Gdy dzielą kontynenty / Druga randka
Gdy dzielą kontynenty
Angielka Becky Aldridge zaopiekowała się zabłąkanymi psami, lecz przez to straciła wakacyjną pracę w barze. Właściciel psów, argentyński mistrz gry w polo Emiliano Delgado jest wdzięczny Becky za pomoc i zatrudnia ją jako opiekunkę do swoich ulubieńców. Umawiają się na trzy miesiące. Jednak gdy ten czas dobiega końca, Emiliano nie może sobie wyobrazić, że piękna i inteligentna Becky odejdzie. Lecz Becky, choć zauroczona ekscentrycznym sportowcem, nie zamierza rezygnować z czekającej na nią pracy naukowej w Oxfordzie. Będą musieli się rozstać…
Fragment książki
Becky Aldridge przecierała stoły pod rozstawionym w strefie kibica pawilonem, gdy ogłuszył ją ryk zgromadzonych widzów. Dziewczyna uznała, że Emiliano Delgado, właściciel, a zarazem gracz drużyny Delgado, zdobył punkt. Ilekroć jego drużyna grała w trwających od trzech tygodni mistrzostwach, liczba zgromadzonych na trybunach ulegała potrojeniu. Gdy rozpoczynała tu swoją pracę, nie miała zielonego pojęcia o grze w polo. Sama gra nadal pozostawała dla niej enigmą, ale wiele dowiedziała się o gwieździe zespołu. Choćby to, że działał na kobiety jak magnez.
Gdy niosła ostatnie brudne szklanki z powrotem do baru, zauważyła, że ma towarzystwo: dwa psy radośnie wyjadały porzucone w trawie resztki jedzenia.
– Jenna? – zawołała. Nie była bynajmniej zaskoczona brakiem odpowiedzi. Dziewczyna znów urwała się z pracy, zapewne po to, by obejrzeć trwający mecz półfinałowy. Jenna była wielką fanką Emiliana Delgada i zarazem głównym źródłem informacji dla Becky o osobie iberyjsko-argentyńskiego, napakowanego miliardera.
Upewniła się, czy nikt z garstki kibiców przebywających obecnie poza trybunami nie jest opiekunem czworonogów, i zwabiła zwierzęta do siebie przy użyciu parówek do hot dogów. Pieski zareagowały, jakby spotkały dawno niewidzianą przyjaciółkę, i entuzjastycznie machając ogonami, jadły jej z ręki. Nalała zwierzakom miskę wody, po czym zadzwoniła pod numer znajdujący się na adresówkach przypiętych do obu obroży. Połączyło ją z pocztą głosową.
– Cześć, nazywam się Becky i możesz w tej chwili przestać panikować, bo twoje psy są ze mną. Pracuję w pawilonie w strefie kibica przy boisku do gry w polo. Pawilon ma różowy dach, więc znajdziesz go bez trudu, ale w razie problemów oddzwoń. Zajmę się zwierzakami do czasu twojego przybycia. Do zobaczenia.
Psy przez cały czas przyglądały jej się uważnie. Były to piękne zwierzęta: większy był golden retrieverem o rozkosznie durnym spojrzeniu, mniejszy zaś był prześlicznym kundelkiem.
– Bez obaw – przemówiła, głaszcząc je po łbach. – Mamusia i tatuś zaraz po was przyjdą.
Gdy zaczęli się pojawiać spragnieni widzowie, zmartwiła się, co pocznie z psami, szybko jednak okazało się, że jej niepokój był na wyrost: czworonogi posłusznie schowały się za ladą baru. Leżały zwinięte w kłębki, nie odrywając rzewnych spojrzeń od częstującej parówkami, nowo poznanej przyjaciółki.
Minęło pół godziny. Jenna wróciła tuż przed wielką falą klientów. Mecz się skończył, drużyna Delgado zwyciężyła w półfinałach sześć do pięciu, a rozentuzjazmowany tłum pragnął to świętować. Becky miała tyle pracy, że ledwo była w stanie pogłaskać któregoś psa od czasu do czasu.
– Co, u diabła, one tu robią?
Była tak zajęta nalewaniem lagera grupie hałaśliwych młodych mężczyzn, że nie zauważyła powrotu menedżera. Mark patrzył na parę psów jakby były kłębowiskiem zadżumionych szczurów.
– Przybłąkały się w trakcie meczu – wyjaśniła, przekrzykując hałas. – Zostawiłam właścicielowi wiadomość głosową.
– Nie mogą tu zostać.
– Czemu nie? To nie kuchnia, nie przygotowujemy tu jedzenia.
– To nie jest cholerny hotel dla zwierząt. Pozbądź się ich.
Postawiła trzeci kufel przed klientem i natychmiast zabrała się do nalewania kolejnego.
– Zgubiły właściciela.
– Nie obchodzi mnie to. Pozbądź się ich.
– Skończę nalewać i zabiorę je na zewnątrz. Poczekamy, aż przyjdzie właściciel.
– Nie. Pozbędziesz się tych zapchlonych kundli i wracasz do pracy.
– Miej serce – błagała, choć wiedziała, że nic to nie da. Mark już nieraz udowodnił, że serca nie miał. – Jestem pewna…
Chwycił ją mocno za ramię warknął jej do ucha:
– A ja jestem pewien, że zrobisz, co ci każę, jeśli chcesz zachować robotę…
Wypowiedź przerwało mu warczenie. Mniejszy z psów przysiadł obok Becky i wpatrując się w menedżera, obnażył kły.
Becky nie była w stanie stwierdzić, czy Mark zrobił to odruchowo, czy też z premedytacją, ale jej szef kopnął zwierzę. Psiak załkał. Ona zaś odpowiedziała instynktownie i natychmiast: chlusnęła świeżo co wypełnionym kuflem prosto w twarz menedżera.
W pawilonie zapadła cisza.
Czerwony jak burak Mark ścierał piwo z twarzy.
– Ty suko!
Becky wzięła skomlące zwierzę w ramiona.
– Kopnąłeś bezbronnego psa, potworze!
– Zwalniam cię!
– Nie obchodzi mnie to. Jesteś odrażający i zamierzam złożyć na ciebie skargę.
Dziewczyna była zbyt wzburzona, by zauważyć prawdziwą przyczynę zamarcia rozmów. Wysoki, szczupły mężczyzna kroczył przez pawilon w kierunku baru. Miał na sobie uwalaną ziemią koszulkę polo w zielone i białe pasy drużyny Delgado. Z głęboką pogardą spojrzał na Marka.
– Kopnąłeś mojego psa?
Rozpoznawszy rozmówcę, Mark pobladł.
– Lekko go szturchnąłem… – wymamrotał.
Becky, nadal zbyt rozemocjonowana i wściekła, by w pełni do niej dotarło, że oto pojawił się przed nią wielki Emiliano Delgado, nadal przyciskała pieska do piersi. Wierzchem dłoni otarła łzę.
– Kopnął go! – rzuciła. – Krzyczał na mnie i ten dzielny maluch stanął w mojej obronie, a Mark go kopnął.
Emiliano na moment zamarł, gdy przenosił wzrok z dziewczyny z pieskiem na skulonego Marka. A potem skoczył. Ze zwinnością niepasującą do jego potężnej sylwetki przeskoczył przez ladę, chwycił Marka za kark, po czym wywlókł go z pawilonu.
Golden retriever postanowił ruszyć w ślad za swym opiekunem, za nim zaś ruszyła Becky, nadal z kundelkiem na rękach, by się upewnić, że pies nie ucieknie.
Na zewnątrz Emiliano cisnął Markiem o ziemię.
– Powinienem cię skopać – ryknął. – Ale tego nie zrobię. Nie jesteś tego wart. A teraz radzę ci stąd uciekać, zanim zmienię zdanie. Już tu nie pracujesz.
Mark chciał zaprotestować, ale wyraz twarzy górującego nad nim sportowca zniechęcił go do przypomnienia o szczegółach kodeksu pracy.
– Ciebie też zwalniam – warknął w stronę pozbawionej tchu kobiety o mocnym makijażu, która, ciężko dysząc, dobiegła do niego. – Płacę ci za opiekę nad Rufusem i Barneyem, a ty pozwoliłaś im uciec.
– To był wypadek… – błagała pobladła.
– Byłaś zbyt zajęta flirtowaniem z zawodnikami, by zwracać uwagę na moje psy. Mogła im się stać krzywda. Zejdź mi z oczu.
I wtedy odwrócił się do Becky, która dotąd obserwowała scenę z niekłamaną fascynacją. Przez chwilę zaczęła się zastanawiać, czy i na nią nie nakrzyczy.
Długo oceniał ją spojrzeniem jasnobrązowych oczu, aż wreszcie na jego twarzy zagościł uśmiech.
Serce jej mocniej zabiło. Cóż to był za uśmiech! Rozpromieniał całą jego twarz. Teraz dopiero była w stanie zrozumieć, co w nim widziały Jenna i reszta jego zagorzałych fanek.
– Masz jakieś plany na resztę dnia? – spytał i podszedł, wyciągając ramiona po swojego psiaka.
– Pracuję… – Pies został przekazany z rąk do rąk, co było o tyle trudne, że Emiliano był dobre trzydzieści centymetrów wyższy od niej. Wychwyciła zwietrzały zapach wody kolońskiej przemieszany ze świeżym potem. – A przynajmniej tak mi się wydaje. Nie wiem, czy fakt, że wylałeś Marka, cofa moje zwolnienie, czy też nie.
