Forget Me Not
„Forget me not” to optymistyczna, przezabawna i mądra książka o szansie na zbudowanie od nowa pogrzebanego wydawałoby się na zawsze miłosnego związku.
Para wyrazistych bohaterów to Ama, zawodowa organizatorka ślubów, zainspirowana wielokrotnymi ceremoniami małżeńskimi matki, oraz Elliott, który odziedziczył firmę kwiatową po ojcu i rzucił studia, porzucając marzenie o zostaniu architektem. Ama ma szansę zorganizować efektowny ślub słynnej influencerki. Powodzenie przedsięwzięcia może wynieść ją na wyżyny branży, zrobić z niej najpopularniejszą organizatorkę ślubów w Sacramento. Oferta ma jednak pewien haczyk: para narzeczonych zatrudniła też byłego kochanka Amy, Elliotta, z którym ta zerwała dwa lata temu i od tego czasu starała się trzymać od niego jak najdalej. Teraz sytuacja sprawia, że muszą znów współpracować i natychmiast okazuje się, że dalej między nimi iskrzy. Czy Amie uda się wyznaczyć granice i działać profesjonalnie? Czy porzucony niegdyś Elliot zapomni o urazie?
JULIE SOTO jest autorką, dramatopisarką i aktorką pochodzącą z Sacramento w Kalifornii. Jej musical Generation Me zdobył nagrodę dla najlepszego musicalu na New York Musical Festival w 2017 roku, a także nagrodę Best Book za scenariusz.
Fragment tekstu
1
Ama
MARZEC
A
by z powodzeniem zaplanować ślub, kieruję się pięcioma zasadami (cóż, to nie do końca prawda; jestem pewna, że mam ich znacznie więcej, ale wiem również, że gdybym powiedziała któremuś z klientów: „Mam siedemdziesiąt sześć zasad i za chwilę je wszystkie wyłożę”, chyba nie chciałby skorzystać z moich usług).
Zasada numer jeden: żadnych zwierząt. Zwierzaki zjadają obrączki, gryzą małe druhenki i załatwiają się, gdzie popadnie.
Zasada numer dwa: „zrób to sam” nie oznacza, że przyjęcie weselne zrobi się samo. Oznacza, że para naoglądała się zdjęć na Pintereście, i teraz konsultantka ślubna ma problem.
Zasada numer trzy: DJ z nocnego klubu to nie to samo, co DJ weselny.
Zasada numer cztery: nigdy nie zostawaj sam na sam z drużbą.
I ostatnia zasada, numer pięć: zawsze wybijaj im z głowy altankę. Zawsze.
Idę alejką między krzesłami, a mięśnie ud palą mnie od brnięcia przez podmokły trawnik. Dywan ma zostać przywieziony o dwunastej i cieszę się, że się na niego uparłam, bo inaczej panna młoda ugrzęzłaby gdzieś w połowie drogi do prowadzącego ceremonię.
Moja fotografka i ulubiona była przybrana siostra, wysoka pół-Hinduska, która bywa mylona z Priyanką Choprą co najmniej dwa razy dziennie, leży na brzuchu na środku parku z obiektywem wycelowanym w altankę, w której moi asystenci pozują do próbnych zdjęć w zastępstwie pary młodej.
– Mar, kochanie – mówię, siląc się na uśmiech. – Jake naprawdę ma co robić. – Gdy strzelam palcami, Jake, mój przybrany brat, zbiega po schodkach altanki i wraca do strefy rozładunkowej, w której powinien dyrygować dostawami. – I wypożyczyłam ci Sarah tylko na dziesięć minut!
Mar dźwiga swoje szczupłe ciało z trawy, a gdy spogląda na mnie z góry, na jej ślicznej twarzy pojawia się kwaśny grymas.
– Ale… altanka, Ama? Serio?
– Młodzi nalegali. Wiem, że nienawidzisz altanek…
Mar chwyta mnie za rękę, przyciąga do siebie i pokazuje mi okienko podglądu w aparacie.
– Kratki. Te. Pieprzone. Kratki.
Przyglądam się zdjęciom przewijanym na wyświetlaczu. Sufit altanki jest ażurowy, a tak się składa, że pogoda dziś dopisała i dzień jest bardzo słoneczny. Twarze Jake’a i Sarah całe są pokratkowane od cienia. Mar pochyla się w moją stronę.
– Wyglądają całkiem jak…
– Szarlotki. Ich twarze wyglądają jak szarlotki z kratką z ciasta na wierzchu. – Wypuszczam z sykiem powietrze z płuc, popatrując na słońce. Na zachodzie zbiera się nieco chmur, ale czy dotrą tu na czas? – Co masz w samochodzie?
– Stertę sprzętu, który będzie wyglądał koszmarnie podczas ceremonii.
Kiwam głową, łypiąc gniewnie na altankę. Mar zna mnie dość dobrze, aby wiedzieć, że potrzebuję chwili do namysłu. Przeczesuję palcami ciemne włosy, nadal nie mogąc się do końca przyzwyczaić do tego, że są krótsze – mimo że minęły jakieś dwa lata, odkąd sięgały mi do połowy pleców (właściwie to dokładnie wiem, ile czasu minęło od chwili, kiedy wparadowałam do salonu fryzjerskiego, błagając fryzjerkę, żeby „coś z nimi zrobiła”).
Odwracam się do Sarah, która przycupnęła na schodkach altanki.
– Moja droga, jak tylko ceremonia się zacznie, weź od Mar kluczyki i podprowadź jej samochód do strefy dostaw. Zabierz dyskretnie sprzęt, który będzie jej potrzebny, i ustaw go przy tym wielkim drzewie, a gdy tylko młodzi powiedzą sobie „tak”, rozstaw, co trzeba. Przyprowadzimy pastora i nowożeńców i zrobimy kilka zdjęć, na których nie będą wyglądali jak wypieki.
Sarah, moja kolejna była przybrana siostra, która kompletnie nie ma rozeznania w planowaniu ślubów – co wyraźnie po niej widać – mruga nieprzytomnie, przyglądając mi się sennym wzrokiem.
– A kto da sygnał DJ-owi?
– Chyba ja. – Zerkam na zegarek i patrzę na Mar, unosząc brwi, a ona kiwa głową. – W porządku, Mar. Podczas ceremonii rób zdjęcia, jak się całują, pstrykaj ważne momenty, ale przede wszystkim skup się na wzruszonych do łez członkach rodzin.
– Wzruszonych członków rodzin mam w małym palcu.
Zostawiam je obie w altance i macham do dostawcy kwiatów. Podczas gdy asystentka florystki rozwiesza girlandy róż między krzesłami, lustruję kwiaty w poszukiwaniu zbrązowiałych płatków i je obrywam. Za każdym razem, gdy to robię, asystentka zaciska wargi, ale jest na tyle mądra, aby nie komentować.
Cofam się i obrzucam spojrzeniem całą scenerię. Już niemal wszystko gotowe. Muszę jeszcze powiesić oznaczenia i sprawdzić nagłośnienie, ale wszystko powoli zaczyna wyglądać, jak trzeba. Przyjeżdża dywan. Nie znam gburowatego kierowcy ciężarówki, który go przywozi. Obrzuca mnie spojrzeniem od stóp do głów i pyta, czy jestem asystentką Amy Torres. Gdy wyprowadzam go z błędu, patrzy na mnie nieufnie, całkiem jakbym nie wyglądała na osobę, która potrafi równo ustawić krzesła, nie mówiąc już o koordynowaniu ślubu, ale mimo to wzrusza ramionami i rozwija dywan we wskazanym miejscu.
Gdy przyglądam się, jak DJ sprawdza nagłośnienie, słuchawka w moim uchu piszczy – zgadza się, używam zestawu słuchawkowego – i odbieram:
– Tu Ama…
– Eee… cześć! – odzywa się nieznajomy głos. – Czy rozmawiam z konsultantką ślubną?
– Owszem – potwierdzam, siląc się na życzliwy ton. – Z kim mam przyjemność?
– Z tej strony Erica, kuzynka pana młodego.
Ach, druhna, która w ubiegłym tygodniu postanowiła ufarbować włosy na zielono.
– Cześć, Erica! Czy coś się stało?
– Hmm, cóż, tak jakby. Eloise zamknęła się w łazience. – Zastygam w bezruchu. – Reszta dziewczyn mówiła, żebym do ciebie nie dzwoniła, ale ona siedzi tam już czterdzieści pięć minut, a makijażystka powinna już ją zacząć malować…
– Jasne, rozumiem. Dzięki za informację, Erica. Za moment tam będę.
Stukam palcem w słuchawkę w moim uchu niczym złoczyńca z któregoś z filmów o Bondzie, robię w tył zwrot i maszeruję do hotelu po drugiej stronie ulicy. Goście panny młodej są ulokowani w niewielkiej sali konferencyjnej, którą hotel sprytnie przekształcił w apartament po tym, jak nastała moda na organizowanie przyjęć weselnych w centrum miasta. Idę prosto do recepcji, gdzie Bernie, mój ulubiony konsjerż, sięga już do szuflady.
– Sytuacja awaryjna? – pyta.
– Nic, z czym nie mogłabym sobie poradzić. – Uśmiecham się do niego promiennie i biorę uniwersalny klucz, który mi podaje.
Przemierzam szybkim krokiem lobby i idę prosto do apartamentu. Nie zawracam sobie głowy pukaniem. W moją stronę odwraca się natychmiast sześć idealnie uczesanych główek, a Erica udaje, że jest równie zaskoczona moim przybyciem, co reszta druhen. Carmen, świadkowa czuwająca pod drzwiami łazienki, odrywa głowę od ściany – najwyraźniej próbowała właśnie przemówić pannie młodej do rozsądku. Wygląda, jakby na mój widok poczuła ulgę, jednak wydaje się też nieco przygaszona, że to nie jej przyjdzie odgrywać rolę tej, która uratowała przyjęcie weselne.
Niestety, tak się składa, że to moja fucha.
Podchodzę do zamkniętych drzwi.
– Carmen, wszystko będzie dobrze, nie martw się. Czy mogłabyś dopilnować, żeby makijażystka zaczęła malować Eloise za pięć minut?
Carmen patrzy na mnie i mruga półprzytomnie, a ja otwieram drzwi kluczem, wchodzę do łazienki i zamykam je za sobą, nim udaje jej się wykrztusić choć słowo.
Łazienka została urządzona w stylu lat czterdziestych, z witrażowymi kloszami i ozdobnymi płytkami. Pod ścianą stoi wanna na mosiężnych lwich nóżkach, a w niej siedzi Eloise Już-Wkrótce-Reynolds; śnieżny szyfon jej sukni wylewa się na zewnątrz, spływając po białej porcelanie. Nie patrzy na mnie – zamiast tego gapi się niewidzącym wzrokiem w przestrzeń.
Moje obcasy stukają o czarno-białe płytki, gdy do niej podchodzę, aby się upewnić, że nie odkręciła kranu – uff, żadnych powtórek z katastrofy, jaką okazał się ślub Winchellów w 2022 roku. Bogu niech będą dzięki. Wyjmuję z ucha słuchawkę, zdejmuję buty, wchodzę do wanny i siadam naprzeciwko niej.
Gdy rejestruje moją obecność, przez chwilę mruga, otumaniona, a potem wargi zaczynają jej drżeć i z jej gardła wyrywa się zduszony jęk. Podnosi dłoń do twarzy, a po jej policzkach zaczynają spływać łzy. Nie odzywam się ani słowem, dopóki się nie wypłacze. W końcu wciska pięści w oczodoły i przechyla głowę do tyłu, starając się powstrzymać kolejne łzy.
– Gdybyś mogła w tej chwili zmienić jedną rzecz, co by to było, aby uczynić ten dzień idealnym? Jedną jedyną – pytam rzeczowo.
Przygryza wargę, wbijając wzrok w ścianę.
– Pan młody.
Och. Cóż. Na to akurat nic nie mogę poradzić. A przynajmniej nie z marszu. Kiwam głową, jakbym doskonale ją rozumiała, jakbym zastanawiała się nad odpowiedzią.
Patrick Reynolds nie należał do moich ulubionych przyszłych panów młodych. Oświadczył się podczas meczu baseballowego, na telebimie i z całą tą rozdmuchaną otoczką. Zawsze uzyskuję dobre rozeznanie na temat pary, gdy pytam o ich historię zaręczyn. Nie twierdzę, że to sprawdzona metoda potwierdzająca, czy im się uda, ale… Panny młode z najpiękniejszymi historiami zaręczynowymi to te, którym nie organizowałam przyjęć weselnych dwukrotnie.
– Chcesz się wymknąć? – pytam ją. – Ukradkiem? Mogłabyś wyjść tylnymi drzwiami…
Eloise wydaje z siebie pełne goryczy parsknięcie.
– Mówisz poważnie?
– Tak – potwierdzam. – Mogłybyśmy dać stąd nogę. Tylko ty i ja. Albo ty i Carmen. – Kiedy nadal wpatruje się we mnie, zbita z tropu, dodaję: – No wiesz: wzięłam już forsę, więc tak naprawdę nie obchodzi mnie, czy ślub się odbędzie, czy nie.
Ponownie parska i przesuwa dłonią po twarzy.
– A co z dostawcami usług? Firmą cateringową? DJ-em?
– Obawiam się, że nie podlegają zwrotowi w dniu ślubu. Będziesz jadła kurczaka lub rybę przez następne pięćdziesiąt siedem dni.
Znowu drżą jej wargi.
– Czy to dziwne, że gorzej czuję się z powodu odwołania przyjęcia niż samej ceremonii?
– Nie. Wierz mi, to całkowicie normalne, że jesteś bardziej podekscytowana perspektywą imprezy w gronie przyjaciół niż złożeniem przysięgi małżeńskiej.
– A czy nie moglibyśmy po prostu… zrobić przyjęcia bez ślubu? – mamrocze, machinalnie pusząc fałdy swojej sukni. Uśmiecham się i daję jej czas do namysłu. – Naprawdę czuję się koszmarnie z myślą, że będę musiała przez to wszystko przechodzić, skoro i tak nic z tego nie będzie. Nie chcę skończyć jak moi rodzice – nic tylko harować, dopóki dzieci nie pójdą do college’u. – Wzdycha. – Czy to źle brać ślub dla zabawy, skoro wiesz, że to nie będzie twój ostatni?
Przełykam ślinę. Obiecałam sobie, że przestanę to robić – przestanę się spoufalać z moimi klientami. To nigdy nie kończy się dobrze. Eloise zaprosiła mnie na swój wieczór panieński, bo i tak już zbytnio się do niej zbliżyłam. Ale moim zadaniem jest dopilnować, żeby została doprowadzona do ołtarza. Robię więc głęboki wdech i przestaję się powstrzymywać.
– Moja mama wychodziła za mąż szesnaście razy.
Eloise wpatruje się we mnie, jakbym właśnie cisnęła jej tortem weselnym w twarz.
– Ile?
– Szesnaście. Mój ojciec był piąty. Jestem jej jedyną biologiczną córką. Mar, wasza fotografka, jest w naszej wielkiej rodzinie córką numer dziewięć. Mam ponad dwadzieścioro przybranych sióstr i braci na terenie i w okolicach Sacramento, między innymi dwójkę moich asystentów, którzy są tu dziś ze mną.
Niemal widzę, jak trybiki w jej mózgu się obracają, gdy próbuje ogarnąć to umysłem.
– To… okropne. Przepraszam, nie chciałam być niegrzeczna… – dodaje prędko.
– W porządku. To było naprawdę trudne, kiedy byłam młoda – tak się tułać od jednej przybranej rodziny do drugiej. Ale koniec końców poznałam naprawdę fajnych ludzi. – Odchrząkuję i ponownie się skupiam. – Mówię ci to tylko po to, żebyś uświadomiła sobie, że mimo iż naprawdę chcesz, żeby to był twój jedyny ślub, to wcale nie musi tak być. Moja mama za każdym razem organizowała ceremonię i przyjęcie. Tylko jeden z tych szesnastu ślubów odbył się w ratuszu. Tak więc, jeśli zechcesz wziąć kolejny ślub za, dajmy na to, trzy lata, wciąż będziesz mogła zaprosić, kogo ci się żywnie podoba. Wesela nigdy się nie nudzą. Zaufaj mi.
Powoli kiwa głową.
– To dlatego zostałaś konsultantką ślubną?
Uśmiecham się.
– Między innymi. W wieku osiemnastu lat wiedziałam już na temat wesel całkiem sporo. I zajmowałam się dosłownie wszystkim: od sypania kwiatków, poprzez druhnowanie, aż po didżejkę.
Eloise parska śmiechem.
– A czy… Czy kiedykolwiek sama wyszłaś za mąż?
– Nie – zaprzeczam. – Nigdy nie czułam takiej potrzeby – dodaję i gryzę się w język, żeby nie wypalić, że nie wierzę w długoterminowe związki – nie w momencie, w którym próbuję ją nakłonić do wyjścia za mąż. Zamiast tego robię głęboki wdech i dodaję: – Masz więc wybór, Eloise. To twoja decyzja. Możesz wyjść, zjeść tort, zatańczyć i podjąć solenną próbę dotrzymania przysięgi. Albo możemy się wymknąć tylnymi drzwiami. Mogłabym wysłać asystentkę, żeby wszystko odwołała. – Sięgam po jej dłoń i ściskam ją pokrzepiająco. – Przyjęcie weselne to nie małżeństwo. Małżeństwa nigdy nie będą idealne. To ciągła praca. Ale wesele? Wesele to tylko chwila w czasie, którą możemy uczynić idealną. Pozwól mi stworzyć dla siebie idealny moment, Eloise.
Eloise przygryza dolną wargę i wpatruje się w swój pierścionek zaręczynowy. Kiedy spogląda na mnie, wiem już, że mi się udało.
Wychodzimy z wanny, a gdy otwieram drzwi łazienki, Carmen wciąż pod nimi stoi, przestępując nerwowo z nogi na nogę.
– Już wszystko w porządku. Drogie panie? – zagaduję do dziewczyn. – Mamy trochę roboty, jeśli chcemy, żeby wszystko poszło zgodnie z planem, ale z pewnością nie przyjdzie nam nic dobrego z wypytywania Eloise, co się działo przez ostatnią godzinę, rozumiemy się?
Mrugam do panny młodej, która kiwa z wdzięcznością głową.
Kiedy oddaję Berniemu klucz, próbuję przekonać samą siebie, że dobrze zrobiłam, otwierając się przed Eloise. To w końcu dzień jej ślubu. Wbrew temu, w co kazano mi wierzyć, dawanie odrobiny siebie nie jest niczym złym, prawda?
Gdy wracam do parku, Jake biegnie w moją stronę z zaaferowaną miną.
– Właśnie dzwonił aprowizator – mówi i słyszę w jego głosie panikę. – Nie dotarły jeszcze obrusy…
Szlag. To zupełnie nowa firma, z której usług wcześniej nie korzystałam – chciałam ich przetestować. Splatam przed sobą dłonie i zaczynam się bawić zawieszonym na szyi długim łańcuszkiem.
– Jake… – wzdycham – Przypomnij mi, proszę, ile ci płacę?
– Eee… Sto dolarów? – przebąkuje.
Jake jest trochę jak Muppet. Studiuje na drugim roku na uniwersytecie w Sacramento, na kierunku teatralnym. Miałam nadzieję, że będzie w związku z tym świetnie radził sobie z zarządzaniem sceną, ale najwyraźniej dostałam kogoś specjalizującego się w dramatach. Jest obecnie formalnie moim jedynym przybranym bratem, bo jego ojciec to aktualnie mąż mojej matki. Mówię „aktualnie”, ponieważ… Cóż… To tylko kwestia czasu.
Szukam w telefonie numeru do firmy od obrusów. Po chwili odbiera ktoś z obsługi Linens and Love, a ja mówię:
– Dzień dobry. Z tej strony Ama Torres. Wasza firma spóźnia się już niemal godzinę z dostawą obrusów. Czy moglibyście to wyjaśnić?
Mężczyzna na drugim końcu linii jąka się przez chwilę, aż w końcu wydusza z siebie:
– Już do was jadą. Po prostu… Był jakiś problem z samochodem i…
Wyciągam z torby kluczyki do auta i pytam:
– Czy mogę kogoś po nie wysłać, skoro opóźniacie nam przygotowania do przyjęcia?
Facet od obrusów tłumaczy mi, gdzie zatrzymała się ciężarówka, a ja przepraszam go na chwilę, zawieszam połączenie, chwytam Jake’a za ramię i ciągnę go w stronę parkingu.
– Jake, teraz płacę ci dwieście dolarów, bo za chwilę pojedziesz na stację benzynową przy Howe. Załadujesz wszystko do mojego samochodu – mam na myśli wszystko, zamocujesz pudła na dachu, jeśli będzie trzeba – a potem natychmiast wrócisz i dopilnujesz, żeby nie było dalszych opóźnień. Czy to jasne?
Jake znów zaczyna się jąkać, na co mówię mu wprost:
– Albo w ogóle nie dostaniesz kasy. Bo w tej chwili raczej mi nie pomagasz.
Przełyka ślinę, bez słowa kiwa głową, a potem maszeruje posłusznie w stronę mojego samochodu. Gdy odjeżdża, wracam do Mar w altance i odwieszam połączenie z gościem od obrusów.
– Mój asystent za chwilę podjedzie do waszego kierowcy. Proszę go poinformować, że jeśli wasze spóźnienie wyniesie godzinę, ponosicie koszt dostawy. I proszę też przekazać kierownikowi, że Ama Torres jest bardzo, ale to bardzo niezadowolona. Nie dodam Linens and Love do mojej listy sprawdzonych dostawców.
Zaczyna mnie przepraszać, ale się rozłączam. Robię głęboki wdech, poruszam ramionami w tył, żeby je rozluźnić i podchodzę do Mar stojącej na drabinie i praktycznie zwisającej z sufitu altany podczas próby zamocowania małego reflektora. – Wszystko w porządku? – zagaduję ją, a ona odpowiada pytaniem:
– Co się znowu stało? Widziałam, że szłaś do hotelu.
– Panna młoda prawie zbiegła, ale wyperswadowałam jej ten pomysł.
Mar unosi jedną ciemną brew.
– Jak?
Zaciskam usta.
– Opowiedziałam jej o mojej mamie. I o tym, że w przeciwieństwie do wesel, nie wierzę w instytucję małżeństwa.
Mar parska krótkim śmiechem.
– Odważnie!