Dziewczyna z Londynu / Skrywane marzenia
Przedstawiamy "Dziewczyna z Londynu" oraz "Skrywane marzenia", dwa nowe romanse Harlequin z cyklu HQN ŚWIATOWE ŻYCIE DUO.
Achileas Kane dostanie od ojca jego przedsiębiorstwo stoczniowe, jeśli się ożeni i będzie miał dzieci. Achileas nie planował zakładać rodziny i nie zna odpowiedniej kobiety. Chce przejąć firmę, lecz nie zamierza tańczyć, jak mu ojciec zagra. Gdy podczas pobytu w Londynie poznaje Effie Price, wpada na pomysł, że mógłby zawrzeć z nią umowę. Effie jest piękna, niezależna i potrzebuje pieniędzy na założenie własnej perfumerii. Pomoże jej, jeśli ona zgodzi się przez jakiś czas być jego żoną…
Małżeństwo księżniczki Tobi i księcia Akila to układ, który zawarli, by on mógł otrzymać rodzinny majątek, a ona – zyskać wolność od ojca tyrana. Zaraz po ślubie rozstają się, by realizować swoje plany i marzenia. Tobi skrycie kocha Akila, lecz wie, że nie może liczyć na wzajemność z jego strony ani wspólne życie. A jednak trzy lata później pojawia się nadzieja. Po nagłej śmierci brata Akil musi wrócić do kraju i objąć rządy. Potrzebuje u swego boku małżonki…
Fragment książki
Apartament dla nowożeńców w legendarnym hotelu Stanmore w londyńskim Mayfair był chyba najpiękniejszym miejscem, jakie Effie Price kiedykolwiek widziała.
Spojrzała na swój wyprasowany uniform, złożony z czarnej sukienki i białego fartuszka, i ciężko westchnęła. Płacono jej za sprzątanie pokoi, nie gapienie się dookoła.
– Ach, tu jesteś! Szukałam cię!
Effie zgarnęła stos wilgotnych ręczników i zerknęła przez ramię na Janine i Emily, swoje przyjaciółki i koleżanki z pracy, które właśnie zaglądały do pokoju. Janine wyciągnęła rękę po ręczniki i z rozmachem wrzuciła je do kosza na przeznaczone do prania rzeczy.
– Uciekaj! – Wskazała drzwi. – Wszystkim się tutaj zajmiemy, znikaj.
Effie potrząsnęła głową.
– Już prawie skończyłam, muszę tylko odkurzyć.
– Ja mogę to zrobić. – Emily chwyciła rączkę odkurzacza. – Naprawdę, damy sobie radę, a ty masz przecież coś innego do zrobienia. To ważny dzień, pamiętasz?
Effie ogarnęła fala przerażenia połączonego z ekscytacją. Od dziecka marzyła o własnej perfumerii. Jej matka, Sam, prowadziła salon kosmetyczny w domu i codziennie robiła klientkom zabiegi oraz makijaż. Effie obserwowała z zapartym tchem, jak zmarszczki wokół oczu kobiet stają się mniej widoczne, a ich rysy łagodnieją, prawie pewna, że jej matka sięga po jakieś magiczne sztuczki.
Dla niej samej taką magią było robienie perfum. Uwielbiała patrzeć, jakie wrażenie robi skomponowany przez nią zapach, jak ludzie wąchają go i jak pod jego wpływem zmienia się czyjś nastrój. Perfumy potrafiły przeobrazić kobietę czy mężczyznę, wzbudzić radość, dodać siły i seksapilu.
Nie zależało jej jednak wyłącznie na tym, by zmieniać życie obcych ludzi – chciała wydobyć matkę z sytuacji, w której ta musiała bezustannie martwić się o pieniądze. I dzisiaj, nareszcie, miała szansę zrealizować ten cel. Nadal nie mogła w to uwierzyć, wiedziała jednak, że jeśli umówione spotkanie przebiegnie zgodnie z jej oczekiwaniami i bank zgodzi się przyznać jej kredyt, pieniądze w ciągu czterdziestu ośmiu godzin znajdą się na jej koncie.
I wtedy także i jej życie zupełnie się zmieni. Takie miała marzenie i taką złożyła sobie kiedyś obietnicę.
Dwie minuty później szybkim krokiem szła korytarzem do windy, której drzwi rozsunęły się nagle. Z kabiny wyszedł jakiś mężczyzna, u którego boku chwiała się na niebotycznie wysokich obcasach kobieta, trzymająca się jego ramienia z tak rozpaczliwą determinacją, jakby była to deska ratunkowa.
– Coś tu jest nie tak...
Na głos nieznajomego Effie podniosła głowę i utkwiła wzrok w jego twarzy, ogarniając spojrzeniem wydatne kości policzkowe pod gładką, wyzłoconą słońcem skórą, niebezpiecznie zmysłową linię warg oraz niewiarygodnie niebieskie oczy. Przez głowę przemknęła jej myśl, że nigdy w życiu nie widziała tak przystojnego faceta i nagle poczuła, że kompletnie zaschło jej w ustach.
Mężczyzna wpatrywał się w towarzyszącą mu kobietę, czemu trudno było się dziwić, ponieważ także odznaczała się wyjątkową urodą. Smukła i długonoga, miała gęstą grzywę lśniących jasnych włosów, trochę jak konie, które ojciec Effie zwykł był obserwować na wielkim ekranie, nerwowo spacerując po padoku przez rozpoczęciem wyścigu. To wspomnienie przeniknęło jej serce niczym strzała, wprawiając je w paniczne drżenie.
Nie chciała myśleć o ojcu, nie chciała czuć się przygnębiona i bezradna, szczególnie teraz, gdy tak bardzo potrzebowała siły i energii.
– To nie to piętro.
Mężczyzna zrobił krok do tyłu, pociągając za sobą piękną blondynkę, i odwrócił się, by przycisnąć guzik na panelu na ścianie kabiny. W tym momencie jego wzrok napotkał spojrzenie Effie, która poczuła, że świat zakołysał się wokół niej, pozbawiając ją pewności co do wszystkiego, co do tej pory wydawało jej się absolutnie oczywiste. Ogarnęło ją nieodparte wrażenie, że oto nagle znalazła się w miejscu, którego nie znała, a całe jej ciało zadrżało, obezwładnione falą zagadkowego pragnienia.
Drzwi windy zamknęły się cicho.
Skąd wzięło się to pragnienie? Effie nie umiała odpowiedzieć sobie na to pytanie, ponieważ nie potrafiła z niczym porównać tego, co nagle poczuła. Bo i jak miałaby to zrobić, na jakiej podstawie? Nie przeszkadzało jej, że była dziewicą, a nawet kiedy jej przyjaciółki opłakiwały kolejne zerwanie, pozwalała sobie na ciche westchnienie ulgi.
Nieudane małżeństwo jej rodziców kazało jej z ogromną ostrożnością traktować tak poważne sprawy jak miłość i wzajemne oddanie, a jeśli chodzi o seks, bez żalu przyznawała, że po prostu nie spotkała na razie odpowiedniego mężczyzny. Albo najzupełniej nieodpowiedniego.
Problem nie tkwił jedynie w tym, że była małomówna i pełna rezerwy. Konieczność opieki nad matką sprawiała, że Effie nie mogła prowadzić życia takiego jak inne nastolatki i dlatego typowe dla jej rówieśniczek przeżycia emocjonalne i seksualne były jej raczej obce.
Jeśli nie liczyć kilku mało intrygujących pocałunków, nigdy nie dotykała żadnego mężczyzny ani nie była dotykana. Facet z windy także nawet nie musnął jej czubkiem palca, lecz jego wzrok podziałał na nią jak fizyczny kontakt, tak bardzo był intymny i realny.
Effie potrząsnęła głową, odwróciła się na pięcie i szybko ruszyła korytarzem przed siebie. Nie miała pojęcia, dlaczego to dziwne spotkanie tak ją rozstroiło, i nie miała ochoty się nad tym zastanawiać. Zbiegła po schodach na parter i zerknęła na zegarek. Idąc w kierunku jednego z bocznych wyjść, zdjęła fartuszek i ściągnęła włosy w koński ogon. Nie miała już czasu się przebrać, ale nie miało to większego znaczenia.
Urzędnicy banku wiedzieli, gdzie i w jakim charakterze pracowała, nie widziała zresztą najmniejszego powodu, by wstydzić się swojego zajęcia. Zależało jej jedynie na tym, by nikt nie oceniał jej na podstawie pracy, jaką wykonywała. Przez głowę przemknęła jej myśl, że bardzo chciałaby wyglądać jak tamta kobieta z windy, ale nic nie mogła poradzić na to, że była po prostu chuda i miała nieciekawe brązowe włosy oraz równie mało interesujące brązowe oczy, przesłonięte okularami w najzupełniej przeciętnych brązowych oprawkach.
Jednak z drugiej strony, gdyby los obdarzył ją wyrafinowaną urodą, pewnie byłaby zbyt zachwycona swoim wyglądem, by myśleć o komponowaniu zapachów, a tworzenie perfum bez wątpienia było jej życiową pasją. Zapach postrzegała jako coś znacznie więcej niż ostatni element kreacji mody – był dla niej biletem do życia wykraczającego daleko poza cztery ściany jej małego mieszkanka.
Uznała, że powinna dodać tę ostatnią myśl do swojego krótkiego wystąpienia i zanotować ją w komórce. Otworzyła torbę, żeby wyjąć telefon i natychmiast zorientowała się, że nie ma go tam. Tak jest, musiała zostawić go w szafce. Bez mapy miasta w komórce nie miała szans trafić do banku. Jej zmysł orientacji w terenie był gorzej niż znikomy, a wypytywanie o wskazówki przechodniów na londyńskiej ulicy było stratą czasu.
Musiała wrócić po telefon do hotelu, nie miała innego wyjścia. Odwróciła się na pięcie i biegiem ruszyła z powrotem. Parę sekund później o mały włos nie wyskoczyła ze skóry, gdy potężny czarny samochód terenowy bezszelestnie przemknął obok niej i zatrzymał się przy krawężniku. Pomyślała, że spokojnie zdąży na spotkanie, musi tylko dotrzeć do swojej szafki w szatni i…
Drzwi hotelu otworzyły się gwałtownie i na ulicę szybkim krokiem wyszedł mężczyzna z dwoma solidnie zbudowanymi ochroniarzami u boku, ze wzrokiem utkwionym w ekran trzymanej w dłoni komórki. Jego oczy ukryte były za ciemnymi szkłami drogich okularów, lecz Effie i tak wiedziała, że są intensywnie błękitne.
Był to mężczyzna z windy, który teraz szedł prosto na nią. Spróbowała się odsunąć, było już jednak za późno – mimo najszczerszych chęci nie zdołała uniknąć zderzenia z muskularnym ciałem i ze zdławionym okrzykiem chwyciła pasek torby, który właśnie zsuwał się z jej ramienia.
– Bardzo przepraszam – wykrztusiła automatycznie, dając wyraz starannie wpojonemu przekonaniu, że gość hotelu zawsze ma rację.
Mężczyzna błyskawicznie złapał jej łokieć, skutecznie zapobiegając katastrofie. Serce Effie zabiło mocniej. Widziana z bliska twarz nieznajomego była naprawdę fascynująca, lecz jeszcze większy zawrót głowy wywołać mogła ukryta pod idealnie skrojonym garniturem iście zwierzęca energia, siła i witalność.
– Nie musiałaby pani przepraszać, gdyby patrzyła pani przed siebie – rzucił, przyglądając jej się uważnie. – Może powinna pani zmienić okulary.
Effie zarumieniła się gwałtownie i uwolniła ramię z jego uścisku.
– Prawdę mówiąc, to pan wpadł na mnie, panie… – zawiesiła głos, czekając, żeby podał swoje nazwisko.
– Kane – powiedział po chwili wahania. – Achileas Kane.
Achilles, najsławniejszy wojownik starożytnej Grecji, legendarny bohater wojny trojańskiej, bezwzględny, twardy i szaleńczo odważny… Ten Achilles mieszkał teraz w Królewskim Apartamencie Hotelu Royal…
– A pani to…?
Jego głos brzmiał łagodnie, lecz spod warstwy spokoju przebijała zdecydowanie stanowcza nuta.
– Effie Price. I, jak już mówiłam, to pan wpadł na mnie, panie Kane, więc może to nie ja powinnam zmienić okulary.
– Doprawdy?
Ogarnęła ją fala rozdrażnienia. Achileas Kane może i przypominał mitycznego bohatera, ale nic nie mogło zamaskować jego arogancji.
– Doprawdy – warknęła. – I biorąc pod uwagę niezaprzeczalne fakty, cofam moje przeprosiny.
– Słucham? – Dopiero teraz popatrzył na nią tak, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. – Cofa pani swoje przeprosiny?
Jeden kącik jego ust uniósł się w zmysłowym uśmiechu, całkowicie przykuwając jej uwagę. Z trudem opanowała zmieszanie i podniosła głowę.
– Nie mam za co przepraszać – oświadczyła lekko drżącym głosem. – Dlaczego miałabym przepraszać za coś, czego nie zrobiłam? Zachowałam się uprzejmie, chyba aż za bardzo uprzejmie, bo to pan powinien przeprosić mnie, naprawdę.
Achileas Kane zmierzył ostrym spojrzeniem stojącą przed nim kobietę. Był w fatalnym nastroju, bez dwóch zdań. Dzień zaczął się źle w chwili, kiedy rano wreszcie opuścili dom Nica, gdzie odbywała się impreza. Instynktownie zacisnął zęby. Nie przyszedł na przyjęcie z Tamarą i z całą pewnością nie planował wyjść razem z nią. Ich trwająca dziewięć tygodni znajomość miała czysto fizyczny, satysfakcjonujący dla obu stron charakter i zakończyła się ponad pół roku temu, z inspiracji Achileasa.
Jednak ostatniej nocy Tamara z jakiegoś powodu doszła do wniosku, że ich związek nie tylko nie dobiegł końca, ale powinien nadal się rozwijać i wejść w poważniejszą fazę. Pijana w sztok, przyssała się do ramienia Achileasa tak mocno, że ostatecznie najłatwiejszym wyjściem było zabrać ją ze sobą do hotelu, by się przespała i wytrzeźwiała.
Niestety, kiedy powiedział jej, że wychodzi, wpadła w furię i zaczęła grozić mu wszelkimi możliwymi oraz niezwykle dotkliwymi aktami zemsty, a gdy groźby nie przyniosły pożądanego skutku, oświadczyła, że zadzwoni do swojego ojca. Oleg Ivanov był rosyjskim oligarchą, który niedawno wydał jedną ze swoich córek za miliardera zbijającego fortunę na produkcji zaawansowanych technologii, i teraz aktywnie rozglądał się za odpowiednimi mężami dla dwóch młodszych.
Achileas zbył histeryczne szlochy Tamary machnięciem ręki. Nie zamierzał się żenić i, biorąc pod uwagę, że statystycznie jedno z dwóch małżeństw kończyło się obecnie rozwodem, zupełnie nie rozumiał, dlaczego ktokolwiek decyduje się na tak bezsensowny krok. Wierność była czysto socjologicznym konstruktem, a nie imperatywem biologicznym, i Achileas, niechciany, nieuznany przez ojca nieślubny syn stoczniowego giganta Andreasa Alexiosa, stanowił żywy przykład tych faktów.
Andreas był tradycyjnym Grekiem, patriarchą jednej z najstarszych greckich rodzin, władających przemysłem stoczniowym. Teraz chory Andreas musiał stanąć twarzą w twarz z własną śmiertelnością i zastanowić się nad przyszłością swojego dziedzictwa, przyszłością, w której nie było męskiego spadkobiercy z formalnego, zalegalizowanego związku. Właśnie z tego powodu Andreas był dziś gotowy przyjąć nieślubnego syna do klanu Alexiosów. Po trzydziestu dwóch latach, czterech miesiącach i dziesięciu dniach Andreas uznał, że potrzebuje obecności jedynego syna w ostatnim okresie swojego życia.
