będzie wspólnych świąt, obchodzenia urodzin, cieszenia się z ukończenia kolejnej szkoły i spędzonych razem sielskich chwil.
Jedyne, co pozostanie Jonowi, to poczucie bolesnej straty wywołane jej nieobecnością.
Will pozwolił sobie na kilka chwil smutku, nim wszedł w tryby tego, w czym został wyszkolony. Uważnie rozejrzał się po lesie, badając, czy zabójcy nie ma w okolicy. Sprawdził, czy narzędzie zbrodni nie leży gdzieś w pobliżu. Napastnik zabrał ze sobą nóż. Will ponownie wbił wzrok w las. Nadstawił uszu na podejrzane dźwięki. Przełknął zalegające mu w gardle resztki sadzy i żółć. Uklęknął obok Mercy. Przyłożył palce do boku jej szyi, by sprawdzić puls.
Poczuł bicie serca.
Ona żyła.
– Mercy? – Will delikatnie obrócił jej głowę w swoją stronę. Oczy miała szeroko otwarte, białka lśniły jak wypolerowany marmur. Nadał głosowi stanowcze brzmienie. – Kto ci to zrobił?
Usłyszał świst, który nie wydobywał się jednak z jej nosa ani ust. To płuca Mercy próbowały nabrać powietrza przez otwarte rany w klatce piersiowej.
– Mercy. – Ujął jej twarz w dłonie. – Mercy McAlpine. Nazywam się Will Trent. Jestem agentem Biura Śledczego stanu Georgia. Spójrz na mnie.
Jej powieki zaczęły drgać.
– Spójrz na mnie, Mercy – zażądał Will. – Spójrz na mnie.
Jej oczy na chwilę zaszły mgłą. Źrenice się rozszerzyły. Minęło kilka długich sekund, może nawet minuta, nim wreszcie udało się jej skupić na twarzy Willa. Dostrzegł iskrę świadczącą o tym, że go poznaje; potem przypływ strachu. Wróciła do swojego ciała przepełniona przerażeniem i bólem.
– Wyjdziesz z tego. – Will zaczął wstawać. – Sprowadzę pomoc.
Mercy chwyciła go za kołnierzyk i pociągnęła z powrotem w dół. Spojrzała na niego bardzo, bardzo uważnie. Oboje wiedzieli, że z tego nie wyjdzie. Zamiast panikować, zamiast pozwolić mu odejść, postanowiła go zatrzymać. Zaczęła koncentrować się na ostatnich przeżyciach. Ostatnich słowach wypowiedzianych do rodziny, kłótni z synem.
– J… Jon… powiedz mu… powiedz mu… że musi… uciec…
Will patrzył, jak jej powieki znowu zaczynają trzepotać. Nie zamierzał nic mówić Jonowi. Mercy mogła sama przekazać synowi swoje ostatnie słowa.
– Sara! – krzyknął. – Sprowadź Jona! Szybko!
– Nnnie… – Mercy dygotała. Zaczynała się agonia. – Jon… nie może… zostać… zabierzcie go…
– Posłuchaj – powiedział Will. – Daj swojemu synowi szansę na pożegnanie.
– Kocham… – odparła. – Tak… bardzo… go kocham.
– Mercy, proszę, zostań ze mną jeszcze przez chwilę. – Will usłyszał drżenie we własnym głosie. – Sara przyprowadzi Jona. Musi cię zobaczyć, zanim…
– Prze…praszam.
– Nie przepraszaj – zaprotestował. – Po prostu zostań ze mną. Proszę. Przypomnij sobie ostatnią rzecz, którą powiedział ci Jon. To nie może się tak skończyć. Wiesz, że nie ma w nim nienawiści do ciebie. Nie chciał twojej śmierci. Nie zostawiaj go z tym. Proszę.
– Wybacz… mu… – Zakaszlała, tryskając kropelkami krwi. – Wybacz.
– Powiedz mu to sama. Jon musi to usłyszeć od ciebie.
Dłoń Mercy zacisnęła się w pięść na jego koszuli. Przyciągnęła go jeszcze bliżej.
– Wybacz… mu.
– Mercy, proszę, nie… – Głos Willa się załamał. Odchodziła za szybko. Nagle uświadomił sobie, co ujrzałby Jon, gdyby Sara rzeczywiście go tutaj sprowadziła. To nie był dobry moment na pożegnanie. Żaden młody człowiek nie powinien nosić w pamięci obrazu tak potwornej śmierci własnej matki.
Z trudem przełknął smutek.
– Dobrze. Przekażę Jonowi. Obiecuję.
Mercy potraktowała tę obietnicę jak pozwolenie.
Jej ciało zwiotczało. Puściła jego kołnierzyk. Will patrzył, jak dłoń Mercy opada i faluje łagodnie, zanurzając się w wodzie. Drżenie ustało. Jej usta pozostały szeroko otwarte. Ciało opuściło powolne, pełne bólu ostatnie westchnienie. Will czekał na kolejny chrapliwy oddech, ale jej klatka piersiowa zamarła.
Spanikował w zapadłej nagle ciszy. Nie mógł pozwolić jej odejść. Sara była lekarzem. Mogła ocalić Mercy. Sprowadzić Jona, który zyska ostatnią szansę na pożegnanie.
– Sara!
Głos Willa poniósł się echem po jeziorze. Zerwał koszulę i zakrył rany Mercy. Jon nie zobaczy wyrządzonych jej krzywd. Ujrzy tylko twarz matki. Dowie się, że go kochała. Nie będzie musiał spędzać reszty życia na zastanawianiu się, co by było, gdyby.
– Mercy? – Will potrząsnął nią tak mocno, że jej głowa opadła na bok. – Mercy?!
Uderzył ją otwartą dłonią w twarz. Jej skóra była lodowata. Nie została w niej ani odrobina ciepła. Krew przestała krążyć. Nie oddychała. Nie wyczuwał pulsu. Rozpoczął resuscytację. Splótł dłonie, położył je na klatce piersiowej Mercy, napiął ramiona i naparł całym ciężarem.
Ból przeszył jego dłoń niczym ładunek elektryczny. Próbował się cofnąć, ale coś mu nie pozwalało.
– Przestań! – Sara pojawiła się nie wiadomo skąd. Schwyciła jego ręce i przycisnęła do piersi Mercy. – Nie ruszaj się. Przetniesz nerwy.
Dopiero po chwili zorientował się, że Sarze nie chodzi o Mercy, lecz o niego.
Spojrzał w dół. Jego mózg nie znajdował żadnego wytłumaczenia dla tego, co zobaczył. Powoli wracał do zmysłów. Ujrzał przed sobą narzędzie zbrodni. Atak musiał być szaleńczy, potwornie gwałtowny, nacechowany wściekłością. Zabójca nie ograniczył się do dźgnięcia Mercy w klatkę piersiową. Zaatakował także od tyłu, wbijając broń w jej plecy z taką siłą, że rękojeść się odłamała. Ostrze wciąż tkwiło w piersi Mercy.
Will nadział się dłonią na złamany nóż.

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel