Dni, gdy kochałem cię najbardziej
Evelyn i Joseph właśnie podjęli decyzję, że najbliższy rok będzie ostatnim w ich życiu. Evelyn ma szybko postępującą chorobę Parkinsona, bez szans na jej spowolnienie, Joseph jak na 79-latka jest zdrowy, ale nie chce spędzić ani dnia bez swojej żony. Po sześćdziesięciu latach małżeństwa chcą odejść razem i na swoich warunkach.
Dla trójki ich dorosłych dzieci to szokująca wiadomość, której nie są w stanie przyjąć. Tymczasem mierząc się z konsekwencjami dokonanego wyboru, para wyrusza w podróż śladami własnej przeszłości, pełnej radości i żalów, śmiechów i smutków, które przywiodły ich aż do tej chwili. Zanim odejdą pragną spełnić swoje marzenia.
Jednak gdy nieuchronnie zbliżają się ich ostatnie dni, muszą stawić czoło niełatwej rzeczywistości podjętej decyzji i pogodzić się z dziedzictwem, które po sobie pozostawią. To ponadczasowa opowieść o niezachwianym oddaniu – poruszający hołd dla potęgi miłości i przypomnienie, że nawet w najtrudniejszych chwilach zawsze można odnaleźć nadzieję i piękno.
Fragment tekstu
Pierwszy
Evelyn
Czerwiec 2001
Czekam na słowa Josepha, które mają nieuchronnie paść. Biorę go za rękę, czerpiąc spokój z badania dotykiem mapy odcisków i skórek wokół paznokci wciąż utytłanych ziemią po sadzeniu kwiatowych cebulek dzisiejszego popołudnia. Moje palce drżą w jego uścisku. Miejsca spotkań naszych dłoni naznaczają się wilgocią potu.
Dzieci siedzą naprzeciwko nas na zapadniętej kanapie. Milczą. Dwie najbliżej stojące lampy rzucają łagodny żółty blask spod abażurów. Joseph zapalił je, gdy w pokoju zapadł półmrok, bo nikomu nie chciało się przerwać rozmowy, by wstać i włączyć żyrandole. Światło księżyca pada na dwa fortepiany gabinetowe i przegląda się w klawiszach z kości słoniowej. Okna są otwarte na noc, która zapadła, podczas gdy rozmawialiśmy. Powietrze jest zatęchłe, gęste i wyjątkowo upalne jak na późną wiosnę w Connecticut. Słychać jedynie ciche pomrukiwania wentylatora sufitowego i echo fal z Bernard Beach, plaży, która znajduje się tuż za zakrętem.
Gdy dzieci dorastały, a zajazd Oyster Shell nadal był naszym wspólnym domem, stolik kawowy często był zasłany na wpół ukończonymi puzzlami przedstawiającymi latarnie morskie w Nowej Anglii. Dziś wieczorem jego blat tonie w przekąskach, kostkach sera, które zaczęły już nabierać połyskliwego blasku i mięknąć, talerzach, na których walają się łodyżki oskubane z winogron i kilka samotnych krakersów. Joseph nalegał, żebym nie zadawała sobie tyle trudu, lecz Thomas przyjechał do nas aż z Manhattanu i nie widzieliśmy go od świąt Bożego Narodzenia. Ta rzadka wizyta naszego syna dała mi pretekst do odwiedzenia nowego sklepu z winami i serami w mieście. Tego naprzeciwko restauracji Vic’s Grinders, która istniała już wtedy, gdy nasze wnuki były jeszcze małe, a Joseph wtykał im w ręce kilka jednodolarówek i wysyłał po zawinięte w pergamin kanapki na lunch na plaży. Joseph próbował odwieść mnie od tego pomysłu, ale choć poruszam się wolniej niż kiedyś, nogi wciąż jakoś mnie niosą. Poczucie misji pomogło mi się skupić i uniknąć błądzących myśli.
Nikt się nie odzywa; wszyscy czekają, aż Joseph rozwinie wątek złowrogiej preambuły, która stała się powodem tego spotkania. Chcemy omówić z waszą trójką coś ważnego.
Violet, pupilka rodziny, a obecnie dorosła kobieta z mężem i czwórką dzieci, siedzi między bratem a siostrą na podniszczonej kanapie. Sama wymieniałam tapicerkę, gdy dzieci wyfrunęły z gniazda, a zajazd został zamknięty dla gości, ale od tego czasu pojawiły się na niej ślady dokazywania naszych wnuków, a wypełnienia pośrodku siedzisk ponownie utraciły swoją sprężystość.
Nasze dzieci wychowały się w Oyster Shell, tak samo jak Joseph. I tak jak ja, przynajmniej w pewnym sensie. Ja, mój brat Tommy i Joseph byliśmy nierozłączni i co rusz wpadaliśmy do zajazdu przez drzwi osłonięte moskitierami, dopóki matka Josepha, machając fartuchem, ze śmiechem nie wygoniła nas na werandę, żebyśmy nie przeszkadzali gościom. Minęły lata i zanim się zorientowaliśmy, to nasze dzieci zapisywały rezerwacje w upstrzonym notatkami kalendarzu, zamiatały podłogi i pomagały kleić i kroić ciastka na śniadanie. Potem do akcji wkroczyły wnuki, które wskazywały gościom pokoje, zdejmowały ze sznurka wyblakłe od słońca prześcieradła i spłukiwały piasek ze sterty leżaków wodą tryskającą z węża ogrodowego. Zajazd zawsze był pełen ludzi, lecz twarze pojawiały się i znikały jak szum w analogowym radiu; szum w tle życia, które zbudowaliśmy. Nawet teraz, gdy zbieramy się w sobie, by zwierzyć się z naszych planów, nie mieści mi się w głowie, że możemy zostawić to wszystko za sobą. Pragnę jedynie tego, by zacząć jeszcze raz razem, od nowa.
– Trudno nam to ubrać w słowa. Nawet nie wiem, jak zacząć… – duka Joseph, mocno ściskając moją dłoń.
Jane, nasza najstarsza córka, spogląda na mnie uważnie z trudnym do odczytania wyrazem twarzy. Zwykle skrywała emocje pod dziką grzywą włosów. Teraz, ucywilizowana i przystrzyżona do ramion, bardziej przypomina stylem swoje koleżanki, prezenterki telewizyjnych wiadomości. Jej smukłe kończyny i długa szyja okazały się atutem; porusza się z wyuczonym wdziękiem, którego próżno było u niej szukać, gdy była patykowatą nastolatką. Muszę odwrócić wzrok w obawie, że moja twarz zdradzi wszystko, czego jej nie powiedziałam.
Thomas z kolei spogląda na Josepha z zaciśniętymi ustami. Ich sylwetki są ulepione z jednej gliny – metr osiemdziesiąt i muskulatura pływaka z szerokimi ramionami oraz wąską talią. Ale w przeciwieństwie do Josepha, który zachował ciemną czuprynę do sześćdziesiątki – dopiero wtedy włosy zaczęły mu się przerzedzać na skroniach i bieleć – Thomas zaczął siwieć w młodym wieku. Już na ceremonii ukończenia studiów na Uniwersytecie Nowojorskim srebrne nitki w jego włosach błyszczały w świetle pod biretem. Ależ był wtedy poważny, nawet w tak uroczystym dniu uśmiechał się tylko do zdjęć. Jego twarz wygląda teraz na szczuplejszą niż podczas ubiegłych świąt Bożego Narodzenia i nie wiem, czy razem z Ann gotuje wieczorami, czy je kolację samotnie przy biurku. Przyjechał w garniturze, po długim dniu spotkań z innymi menedżerami. Zdjął marynarkę tylko ze względu na panujący upał. Wydaje się, że ma pod kontrolą nawet krople potu, które uchwycone na linii włosów nie śmią spłynąć po czole.