Już jako dziecko Achileas wiedział, że Richard Kane nie jest jego ojcem, i bezustannie marzył o spotkaniu z człowiekiem, który nim był. Oczywiście, kiedy jego marzenie w końcu się spełniło, wcale nie wyglądało tak, jak w dziecięcych fantazjach. Młody mężczyzna spotkał obcego człowieka, który obiecał mu akceptację i publiczne uznanie, pod jednym warunkiem – Andreas życzył sobie, aby jego jedyny syn ustatkował się i ożenił. I naturalnie, chociaż o tym nie wspomniał w otwarty sposób, by spłodził spadkobierców, którzy zapewnią kontynuację rodu Alexiosów.
Achileas wrócił myślami do dramatycznych szlochów Tamary i skrzywił się lekko. Może faktycznie było to jakieś rozwiązanie. Tamara była bogata, piękna i dobra w łóżku, a poza tym zależało jej na formalnym związku. Gdyby poprosił ją o rękę, niewątpliwie zgodziłaby się bez wahania, ale jeśli chodzi o dzieci… Nie, Achileas nie chciał mieć dzieci, w żadnym razie. Bo niby jak ktoś, kto nie znał własnego ojca, miałby wiedzieć, jak być ojcem?
Tak czy inaczej, miał serdecznie dosyć związków w ogóle, a zwłaszcza związków z kobietami, które uważają, że uda im się osiągnąć zamierzony cel za pomocą wrzasków, łez i histerycznego tupania. Spojrzał na stojącą przed nim dziewczynę i pośpiesznie przywołał się do porządku. Najwyraźniej cała ta Effie Price czekała na jego przeprosiny… Co ona sobie właściwie wyobrażała? Dlaczego sądziła, że ma prawo mówić do niego takim tonem?
Kim ona w ogóle była? Omiótł wzrokiem jej niepozorną postać, pantofle na płaskim obcasie, tanią torbę i tę sukienkę, pożal się Boże. Gdyby nie wpadła na niego, nigdy by jej nie zauważył. Spojrzał na jej delikatną owalną twarz. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że skądś ją zna. Frustracja i znużenie przeżyciami ostatnich kilku godzin zalały go gorącą falą. Był zmęczony, głodny i na dodatek bardzo mu się śpieszyło. I nie miał najmniejszej ochoty wysłuchiwać pouczeń ze strony tej Panny Nikt.
– Nic z tego – oświadczył cicho.
Zamrugała, zupełnie jak sowa, za tymi grubymi szkłami, i długą chwilę wpatrywała się w niego w milczeniu. Potem dumnie podniosła głowę i wtedy mężczyzna poczuł nagłe, kompletnie nieoczekiwane ukłucie pożądania.
– Wobec tego nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia – oznajmiła sztywno. – Proszę oddać mi moją torbę, muszę już iść…
Achileas bezgłośnie zgrzytnął zębami. Odprawiła go jak niesfornego uczniaka! Nie był w stanie przyjąć tego do wiadomości. Nic więcej do powiedzenia? O, nie, w żadnym razie, to on zawsze miał ostatnie słowo, i już.
– Proszę pana…
To był Crawford, szef ochrony Achileasa.
– O co chodzi? – rzucił ze złością.
– Mamy pewien problem… Panna Ivanov zadzwoniła do swojego brata, który jest już w drodze…
Achileas zaklął pod nosem. Dobrze znał Romana i nie miał cienia wątpliwości, że ten zrobi monumentalną scenę. Mocno zacisnął usta. Nie, nie i jeszcze raz nie, nie teraz i nie tutaj. W normalnych okolicznościach byłoby mu to najzupełniej obojętne, ponieważ doskonale czuł się w trudnych, konfliktowych sytuacjach i między innymi właśnie dlatego w błyskawicznym tempie pokonał drogę od absolwenta wyższej szkoły biznesu do miliardera, którym został przed ukończeniem trzydziestki.
Sęk jednak w tym, że Andreas Alexios patologicznie nie znosił skandali. Achileas doskonale zdawał sobie z tego sprawę, bo przecież to z tego powodu on, nieślubny syn, dorastał z innym nazwiskiem. I nadal bolało go to, mimo że wszystkie związane z tym decyzje podjęto na długo przed jego przyjściem na świat, mniej więcej wtedy, kiedy jego matka odkryła, że jest w ciąży, i cały sztab prawników zaoferował jej niezwykle korzystną pod względem finansowym ugodę w zamian za dyskretne milczenie.
Naturalnie teraz Achileas doskonale wiedział, że zaproponowana jego matce suma mogła być nawet dziesięciokrotnie wyższa, a i tak choćby w niewielkim stopniu nie uszczupliłaby majątku Alexiosów, najtrudniej było mu jednak pojąć fakt, że jego ojciec zasiadł do stołu ze swoimi prawnikami i precyzyjnie obliczył koszt porzucenia własnego dziecka. Dał jego matce dokładnie tyle, żeby jego synowi nigdy niczego nie brakowało i żeby akceptowano go w towarzystwie, nie tyle jednak, żeby miał taką samą pozycję jak jego przyrodnie rodzeństwo.
