Dotyk zła
Zło może przybrać niespodziewane oblicze…
Uznany za seryjnego mordercę i skazany na śmierć za trzy potworne zbrodnie, Ronald Jeffreys został stracony. Mieszkańcy Platte City odetchnęli z ulgą, ich koszmar się skończył. Jednak trzy miesiące później znaleziono ciało kolejnego chłopca. Zginął w taki sam sposób, jak ofiary Jeffreysa. Koszmar powrócił ze zdwojoną siłą.
Śledztwo w tej sprawie prowadzi szeryf Nick Morelli. Pomaga mu młoda agentka FBI Maggie O’Dell, która już zyskała opinię wybitnej specjalistki od tworzenia psychologicznych profili seryjnych morderców.
Rozpoczyna się dramatyczny wyścig z czasem. Ginie następny chłopiec, a kolejny zostaje porwany. Dochodzenie komplikuje się, każdy kolejny trop prowadzi donikąd. Jedyna wiarygodna poszlaka jest zbyt przerażająca, by w nią uwierzyć.
FRAGMENT KSIĄŻKI
Więzienie stanowe w Nebrasce
Lincoln, Nebraska
Środa, 17 lipca
- Pobłogosław mnie ojcze, bo zgrzeszyłem - zachrypiał jednostajnym głosem Ronald Jeffreys, jakby rzucał wyzwanie, a nie spowiadał się ze skruchą.
Ksiądz Stephen Francis wpatrywał się jak zahipnotyzowany w dłonie Jeffreysa, w jego grube kłykcie i krótkie palce z obgryzionymi do żywego mięsa paznokciami. Palce, którymi zwijał, czy raczej skręcał i zgniatał z całej siły, róg swojej niebieskiej więziennej bluzy. Stary ksiądz wyobraził sobie, jak te same palce w identyczny sposób zdusiły życie w małym Bobbym Wilsonie.
- Tak się zaczyna?
Ksiądz wzdrygnął się.
- Tak - odparł szybko.
Spocone dłonie przyklejały mu się do oprawionej w czarną skórę Biblii. Koloratka zacisnęła się na szyi. W więziennej celi śmierci nie było dość powietrza dla dwu mężczyzn. Zamykały ich szare betonowe ściany tego pudełka, w którym było tylko jedno maleńkie okno, teraz czarne z powodu nocy. Ostra woń zielonego pieprzu i cebuli przyprawiała starego księdza o mdłości. Zerknął na resztki ostatniej kolacji Jeffreysa: kawałki pizzy i krople lepkiej oranżady. Nad okruchami sernika bzyczała mucha.
- Co dalej? - spytał Jeffreys, czekając na instrukcje.
Ksiądz Francis nie potrafił się skupić, kiedy Jeffreys wbijał w niego wzrok, a na zewnątrz, na więziennym parkingu, wył tłum. Okrzyki rosły w siłę wraz ze zbliżającą się północą. Alkohol lał się strumieniami. Ludzie urządzili sobie barbarzyński, wrzaskliwy piknik. To było chore.
- Smaż się, Jeffreys, smaż! - rozlegało się wciąż od nowa, powtarzane jak dziecięca rymowanka albo piosenka kibiców, której szaleńcza i przerażająca melodia natychmiast wpada w ucho.
Jeffreys zdawał się całkowicie na nią odporny.
- Nie pamiętam, co dalej.
- Tak, co dalej? - Ksiądz Francis miał pustkę w głowie. Spowiadał od pięćdziesięciu lat i naraz nic nie wiedział. - Twoje grzechy - wykrztusił wreszcie, pokonując ściskanie w gardle. - Wyznaj swoje grzechy.
Teraz Jeffreys zawahał się. Zdążył już wystrzępić brzeg swojej koszuli, owinął nitkę wokół palca wskazującego tak ciasno, że czubek palca mocno poczerwieniał. Ksiądz ukradkiem spojrzał na mężczyznę rozpartego na krześle z prostym oparciem. Więzień w niczym nie przypominał człowieka z prasowych fotografii ani telewizyjnych migawek. Z ogoloną głową i brodą zdawał się bezbronny niczym psotny dzieciak, bo nikt by mu nie dał dwudziestu sześciu lat. Po sześciu latach spędzonych w celi śmierci był dużo tęższy, wciąż jednak miał w sobie coś chłopięcego. Księdzu zrobiło się nagle smutno, że ta młoda twarz nie doczeka się zmarszczek. Wtedy Jeffreys podniósł na niego swoje lodowato błękitne oczy. Jak szkło, które kaleczy. Puste i przezroczyste. Tak, tak właśnie wygląda zło, pomyślał ksiądz, zamrugał i odwrócił głowę.
- Synu, wyznaj mi swoje grzechy - powtórzył, żałując, że głos tak mu się trzęsie. Ledwo oddychał, jakby więzień umyślnie zawłaszczył całe powietrze tej klitki. Odchrząknął i powiedział: - Grzechy, za które szczerze żałujesz.
Jeffreys popatrzył na niego. Potem ni stąd, ni zowąd zaśmiał się. Ksiądz Francis podskoczył na krześle, na co Jeffreys zareagował jeszcze głośniejszym śmiechem. Ksiądz przyglądał się skazańcowi, ściskając w drżących dłoniach Biblię. Czemu upierał się, żeby strażnik zdjął więźniowi kajdanki? Przecież nawet Bóg nie uratuje głupca. Krople potu spływały po plecach kapłana. Chciał uciec, zanim Jeffreys zda sobie sprawę, że jeszcze jedno morderstwo i tak nie odmieni jego losu. Przypomniał sobie, że drzwi są zamknięte od zewnątrz.
Tymczasem Jeffreys przestał się śmiać równie nagle, jak zaczął. Na moment zapadła cisza.
- Jesteś taki jak inni - stwierdził Jeffreys. Pokazał w uśmiechu drobne ostre zęby z dłuższymi siekaczami. - Czekasz tylko, żebym przyznał się do czegoś, czego nie zrobiłem. - Gwałtownymi ruchami pruł brzeg koszuli. Ten dźwięk działał na nerwy.
- Nie rozumiem. - Ksiądz Francis podniósł rękę, żeby poluzować koloratkę, i zaniepokojony przekonał się, że ręce wciąż mu drżą. - Wydawało mi się, że sam prosiłeś o księdza. Że chciałeś się wyspowiadać.
- Taa... tak, chciałem. - Znowu ten monotonny ton. Jeffreys zawahał się na krótki moment. - Zabiłem Bobby'ego Wilsona - rzekł tak spokojnie, jakby zamawiał jedzenie na wynos. - Położyłem ręce... palce na jego szyi. Najpierw jakoś tak zacharczał, jakby miał knebel, a potem już nic. - Mówił cicho i beznamiętnie, niemal chłodno, jak gdyby powtarzał wyćwiczoną wcześniej mowę. - Prawie się nie rzucał. Ledwo co. Chyba wiedział, że umrze. Nie walczył. Nawet kiedy go pieprzyłem. - Zrobił pauzę, sprawdzając reakcję księdza, szukając na jego twarzy zgrozy i uśmiechając się, gdy ją spostrzegł. - Zaczekałem, aż umrze, i dopiero potem go pociąłem. Raz i drugi, i znowu. No i jeszcze raz go pieprzyłem. - Przekrzywił głowę, jakby nagle coś mu przeszkodziło. Czyżby wreszcie dotarły do niego radosne okrzyki zza murów więzienia?
Ksiądz Francis czekał. A może Jeffreys usłyszał łomotanie jego serca, które zdradzało go podobnie jak ręce? Zupełnie jak u Edgara Allana Poe.
- Już raz się spowiadałem - ciągnął skazany. - Zaraz jak to się stało, ale tamten ksiądz... No, zdziwił się trochę, nie? Teraz spowiadam się Panu Bogu, rozumiesz? Wyznaję, że to ja zabiłem Bobby'ego Wilsona. - Wciąż strzępił materiał szybkimi, nerwowymi ruchami. - Ale tamtych dwóch nie zabiłem. Słyszysz? - Jego głos wyrósł ponad monotonny rytm. - Nie zabiłem żadnego Harpera ani Paltrowa. - Cisza. Głupi uśmiech na twarzy Jeffreysa. - Bóg to wie. Tak, proszę księdza?
- Bóg zna prawdę - odparł ksiądz Francis, który nie wytrzymał lodowatego spojrzenia błękitnych oczu i znów szybko się odwrócił. Jeszcze ujawniłoby się jego własne poczucie winy.
- Chcą mnie zabić, bo uważają mnie za seryjnego mordercę - rzucił Jeffreys przez zaciśnięte zęby. - Zabiłem Bobby'ego Wilsona i miałem z tego frajdę. Może nawet zasłużyłem sobie tym na śmierć. Ale Bóg wie, że nie tknąłem tamtych dwóch chłopców. I że gdzieś tam, proszę księdza, na wolności jest ten potwór. - Ponownie skrzywił usta w uśmiechu. - A jest dużo gorszy ode mnie.
W korytarzu zaszczękał metal. Ksiądz Francis zadygotał, Biblia wylądowała na podłodze. Jeffreys nie śmiał się już. Spojrzeli sobie w oczy. Żaden z nich nie podniósł świętej księgi. Może idą po Jeffreysa, pomyślał ksiądz. Ale chyba jeszcze za wcześnie, chociaż nikt nie spodziewał się odroczenia wyroku.
- Żałujesz za swoje grzechy? - wyszeptał spowiednik, jakby znalazł się z powrotem w swoim bezpiecznym konfesjonale w kościele św. Małgorzaty.
Tak, wyraźnie zbliżały się jakieś kroki. A więc już czas. Jeffreys siedział jak sparaliżowany, wsłuchując się w klik, klak maszerujących obcasów, z każdą chwilą bliższe.
- Żałujesz za swoje grzechy? - powtórzył ksiądz z większym naciskiem, prawie jak rozkaz. Dobry Boże, ledwie da się oddychać. Okrzyki na parkingu brzmiały coraz donośniej, przeciskając się przez zamknięte szczelnie okno.
Jeffreys wstał. I znowu wymienili spojrzenia. Dźwięk otwieranych krat odbijał się echem o betonowe ściany. Więzień zadrżał, ale zaraz się uspokoił i wyprostował. Boi się? Ksiądz Francis szukał odpowiedzi w jego oczach, ale stalowy błękit był nieprzenikniony.
- Czy żałujesz za swoje grzechy? - spróbował ponownie, nie mogąc dać rozgrzeszenia bez odpowiedzi na to pytanie.
Drzwi otworzyły się, wysysając z pomieszczenia resztki powietrza. Zablokowali je barczyści strażnicy.
- Już czas - oznajmił jeden z nich.
- Czas na przedstawienie. - Usta Jeffreysa skrzywiły się na zaciśniętych zębach. Jego wzrok był ostry i czysty, ale pusty. Skazaniec odwrócił się do trzech mundurowych i wyciągnął przed siebie ręce.
Ksiądz Francis zadrżał na trzask kajdanek. Potem słyszał już tylko dobiegający z korytarza stukot obcasów, któremu towarzyszyło beznadziejne szuranie.
Nieświeży powiew wtargnął przez otwarte drzwi i ochłodził mokrą, lepką skórę księdza. Po plecach przeszły mu ciarki. Chwytał łapczywie powietrze krótkimi astmatycznymi wdechami, aż poczuł w płucach lekkość, która zastąpiła bolesny ucisk.
- Boże, dopomóż Ronaldowi Jeffreysowi - szepnął nie wiadomo do kogo.
Dobrze przynajmniej, że nieszczęśnik powiedział mu prawdę. Nie zabił tamtych chłopców. Ksiądz Francis wierzył w to, jednak wcale nie dlatego, że przed chwilą o tym usłyszał. Wiedział to, bo trzy dni wcześniej potwór bez twarzy, który zamordował Aarona Harpera i Erica Paltrowa, wyznał mu to przez czarną drucianą siatkę konfesjonału u św. Małgorzaty. Tajemnica spowiedzi nie pozwalała księdzu przekazać tej informacji żywej duszy.