– Wasza matka i ja… – Joseph urywa, a jego oczy napełniają się łzami. Nie wiem, czy będzie w stanie zmusić się do wypowiedzenia kolejnych słów. – Wiecie, że bardzo się kochamy i zawsze byliśmy dla siebie podporą. Was także bardzo kochamy, pamiętajcie o tym, proszę… po prostu w tej chwili żadne z nas nie umie sobie wyobrazić życia bez drugiego… – Prawie się wtrącam, by wziąć na siebie brzemię winy i uchronić go przed złamaniem ich serc. Nasze dzieci, nasze maleństwa, już takie dorosłe, te same, które przepełnione miłością i pragnieniem bliskości łapały mnie za nogi, wdrapywały się na kolana, bo przecież nigdy dość blisko, które potem poszły do szkoły, wyjechały i zaczęły prowadzić życie niemające nic wspólnego z nami, zawierały przyjaźnie, dokonywały wyborów, popełniały błędy, zakochiwały się i odkochiwały… Nasza krew i kości są na zawsze wpisane w ich ciała, lecz nie określają ich życiowych perypetii, na które we dwoje wraz z Josephem z perspektywy naszej samotnej wyspy patrzymy oszołomieni i zdumieni upływem lat.
Joseph bierze głęboki wdech, zbiera siły.
– Nie chcemy pozostawiać ostatniego rozdziału naszego życia przypadkowi, który każdemu z nas zgotuje jakiś żałosny, przeciągający się koniec. Zdaję sobie sprawę, że to, co powiem, będzie dla was szokiem, mnie samego to szokuje, choć minęło już trochę czasu, odkąd się z tym pogodziliśmy, ale czujemy, że to najlepszy wybór…
– Co to za wybór? – pyta Thomas, zniecierpliwiony kluczeniem Josepha.
– Zamierzamy zakończyć nasze życia za rok od tej chwili. W czerwcu – głos Josepha się łamie.
– Że… że co proszę? – Violet robi wielkie oczy.
– Nie chcemy, żeby jedno z nas umarło przed drugim. Nie chcemy żyć bez siebie… wolimy sami zadecydować o końcu naszej historii. – To wyjaśnienie brzmi łagodniej, ale po bólu w jego głosie wiem, jak bardzo się stara, by nie obciążać ich za bardzo i ubrać sprawę w formę miłosnego listu.
– Co?! – woła Thomas.
– Właśnie, o czym ty w ogóle mówisz? – Jane prycha, odkładając drinka na stół takim gestem, jakby chciała uwolnić ręce.
– To będzie nasz ostatni rok. – Słowa Josepha brzmią w moich uszach niemal abstrakcyjnie, choć to ja pierwsza je wypowiedziałam. To będzie mój ostatni rok.
– Żartujecie. – Jane spogląda to na mnie, to na Josepha, szukając puenty tego, co wzięła za żart.
– Nie żartujemy – wtrącam, z całego serca żałując, że tak nie jest.
– Nie rozumiem – stwierdza ponuro Violet.
– Pozwólcie, że wam to wyjaśnimy. – Pochylam się w ich stronę i opieram na boku kanapy.
– Wyjaśnijcie, proszę, bo to jest jakieś chore. – Thomas opada na oparcie, odsuwając się ode mnie.
– Starzejemy się…
– Przecież nie macie stu lat! Jezu. Nie macie nawet osiemdziesiątki – woła Jane. – Ile skończysz w przyszłym roku, siedemdziesiąt sześć?
Za rok o tej porze będę mieć prawie siedemdziesiąt siedem lat, a Joseph siedemdziesiąt dziewięć, ale nie czepiam się szczegółów.
– Nie powiedziałam, że jesteśmy starzy, tylko że się starzejemy. Daj mi dokończyć, proszę. – Opanowuję nerwy, ale wszystkie starannie przećwiczone usprawiedliwienia uwięzły gdzieś w krtani, a gardło ściska mi poczucie nadciągającej straty, tęsknoty za wszystkim, z czym przyjdzie się nam pożegnać, i smutku, który sami zapraszamy do naszej spokojnej przystani. Rozgniewany Thomas nerwowo mości się na kanapie. – Zdajemy sobie sprawę, że nastanie moment bez odwrotu, kiedy jedno z nas może przestać poznawać drugie, gdy nie będziemy w stanie się sobą zaopiekować albo nawet siebie nawzajem pamiętać. Nie da się przewidzieć, kiedy ten dzień nadejdzie, i nie da się żyć wiecznie tak, jak żyjemy teraz. Przeżyliśmy już lata wszystkich naszych rodziców, z wyjątkiem mojej matki… a wszyscy pamiętacie, jak długo ciągnął się jej koszmar. Nie chcemy być takim ciężarem ani dla was, ani dla siebie nawzajem.
– Właśnie z tego powodu wymyślono domy opieki! Istnieją racjonalne rozwiązania… – mówi Jane, ale ja nie daję się zbić z tropu.
– Nie chcemy takiego życia. Nie chcemy półtrwania. Nie chcemy żyć bez siebie – ciągnę, czując, że uchodzi ze mnie powietrze.
– Co w takim razie, do diabła, proponujecie, ale tak na poważnie? – Thomas krzyżuje ramiona.
– Proponujemy ostatni rok – mówi Joseph. – Ostatni rok, w którym możemy żyć pełną piersią, zostawić po sobie pogodne wspomnienia dla was i dla wnuków, i zejść ze sceny z przytupem, zamiast obarczać waszą pamięć jakimiś przywiędłymi wersjami rodziców.
– Och, czyli pamiętacie, że macie wnuki – odzywa się kpiąco Jane.
– Oczywiście, że pamiętamy – dukam, próbując powstrzymać łzy. – Długo się nad tym zastanawialiśmy.
Thomas wypuszcza powietrze przez nos, co brzmi prawie jak parsknięcie.
– A co z nami? Jak mamy sobie poradzić bez was? – pyta Violet, lecz pozostaje osamotniona w swoim wołaniu, za którym nie idą w sukurs jej brat i siostra, i jej słowa zastygają w wilgotnym wieczornym powietrzu między nami.
Jane spogląda to na Josepha, to na mnie, by wreszcie utkwić wzrok w desce serów, jakby przekąski skrywały jakąś cenną informację. Widzę, jak mieli w głowie to, co powiedzieliśmy, jak analizuje fakty, próbując zestawić je z tym, czego jest pewna, i nie dochodzi do żadnych wniosków, które pozwoliłyby jej sensownie odpowiedzieć na pytanie „dlaczego?”.
Joseph stara się przywołać resztki siły i pewności siebie, a jego najsmutniejszy z uśmiechów rozdziera mi serce.
– Kochamy was wszystkich. Chcemy, żeby ten rok był naszym świętem, wypełnionym wspólnie spędzonym, rodzinnym czasem.
– Świętem? – pyta z niedowierzaniem Thomas. – Jasne. Pewnie. Pomijając milion innych pytań, które cisną mi się na usta, czy któreś z was jest umierające albo coś w tym rodzaju?
Uśmiecham się ciepło.
– Wszyscy jesteśmy umierający, Thomasie.
– Bardzo śmieszne, mamo.
– Pytamy poważnie. Umieracie? – Jane podchwytuje jego słowa czujnie jak pies myśliwski, nadstawiający uszu na każdy dobiegający z trawy szelest.
Obiecałam sobie, że im nie powiem. Jeszcze nie teraz.
– Mamo. – Jane patrzy na mnie z uwagą, od której przechodzą mnie ciarki; mam wrażenie, że w pokoju zrobiło się zbyt jasno.
– Mamo – powtarza jak echo Violet, wietrząc trop.