Achileas zmienił tę sytuację, rzecz jasna, dzięki własnej determinacji, ambicji i ciężkiej pracy, obsesyjnie dążąc do osiągnięcia celu, jakim zawsze był dla niego sukces. Teraz nie potrzebował już ani pieniędzy Andreasa, ani żadnych z nim kontaktów. Czas, kiedy pragnął i potrzebował ojca, dawno już minął, i dziś zależało mu przede wszystkim na odwecie za okazaną obojętność. Chciał dostać to, co mu się słusznie należało, a poza tym wiedział, że nazwisko ojca pomoże mu odnieść jeszcze większy sukces.
Fragment książki
Badagry, Nigeria
Nadszedł czas panny młodej. Mimo niebotycznie wysokich szpilek wysadzanych małymi rubinami, księżniczka Tobi Obatola lekkim krokiem płynęła po kamiennej posadzce. Rozglądała się wokół, choć widok nieco jej przysłaniała delikatna woalka przetykana nićmi ze szczerego złota.
Nie musiała się martwić. Towarzyszyły jej druhny. Wokół unosił się delikatny zapach drogich perfum – mieszanki róży wodnej i cytrusów. Na gościach wszystko to sprawiało wrażenie, że do przodu sunie jedna wielka pachnąca i obsypana złotem masa kobiecych ciał. Dwie druhny wdzięcznym krokiem sunęły za Tobi. Dwie inne tuż obok niej gotowe doprowadzić księżniczkę Gbale do czekającego na nią pana młodego. Za chwilę Tobi miała stracić ten tytuł i przybrać nowy – księżniczki królewskiej krwi księstwa Djoboro.
Zgromadzeni wokół dostojni goście czekali, by obsypać młodą parę deszczem złotych monet. Był to ślub, jakiego Nigeria dawno nie widziała.
Uszu Tobi dobiegł głos z ustawionych wzdłuż ścian głośników.
„Nasza panna młoda, córka Jego Królewskiej Mości, który sam zaszczycił nas swoją obecnością!”
Tobi ledwie zdołała stłumić ironiczny uśmiech. Nawet podczas ślubu córki król nigeryjskiego księstwa Gbale musiał zadbać, by to on był bohaterem wieczoru. Rzuciła wzrokiem w stronę swojej starszej siostry Kemi. Ta przesłała jej pełne ciepła, ale i ostrzegawcze spojrzenie.
– Zachowuj się – odczytała Tobi z ruchu jej warg.
W odpowiedzi siostrze potrząsnęła głową. Ten drobny gest sprawił, że wysadzane rubinami złote kolczyki Tobi przez chwilę zatańczyły i błysnęły jak gwiazdy. O tak, dziś z pewnością się zachowa!
Na tę chwilę czekała od lat.
A może przez całe życie.
Muzycy trzymający pod pachami swoje dundun, bębny o kształcie klepsydr, zaczęli wybijać nęcący rytm, który nabierał tempa z chwili na chwilę. Miał on przyspieszyć pochód panny młodej i jej świty w stronę pana młodego. Tobi łączyła drobne kroczki skromnej panny młodej z wdzięcznym ruchem talii doświadczonej kobiety. Jej biodra falowały. Lekko sunęła do przodu, wachlując się wachlarzem, z którego niemal do ziemi zwisały złote nitki z nawleczonymi na nie rubinami.
Główny bębniarz ogłosił przybycie Tobi. Dźwięczny język joruba brzmiał w jego ustach jak żywy potok słów. W ten sposób zachęcał gości i członków rodziny królewskiej do przywitania panny młodej.
– Tańcz, nasza panno młoda, tańcz! To twoje święto! – melodyjnym głosem zaintonował starą pieśń weselną.
W ogromnej długiej sali rozległy się oklaski. Strzeliły korki od szampana. Tobi zaczęła tańczyć, wyrzucając ręce w górę.
Ale w głowie miała tylko jedną myśl: Udało się. Jestem wolna.
Wolna od ojca tyrana. Wolna od życia pod kluczem przerywanego tylko krótkimi chwilami radości, gdy, przekupując drogą biżuterią pałacowych strażników, udawało jej się wymknąć z pałacu, by spędzić noc na tańcach.
Gdy tanecznym krokiem płynęła przez salę, wspomnienia powoli zacierały się gdzieś w zakamarkach świadomości. Zastępowała je rzeczywistość. Kątem oka Tobi widziała okrągłe stoły dla gości. Na środku każdego z nich stał wysadzany rubinami wielki puchar z różami. Sztućce i talerze były ozdobione cienkimi jak pajęczyna misternie rzeźbionymi złotymi listkami. Członkowie rodziny królewskiej mieli na sobie ręcznie wyszywane eleganckie mundury zwane aso ebe.
Wszyscy goście trzymali w rękach telefony komórkowe lub tablety, którymi filmowali tę pełną niezwykłego przepychu uroczystość. Na końcu sali stał on – pan młody – i jego książęca świta. Miał na sobie powłóczyste błyszczące szaty w kolorze czerwieni rubinu. I tylko on naprawdę się liczył. Książę Akil Al-Hamri z Djoboro. Obok niego stał jego brat książę Malik.