Nawet Ronaldowi Jeffreysowi.
***
Pięć mil za Platte City w stanie Nebraska
Piątek, 24 października
Nick Morrelli byłby szczerze zadowolony, gdyby leżąca pod nim kobieta nie była tak bardzo wypacykowana. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że to idiotyczne. Wsłuchiwał się w jej ciche, kocie pojękiwania. Jak kot ocierała się o niego, przesuwając gładkie uda w górę i dół jego tułowia. Była więcej niż chętna, ale on nie mógł myśleć o niczym innym, jak tylko o niebieskim cieniu rozmazanym na jej powiekach. Nawet w ciemności kolor pozostał wyryty w jego umyśle niczym fluorescencyjna, świecąca po ciemku farba.
- Kochanie, masz takie twarde mięśnie - mruczała mu do ucha, sunąc długimi paznokciami po jego ramionach i plecach.
Sturlał się z niej, kiedy uświadomił sobie, że wcale nie ze wszystkim jest taki twardy. Co się z nim dzieje? - zmartwił się. Trzeba się skoncentrować. Polizał jej ucho, potarł nosem szyję i przeniósł się niżej, tam, gdzie naprawdę chciał się dostać. Instynktownie jego usta odnalazły jej pierś. Pokrył ją wilgotnymi pocałunkami. Jęczała już wtedy, gdy nie dotarł nawet do jej sutka. Uwielbiał te kobiece dźwięki, owe krótkie westchnienia i niskie jęki. Poczekał na nie, a potem dopiero zajął się sutkiem. Kobieta wygięła się, zadrżała. Położył się na niej, odbierając całym ciałem jej dreszcze. Zazwyczaj to wystarczało, żeby mógł się kochać, lecz tej nocy nic nie działało.
Jezu, a może to już koniec? - przeraził się nie na żarty. Niemożliwe, jest za młody na takie problemy. No, cztery latka do czterdziestki...
Kiedy zaczął tak pilnie mierzyć tę odległość od czterdziestki?
- Nie przestawaj, kochanie.
Nawet nie wiedział, że przestał. Kobieta stękała niecierpliwie, zmysłowym rytmem powoli poruszała udami. Tak, ona była gotowa. A on przeciwnie. Żeby przynajmniej chociaż raz powiedziała do niego po imieniu, a nie te: "dziecinko'', "kochanie'', "ciasteczko'' i takie tam bzdury. Czy kobiety też boją się, że wypsnie im się przez pomyłkę niewłaściwe imię?
Zacisnęła palce na jego krótkich gęstych włosach, mocno szarpnęła. Zabolało tak, że aż się zdziwił. Potem przyciągnęła znów jego twarz do swoich piersi. W półmroku dostrzegł, że trójkąt opalonej skóry między jej piersiami jest skrzywiony. Wierzchołek trójkota zachodził pod jej pierś. Co z nim jest? Pragnie go piękna blondynka. Dlaczego nie podnieca go jej pełne pożądania oczekiwanie? Musi się skupić. Jakieś to wszystko rutynowe, mechaniczne. No nic, pomoże sobie na razie palcami i językiem, nie może przecież zupełnie stracić twarzy.
Zsunął się w dół jej ciała, obdarzając ją po drodze pocałunkami i pieszczotami. Jej ciało wiło się pod jego dotykiem, a oddech już teraz był szybki i urywany, zanim gwałtownie szarpnął zębami koronkę majteczek. Całował właśnie wnętrze jej uda, gdy przerwał mu nieoczekiwany dźwięk. Wyprostował się, żeby usłyszeć coś spod kołdry.
- Nie przerywaj, proszę - jęczała, ciągnąc go z powrotem.
Znowu to samo. Jakiś łomot. Ktoś był pod drzwiami.