Moją chorobę, moją cichą, sekretną walkę zdiagnozowano po niekończącej się serii badań. To nasz powód. Złodziej pamięci, sprawności, umiejętności rozpoznawania samej siebie i tych, których kocham. Źródło wszystkich strachów zaklęte w dwóch słowach. Choroba Parkinsona. Leki, które powinny pomagać, nie działają. Schorzenie postępuje z agresywnością, której lekarze nie przewidzieli i nie umieją wyjaśnić. Należę do pechowej jednej trzeciej takich pacjentów i już wyczuwam oznaki nadchodzącej demencji, koszmaru, który znam aż za dobrze. Smród zgnilizny i środków dezynfekcyjnych w domu opieki mojej matki, to, jak krzyczała, przeskakując między dekadami, ciskała przedmiotami, to, jak mnie nie poznawała. A mnie czekałby kres znacznie boleśniejszy niż jej.
– Dlaczego nas okłamujecie? – Czuję na gardle ostrze oskarżenia Jane.
– Nie okłamujemy. – Chwytam się brzytwy, zaciskając drżące palce między kolanami.
– Ale na pewno nie mówicie całej prawdy.
– Evelyn – mówi zrezygnowany Joseph. – Może wtedy zrozumieją…
– Co zrozumiemy? – Violet w jednej chwili skupia wzrok na ojcu.
– Josephie…
– Przecież i tak się dowiedzą. – Jego ramiona opadają pod ciężarem niewypowiedzianego, jakby do ostatka wyczerpał siły, by doprowadzić rozmowę do tego etapu.
– Omówiliśmy to. – Powstrzymuję chęć uciszenia go i zaciągnięcia do innego pokoju.
– Co omówiliście? – Oczy Violet błądzą między nami jak u dziecka, które bardzo chce zostać wtajemniczone w sprawę.
– Wiedziałam – woła Jane, unosząc ręce.
– Przecież nie powiedziałam, że…
– To niewiarygodne. – Thomas wstaje, podchodzi do kominka i opiera na nim łokieć.
– Powiedz. Szczerze. – Jane podkreśla każde słowo, jakby próbowała wetknąć klucz w zamknięte na amen drzwi.
– Evelyn…
– Nie chciałam…
– Chyba żartujesz, że to kupimy – mówi Thomas.
– Mamo, co się dzieje? – W głosie Violet pobrzmiewa nutka strachu.
– Co mogłoby być gorszego od informacji, że ty i tato zamierzacie ze sobą skończyć w ciągu roku? – pyta Jane, a ja wbrew samej sobie i abstrakcji tej rozmowy, a może właśnie z tego powodu, tłumię parsknięcie śmiechu, który pęcznieje mi w gardle jak szloch.
– To, że przez najbliższy rok będziecie chodzić wokół mnie na paluszkach. Tak, to byłoby gorsze. – Słowa nabierają kształtu, zanim jestem w stanie je powstrzymać, i są częściowym przyznaniem się do prawdy; pierwszej pełnej prawdy w tej rozmowie.
– Czyli umierasz – stwierdza Jane.
– Dokładnie za rok. – Zgadzam się, próbując jakoś wrócić do punktu wyjścia. Za ten jeden, ostatni rok. W czerwcu.
– Przecież to jest pojebane – orzeka Thomas.
– Mamo, daj spokój. – Słowa Jane są niczym wyciągnięta dłoń zachęcająca do wejścia na szalupę ratunkową. Bardziej niż ktokolwiek inny wie, jakie to uczucie, stąpać po niepewnych wodach, być gotowym na niebezpieczeństwo. – Naprawdę myślałaś, że to po nas spłynie?
Wzdycham ciężko, trzymając się mojej rezygnacji niczym kotwicy. Drugie stadium. Dobiło mnie już pierwsze, pół roku temu. Choroba postępuje szybko… Kolejne stadia zwykle dzielą miesiące, czasami nawet lata, tego nie da się przewidzieć, ale w tym przypadku… Oddałabym wszystko, by wrócić do poprzedniego stadium. Joseph, rzecz jasna, ma rację. Twierdza, w jakiej się okopałam, to w gruncie rzeczy czysta prowizorka. Zdemontują ją nawet bez mojego pozwolenia.