Obaj mieli łagodniejsze charaktery od ich ojca króla Al-Hamriego III, który tego wieczora zasiadał na replice wielkiego tronu, który służył mu w Djoboro. Patrząc na nich, nikt nie mógł mieć wątpliwości, że cała trójka jest odlana z tego samego stopu. To małe północnoafrykańskie księstwo leżało tuż przy wybrzeżach Maroka. Legenda głosiła, że założyli je potomkowie historycznego Mansa Musy, który wieki temu opuścił ciągnącą z pielgrzymką do Mekki karawanę. Później wraz z towarzyszami długo tułał się po pustyni w poszukiwaniu morza, aż w końcu doń dotarł i nad brzegiem zbudował małą osadę. Uważny obserwator zauważyłby u ludzi Djoboro ślady ich malijskich przodków. Widać je było w dumnie wychylonej do przodu szyi, pełnych ustach i łagodnie brązowawej skórze – o ton lub dwa ciemniejszej od ich marokańskich sąsiadów. Jednak zawierane przez wieki mieszane małżeństwa poddanych obu krajów stworzyły oszałamiającą różnorodność ludzkich typów. Kobiety były piękne. Mężczyźni byli smukli i wspaniale zbudowani. Jak pierwsi nomadzi.
Akil był wyjątkowym dowodem tej niezwykłej wędrówki genów. Tobi spojrzała na niego i przez chwilę poczuła, jak schną jej wargi. Na chwilę mocno zacisnęła usta. W wieku dwudziestu jeden lat powinna już umieć odrzucić dziewczęce zakochania tam, gdzie ich miejsce – między karty pamiętników disnejowskiej księżniczki.
Tobi doszła do marmurowego podwyższenia, gdzie stali głównie mężczyźni.
Znała ceremoniał na pamięć. Uklękła przed ojcem. Gdy nad jej głową odmawiał modlitwy, skromnie zamknęła oczy. Swoje modły odmówiła też macocha. Jej głos brzmiał nisko i sztucznie taktownie. Nic dziwnego, bo przez lata na próżno próbowała naśladować spontaniczny charakter Tobi.
Swoje modlitwy odmówił też król Djoboro. Były krótkie i płynęły z serca. Gdy skończył, uniósł dłonią podbródek Tobi i spojrzał jej twarz.
– Jestem szczęśliwy, że nasze dynastie się jednoczą – powiedział głośno, tak by słyszano go w całej sali. – Król Gbale jest moim przyjacielem od czasów szkolnych. Teraz nasze dzieci razem znajdują szczęście i wspólną drogę. To wielka radość na moje stare lata.
Tobi wstała z kolan, podeszła do Akila i z szacunkiem schyliła przed nim głowę. Czuła pod szpilkami twardy marmur, od którego wiało chłodem. Miała poczucie, że sztywnieje od niego jej wyszywana perłami suknia ślubna.
Nie unosząc woalki, spojrzała na twarz Akila. Malował się na niej stoicki spokój, choć w kącikach usta tańczył cień lekkiego porozumiewawczego uśmiechu. Akil wiedział, w jakiej cichej zmowie uczestniczy. Smukłymi palcami ujął rąbek jej woalki i uniósł ją do góry.
Przez tłum gości przebiegło głośne westchnienie.
– Udało się, Tobi – szepnął przez zaciśnięte zęby.
I głośno, żeby wszyscy słyszeli, dodał własne życzenia. Zdrowia, długiego życia i dzieci.
Na jej twarzy zapłonął rumieniec. Nie były to życzenia dla niej, bo oboje mieli się rozwieść tak szybko, jak to tylko możliwe. Taka była umowa. Akil wziął z nią ślub, by dostać spuściznę i stać się pełnoprawnym królewskim dziedzicem. Ona z nim – by zyskać wolność. Nie pobierali się z miłości. Ta bajka nigdy nie miała mieć szczęśliwego zakończenia. Nie było po co z nadzieją patrzeć Akilowi w oczy, wspominając swoje dawne dziewczęce w nim zakochanie. Nigdy nie będą razem. Nie w ten sposób. Co z tego, że był wysoki i smukły? Wyrzeźbiony jak młody bóg? Obdarzony uroczym dołkiem w brodzie, który gdyby nie to, że był sporej wielkości i świadczył o pewności siebie Akila, wyglądałby może absurdalnie? Tobi nie miała powodu, żeby wyobrażać sobie, jak czułaby się w ramionach tego pięknego mężczyzny lub w jego łożu.
Nie miała czasu myśleć. Akil skończył mówić. Drżącymi rękoma Tobi założyła mu na głowę ceremonialne przybranie. Potem włożyli sobie na palce obrączki i z uczuciem ulgi odwrócili się w stronę klaszczącego tłumu. Byli podekscytowani. Wreszcie skończyła się sztywna ceremonia. Nadszedł czas tańców i biesiady.
Tobi została żoną.
Ale nie to było najważniejsze.
Była wolna!
– Cholernie męcząca droga do nocy poślubnej, bracie – Akil usłyszał głos Malika.
Zamrugał, wciąż jeszcze oszołomiony weselną wrzawą. Spojrzał na starszego brata. Ogromna sala specjalnie wynajętej dla króla Djoboro i jego świty rezydencji już prawie opustoszała. Większość drużbów i jego przyjaciół poleciało wynajętymi samolotami do stolicy kraju Logos na wędrówkę po nocnych klubach. Akil domyślał się, że po paru drinkach niejeden wyląduje tej nocy w ramionach jakiejś pięknej Nigeryjki.
Sam miał zgoła inne plany.