- Zaraz wracam. - Delikatnie odsunął jej ręce i wytoczył się z łóżka, uwalniając się z pościeli, i o mały włos się nie przewrócił. Wciągnął dżinsy i spojrzał na zegar. Była dziesiąta trzydzieści sześć w nocy.
Ciemność mu nie przeszkadzała, znał na pamięć każdą szczelinę w drewnianych schodach. Szedł na palcach, choć jego rodzice nie bywali już w starym wiejskim domu od ponad pięciu lat.
Stukanie do drzwi stawało się coraz głośniejsze i natarczywsze.
- Chwileczkę - zawołał zniecierpliwiony, chociaż i zadowolony z niespodziewanego obrotu spraw.
Otworzył. Stał przed nim syn Hanka Ashforda. Rozpoznał go bez trudu, mimo iż nie pamiętał jego imienia. Chłopak mógł mieć jakieś szesnaście, siedemnaście lat, był świetnie zbudowany. Pewnie jest pomocnikiem w drużynie futbolowej, pomyślał Nick. Teraz, z rękami w kieszeniach i oszalałym wzrokiem na bladej twarzy, przygarbiony stał na ganku. Drżał, a na jego czole perlił się pot.
- Szeryfie, musi pan pojechać... na Old Church Road... proszę, musi pan...
- Był wypadek? - Ostre nocne powietrze kłuło skórę Nicka, ale było to przyjemne.
- Nie... nie o to chodzi... O Chryste, szeryfie, to okropne. - Chłopak odwrócił się w stronę samochodu. Nick zauważył dziewczynę na przednim siedzeniu. Oślepiało go światło reflektorów, ale i tak widział, że dziewczyna płacze.
- Co się stało? - zapytał, na co chłopak rozpoczął niemy taniec, machając rękami i przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę.
Cóż to znowu za głupia gra? Miał tego dość. Te rozwydrzone małolaty stanowczo za bardzo sobie pozwalały. W poprzednim tygodniu, w noc przed jego powrotem do domu, grupa chłopców zabawiała się dwoma traktorami Jake'a Turnera. Przegrany przewrócił się do wypełnionego deszczem rowu. Miał szczęście, że skończyło się na złamanych żebrach i zakazie gry w dwóch meczach. Co to za kara?!
- Co tym razem, u diabła? - ryknął Nick na trzęsącego się pomocnika.
- Znaleźliśmy... przy Old Church Road... chcieliśmy, no, pospacerować... i w wysokiej trawie... o Boże, znaleźliśmy... znaleźliśmy ciało.
- Ciało? - Nick nie mógł uwierzyć. - To znaczy trupa?
Chłopiec przytaknął ze łzami w oczach. Przetarł twarz koszulką i spojrzał najpierw na szeryfa, potem na swoją dziewczynę i znów na szeryfa.
- Zaczekaj.
Nick wszedł do środka, drzwi zatrzasnęły się za nim. Pewnie im się zdawało, pomyślał. Albo ktoś się pospieszył z Halloween. Balowali gdzieś. Są pijani. Wciągnął skarpety, buty, zabrał koszulę z kanapy. Był zły, kiedy uprzytomnił sobie, że zapina guziki trzęsącymi się dłońmi.
- Nick, kto to?
Głos z góry schodów przestraszył go. Z tego wszystkiego kompletnie zapomniał o Angie. Wstała, jej długie, jasne, potargane włosy fruwały wokół ramion. Ubrała się w jego podkoszulek, łagodne światło z korytarza przeświecało przez cienki materiał. Nick podniósł wzrok. Piękna, chętna blondynka i cała noc do dyspozycji... Już nie. Był wściekły, że za chwilę opuści Angie.
- Muszę coś sprawdzić.
- Coś się stało?
Była bardziej zaciekawiona niż zmartwiona. Szuka tematu do plotek przy porannej kawie w "Wanda's Diner'', pomyślał.
- Nie wiem.
- Znaleźli syna Alvereza?
Jezu, jakoś mu to nie wpadło do głowy. Chłopiec zaginął w sobotę, przepadł jak kamień w wodę, nie zdążył nawet rozwieźć gazet.