– Mam parkinsona. Postępuje szybciej, niż przewidywali lekarze. Chciałam zachować pozory normalności jak najdłużej, ale w tym tempie… – Odkrywam karty z drżeniem głosu, którego nie byłby w stanie ukryć nawet najlepszy pokerzysta.
– Mamo… – zaczyna Violet.
– Jezu – mówi Thomas.
– Mamo, rany boskie! Tak mi przykro. Szkoda, że nie powiedziałaś wcześniej… A czy to trochę nie tak jak z parkinsonem u Michaela J. Foxa? Przecież on żyje, funkcjonuje i wcale nie umiera! – woła Jane.
– U każdego wygląda to inaczej. Mój lekarz mówi, że jestem rzadkim przypadkiem…
– To idźmy do innego lekarza – proponuje Thomas. – Zasięgnęłaś drugiej opinii?
– Właśnie dlatego nie chciałam wam o tym mówić. Przez kilka ostatnich lat bez przerwy kłuli mnie i badali, próbując odmienić pierwszą diagnozę, ale na próżno. – Mój głos się łamie, bo przecież ze wszystkich sił broniłam się przed nagimi faktami i nieuniknioną koleją rzeczy, żeby w końcu się poddać, jakbym nigdy nie próbowała walczyć. – Nie chcę marnować pozostałego mi czasu w szpitalach, klinikach i poczekalniach, ani angażować was troje w badania i bezowocne poszukiwania wyimaginowanego remedium. To moja decyzja. A diagnoza nie podlega dyskusji.
– Powinnaś nam była powiedzieć… może udałoby się nam jakoś pomóc – wtrąca Thomas. – Przecież nie chodzi tylko o ciebie…
– Co możemy zrobić? Przecież musi być coś… – zaczyna Violet.
– Chwila, moment – przerywa Jane. – Rozumiem, masz parkinsona. Mamo, to straszne, nawet nie wiem, jak to powiedzieć… potworne, ale powiedziałaś, że oboje… Czekaj. Tato, a co tobie jest?
– O Boże… – Przerażenie na twarzy Violet wykwita od nowa. – Co ci jest?
Zdezorientowany Joseph mruży oczy.
– Mnie?
– Powiedzieliście, że oboje chcecie skończyć z życiem – mówi Jane, próbując trzymać emocje na wodzy, jakby lekarz oglądał właśnie jej EKG. – Tak, tobie.
– Ja nie mam…
– Wasz ojciec osobiście zadecydował, że moja śmierć pociąga za sobą jego odejście. Będę wam głęboko wdzięczna, jeśli w trójkę zdołacie go odwieść od tego pomysłu. Wierzcie mi, ja już próbowałam.
– Evelyn… – wtrąca Joseph.
– Co!? – rzuca pytaniem Thomas, pocierając czoło. – Nie, no oboje jesteście stuknięci.
– Czyli jesteś zdrowy? – pyta Jane oschle.
– O ile wiem, tak.
– I chcesz się zabić ze względu na mamę?
– Wolałbym, żebyśmy dalej żyli oboje, lecz dała mi jasno do zrozumienia, że to nie wchodzi w rachubę – odpowiada Joseph urażonym, szorstkim głosem. Nie ma już nic do ukrycia, wszystkie karty wyłożono na stół, a sztuczka została przejrzana.
– Prowadzicie jakąś pokręconą grę na zasadzie, kto pierwszy stchórzy? – pyta Thomas. – Bo jeśli to blef, to może pora powiedzieć „sprawdzam”?
– Nie blefuję – odpowiadam, z całego serca pragnąc przestawić wskazówki zegara i zakończyć ten wieczór, mocno ich przytulając i zapewniając, że nigdy ich nie opuścimy. Co jest kłamstwem, w które mogłabym spróbować uwierzyć samą siłą woli. Cholernie chciałabym, aby stało się ono prawdą.