– Czemu nie poleciałeś z innymi do Lagos? – spytał Malika, pakując do niewielkiej torby podróżnej dwie śnieżnobiałe koszule. Zwykle pakowaniem jego rzeczy zajmował się służący, ale dziś Akil potrzebował dyskrecji. Rankiem miał po cichu wylecieć z Lagos i musiał być na lotnisku o świcie. Tylko on i sowicie opłacony pilot djoborskich Królewskich Linii Lotniczych znali cel podróży.
– Jamila by mnie zabiła, gdybym włóczył się z nimi po nocnych klubach – odparł z uśmiechem Malik. – A ty co? Planujesz ucieczkę? – dodał, wskazując głową na torbę Malika.
– Moja sprawa, co planuję – odparł szorstko Akil.
– Gdzie panna młoda? – nie ustępował Malik.
Akil spojrzał na swój złoty, wysadzany rubinami zegarek. Tobi była pewnie w swoich pokojach i robiła dokładnie to samo – pakowała walizkę. Ich tajny plan zakładał, że pod osłoną nocy polecą do Lagos. Oficjalnie, by tam zacząć miesiąc miodowy. To była wersja dla mediów. W rzeczywistości Tobi już kupiła bilet do Dubaju, gdzie miała wielu przyjaciół.
Nikt nie miał pojęcia, że „zakochani państwo młodzi” polecą ze stolicy Nigerii w zupełnie innych kierunkach.
Akil spojrzał na Malika. Brat był w dobrym humorze, ale popatrywał na Akila nieco podejrzliwie. Malika zbiło z tropu nagłe pragnienie ożenku brata. Nie wierzył, że Akil aż tak zakochał się w Tobi. Od tego czasu Malik zachodził w głowę, po co naprawdę bratu ten ślub.
Ale ten miał w nosie domysły Malika.
Nie obchodziło go, co myśli rodzina. Wreszcie zaczynał własne życie. Czekał na tę szansę równie niecierpliwie, co Tobi na swoją. Ucieczkę planował drobiazgowo przez parę ostatnich lat. Czekały go ekscytujące wyzwania biznesowe. Od dzisiaj miał polegać tylko na swoich talentach, a nie na sławie kogoś, kto czeka na swoje miejsce na tronie Djoboro. Wiedział zresztą, że nigdy na nim nie zasiądzie. I wcale tego nie pragnął. Spędził całe lata pod irytującym wzrokiem Malika. W niczym nie pomagał też ich ojciec Al-Hamri III. O pewnych zbyt mrocznych nawet dla niego sprawach Akil nigdy z bratem nie rozmawiał. Spróbował raz jeden, ale dziś wieczorem nawet nie chciał pamiętać, jak żałośnie skończyła się ta próba.
Olśniewający przepychem pałac władców Djoboro krył mnóstwo mrocznych tajemnic. Jedną z nich było właśnie to, jak traktowano samego Akila, drugiego królewskiego syna. Akil bardzo kochał swój kraj. Tak bardzo, że pozostawał w nim jeszcze długo po tym, gdy gospodarczo księstwo zaczęło chwiać się na nogach. Ale wszystko ma swoje granice. Akil wiedział, że właśnie wybiła jego godzina.
– Tobi jest u siebie – odezwał się znów Akil. – I też się pakuje. Chyba mamy prawo do prywatności po całym tym przedstawieniu?
– Ach tak...
Malik był na tyle przyzwoity, że potrafił udać zakłopotanie.
– Nie bój się bracie. Książę zaprzaniec tym razem nie czmychnie. Nie narobię ci kłopotów.
– Akil.
– Wiesz co? Daj spokój choć w dniu mojego ślubu.
Akil posłał bratu sardoniczny uśmiech, zarzucił torbę na ramię i wyszedł z sali.
Nawet na niego nie spojrzał.
Gdy opuszczał rezydencję, wokół panowała już cisza. Nawet zwykle głośne w nocy cykady zdawały się odpoczywać po hucznych zaślubinach książęcej pary. Akil stanął, odetchnął głęboko i spojrzał na rozgwieżdżone niebo.
Nagle usłyszał odgłos otwieranych drzwi.
– Limuzyna już jedzie pod bramę. – Tobi na chwilę zawiesiła głos. – Ruszasz?
– Ty też. Do Dubaju, tak?
– Tak. – Tobi mimowolnie poprawiła palcami swoją ślubną koafiurę, którą wciąż miała na głowie.
– Czym lecisz? – zapytał.
– Liniami Etihad.
– Mam nadzieję, że klasą biznes.
– Dzięki twojej hojności – odparła.
Nawet w ciemności dostrzegł, jak Tobi obnaża w uśmiechu szereg śnieżnobiałych zębów.
Wypłacił jej potężną sumę. Jednak po ślubie sam miał otrzymać majątek powierniczy, przy którym pieniądze te były po prostu śmieszne. Wbrew sobie Akil nagle poczuł się niezręcznie.
Znał Tobi prawie od dziecka jako córkę przyjaciela ojca. Patrzył, jak dorastała i z dziewczynki stawała się młodą dziewczyną. Latami brali udział w tych samych przyjęciach i imprezach na dworach swoich ojców. Pamiętał ją głównie jako czarującą i śliczną dziewczynkę, której nigdy nie zamykały się usta. Zawsze miała coś do powiedzenia. Sam był wtedy chłopakiem i niezbyt zwracał na nią uwagę.