- Raczej nie - rzekł Nick.
Nawet ci z FBI byli przekonani, że najprawdopodobniej była to sprawka ojca chłopca, którego właśnie starali się zlokalizować. Zwyczajna walka o prawa rodzicielskie, żaden tam krwawy dramat. A teraz Nick miał do czynienia z równie zwyczajnym wygłupem nastolatków.
- To może trochę potrwać, ale zostań, proszę.
Chwycił kluczyki do swojego dżipa. Ashford siedział na schodkach z twarzą ukrytą w dłoniach.
- Chodźmy. - Nick lekko szarpnął bawełnianą koszulkę chłopca i pociągnął go do góry. - Pojedziecie oboje ze mną.
Nick żałował, że nie zdążył włożyć bielizny. W szoferce zrobiło się ciasno, sztywny dżinsowy materiał ocierał go przy każdym sięgnięciu po sprzęgło. Co gorsza, Old Church Road pełna była dziur i kolein po zeszłotygodniowych ulewach. Wyrywany przez koła żwir podskakiwał i obijał się o podwozie samochodu, który przemieszczał się z jednej strony drogi na drugą, unikając największych dołów.
- Co was sprowadziło na to odludzie? - zapytał Nick i natychmiast sam znalazł odpowiedź. Nie miał już siedemnastu lat, ale dobrze pamiętał, na czym polega atrakcyjność starej, nieuczęszczanej drogi. - Nieważne - dodał, nie dając im czasu na odpowiedź. - Pokierujcie mnie tylko.
- Jeszcze jakieś półtora kilometra, zaraz za mostem. Wzdłuż rzeki biegnie polna droga.
- Dobra.
Zauważył, że Ashford przestał się jąkać. Może powolutku trzeźwiał. Dziewczyna, która siedziała między nimi, nie otworzyła ust.
Nick zwolnił, kiedy dżip wpakował się na drewniany mostek. Zobaczył polną drogę, zanim Ashford mu ją pokazał. Zakołysali się i zjechali na zakurzony trakt, który składał się głównie z kolein wypełnionych błotnistą wodą.
- Mam jechać do tamtych drzew? - Nick spojrzał na chłopca, który skinął głową, patrząc przed siebie. Kiedy zbliżyli się do osłoniętej drzewami polany, dziewczyna schowała twarz w koszulce Ashforda.
Nick zatrzymał się i wyłączył silnik, ale zostawił światła. Sięgnął po latarkę do schowka na rękawiczki.
- Tamte drzwi się zacinają - powiedział. Młodzi wymienili spojrzenia. Było jasne, że żadne z nich nie miało zamiaru wysiąść.
- Nie mówiłeś, że będziemy musieli znowu to oglądać - szepnęła dziewczyna do Ashforda, czepiając się jego ramienia.
Nick trzasnął drzwiami. Echo przecięło ciszę. Całe kilometry wokół nie było kompletnie nic. Żadnego ruchu, żadnych świateł w oknach. Zdawało się, że nawet zwierzęta nocne zasnęły. Stał obok samochodu i czekał. Chłopiec spojrzał mu w oczy, lecz ani drgnął. Nick nie naciskał, tylko skierował latarkę na brzeg rzeki. Światło przenikało przez gęste zarośla, przelotnie wydobywając z ciemności płynącą wodę. Ashford powiódł wzrokiem za światłem. Zawahał się, popatrzył na Nicka i skinął głową.
Wybujałe trawy smagały kolana Nicka, przykrywając zdradliwe błoto, w którym tonęły jego stopy. Jezu, było naprawdę ciemno. Nawet pomarańczowy księżyc skrył się za zasłoną z chmur. Liście szeleściły złowieszczo. Nick rozejrzał się, przerzucając światło latarki z drzewa na drzewo. Wtem coś się poruszyło. Tam, w krzakach? Przysiągłby, że ze światła nagle wychylił się cień. A może ponosi go wyobraźnia? - pomyślał.