Poza jednym zajściem, gdy doszło do niego, jak buntowniczą naturę ma Tobi. Jego ojciec i Malik rozmawiali o wizycie u króla Gbali, podczas której stary król narzekał, że starsza córka, Kemi, jest do rany przyłóż, a Tobi to dla niego prawdziwe skaranie boskie.
– Nie mogę się doczekać, kiedy stanie się kłopotem innego mężczyzny, a nie moim – powiedział wtedy ojciec Tobi.
Akil odczuł to na własnej skórze, gdy tego samego wieczora spotkał nieletnią wciąż Tobi na mieście pod jednym z nocnych klubów. Djoboro słynęło z bogatego nocnego życia. Miał wtedy osiemnaście lat, ona musiała mieć piętnaście. Miała na sobie wyzywający makijaż i strój, który, jak pewnie sądziła, dodawał jej lat.
– Nie miałeś być na balu weteranów? – warknęła w jego stronę.
– A ty nie w łóżku ze swoim pluszowym misiem? – odparował.
Rozbawiła go. Jawne zlekceważenie książęcych obowiązków nie świadczyło o nim zbyt dobrze, lecz Akil wiedział, że gdy w balu uczestniczy Malik, jego samego nie będzie żałował nawet pies z kulawą nogą. Jednak niedorosłemu jeszcze dziewczęciu nic do tego. To, że w tym wieku musiał chyłkiem czmychać na noc, i tak było dla Akila rzeczą wystarczająco wstydliwą. Tobi przynajmniej rozumiała niuanse afrykańskiej kultury. Jawny bunt zawsze był w niej źle widziany. Zwłaszcza w przypadku królewskiego syna.
Jednak nie miał ochoty tłumaczyć się przed Tobi.
Zmrużyła oczu, a ich spojrzenia na chwilę się spotkały. Po chwili zarzuciła na ramię nieprzyzwoicie drogą designerską torebkę.
– Będę siedzieć cicho, jeśli i ty będziesz – rzuciła.
W pierwszym odruchu chciał roześmiać się jej w twarz. Ale powstrzymała go szczerość jej słów.
– Jak wrócisz? – zapytał.
– Już zamówiłam taksówkę – odparła, machając przed nosem telefonem ozdobionym złotem i kością słoniową.
– Dobrej zabawy!
Wsadził ręce w kieszenie i odszedł. Ale po chwili ze śmiechem rzucił przez ramię.
– Jeszcze coś, Tobi. Jak wrócisz, wysiądź przy północnej bramie. Na straży stoi Ahmed. Będzie milczał jak grób. Inni plotkują jak baby.
Dziś imprezowa księżniczka była jego żoną. I oboje właśnie wprowadzali w życie plan wielkiej ucieczki. On – żeby być sobą. Nie kimś przywiązanym tylko do korony. A Tobi? Czego pragnęła? Kilka lat temu z desperacją w głosie wyznała mu, że pragnie wolności. Pamiętał tę chwilę. Rozmawiali na przyjęciu weselnym po ślubie Kemi. Twarz Tobi zdradzała przygnębienie. Akil był już po kilku drinkach, więc zdobył się na odwagę.
– Będę za nią tęsknić – powiedziała Tobi. – Życie w pałacu to koszmar.
– Naprawdę? – spytał.
– Ojciec jest tyranem – odparła.
Na jej twarzy pojawił się wyraz smutku. W tej samej chwili Akil wyczuł w niej bratnią duszę.
– Musisz wyjść za mąż i uciec spod jego kurateli.
– Gdybym tylko miała okazję. – Tobi zawiesiła głos. – To absurd w dwudziestym pierwszym wieku rozmawiać o tak oczywistych rzeczach…
– Twoje życie nie jest takie, jak innych – odparł spokojnym tonem. – Moje też – dodał.
Słyszał pogłoski o surowym charakterze króla. Obie córki trzymał krótko. Rozmowa z Tobi zeszła na inne tematy, ale ziarno zostało rzucone. Akil przysiągł sobie, że należne mu po ślubie powiernictwo przeznaczy na podwaliny swojego nowego życia. Potrzebował cichej wspólniczki. Od razu przyszła mu na myśl Tobi.
Dlatego stali teraz oboje przed opustoszałą rezydencją.
Było coś kojącego w ich rozmowie w otoczonym wilgotną mgłą półmroku. Akil widział szczegóły, których przedtem nie chciał lub nie miał czasu zauważyć. Tobi miała na sobie obcisłą, ledwie sięgającą ud sukienkę z głębokim wycięciem, która idealnie podkreślała jej smukłą, ale i krągłą figurę. Akil łapał się na tym, że co chwila wraca wzrokiem do żony.
Miał poczucie, że po raz pierwszy naprawdę na nią patrzy. Naprawdę ją widzi.
Jest śliczna i urocza, pomyślał.
Tobi miała wielkie czarne oczy i pełne usta. Jej skóra była gładka jak jedwab. Ukryte pod sukienką miękkie krągłości zdradzały pełne piersi i biodra. Akil ukradkiem rzucił okiem na lekko rysujące się pod delikatnym materiałem ciemniejsze obwódki sutków.
Gdzie, do diabła, leci tak ubrana?
Tobi zrobiła krok naprzód i stanęła tuż przed nim. Akil mimowolnie zadrżał. Nie mógł odczytać wyrazu jej twarzy.
– Dziękuję ci – mruknęła ciepło i na krótko objęła ramionami jego szyję.