– Zapłacę ci pięćset funtów, jeśli popilnujesz moich chłopców.
– Ile?!
Uśmiechnął się krzywo.
– Za trzy godziny mam finały do rozegrania, a właśnie zwolniłem opiekunkę moich psów.
Dwa miesiące później
Emiliano po raz trzeci przeczytał odręcznie napisany list, następnie zmiął go i wepchnął do kieszeni, po czym pędem opuścił swój angielski dom. Zadzwonił do kobiety, która zepsuła mu humor, ale połączenie nie zostało odebrane. Skrzywił się na ciemne chmury przesłaniające idealny letni dzień. Zmarnował pół godziny na poszukiwanie jej, zaczynając od stajni i padoku.
Jakby nie miał dość nieszczęść, czekał go jeszcze weekend w willi jego makiawelicznej matki w Monte Cleure, gdzie będzie musiał przebywać w jednym pomieszczeniu ze swym przyrodnim bratem. Nie widział się z Damianem od czasu pogrzebu ich ojca pół roku temu i gdyby to zależało od niego, nie zobaczyłby się z nim już nigdy więcej. Niestety, jutro będzie skazany na jego towarzystwo.
Na pierwszy dźwięk dzwonka wyrwał komórkę z kieszeni, po czym skrzywił się znowu, gdy zobaczył, że dzwonił weterynarz, a nie Becky. Nawet doskonała wiadomość o ciąży jego najprzedniejszej klaczy nie mogła wywołać uśmiechu na jego twarzy.
Sunąca przez jego pastwiska sylwetka już z daleka przykuła jego uwagę. Towarzyszyły jej dwie mniejsze czworonożne istoty, przez co od razu rozpoznał w niej Becky. Natychmiast ruszył ku niej żwawym krokiem.
Jego pieszczochy wybiegły mu naprzeciw.
– Co to ma znaczyć? – zawołał, machając jej listem przed oczami.
Przewróciła oczami, po czym załadowała psią piłkę do ręcznej wyrzutni.
– To moje wypowiedzenie.
– Nie przyjmuję go.
Zamaszystym ruchem ręki posłała piłkę w powietrze, za nią zaś momentalnie rzuciły się psiaki. Spojrzała na Emiliana i wzruszyła ramionami.
– Odchodzę niezależnie od tego, co o tym myślisz.
– Jak możesz to robić moim chłopcom? Uwielbiają cię!
– A ja ich. Niemniej gdy przyjmowałam twoją ofertę, wyraźnie ci powiedziałam, że to tylko tymczasowy układ.
– Jak niby mam znaleźć kogoś na zastępstwo w tak krótkim czasie?
Skrzyżowała ręce na dorodnych piersiach. Na jej twarzy malowała się charakterystyczna mieszanka cierpliwości i irytacji, do której zdążył się przyzwyczaić.
– Cztery tygodnie trudno nazwać krótkim okresem wypowiedzenia, tym bardziej że dwa miesiące temu powiedziałam ci, że będę mogła pracować tylko przez trzy miesiące. Napisałam ten list z grzeczności i dla przypomnienia. Masz mnóstwo czasu na znalezienie zastępstwa.
– Nie chcę zastępstwa. – Od kiedy ją zatrudnił, ani przez moment nie czuł niepokoju o swych pupili. – Podwoję ci pensję.
Rufus upuścił piłkę u jej stóp. Podniosła ją i przy pomocy wyrzutni cisnęła w dal, po czym błysnęła uśmiechem, który rozbrajał i podniecał Emiliana.
Na pierwszy rzut oka Becky wyglądała przeciętnie. W dniu, w którym się poznali, miała na sobie czarną koszulę i workowate spodnie, długie ciemne włosy nosiła spięte z tyłu, a jej zwyczajna twarz pozbawiona była makijażu. Gdyby jego pieski nie znalazły u niej schronienia i opieki, nawet nie zwróciłby na nią uwagi.
Po tym, gdy już zaoferował jej pracę, zobaczył, jak się uśmiecha.
I oniemiał.
Oczarowała go. Była piękna. Wręcz oszałamiająca. Wielkie zielone oczy, zadarty nosek i usta tak szerokie i jędrne, że nie mógł przestać myśleć o sprawdzeniu, czy aby są tak miękkie, jak wyglądają. Kilka dni później mógł ją zobaczyć w rozpuszczonych włosach: lśniące, opadały gęstymi, ciemnokasztanowymi falami do połowy pleców. Do tego dziewczyna miała przyjazną, choć czasami porywczą naturę, była błyskotliwa i kochała psy równie mocno, jak on. Gdyby Becky Aldridge nie była jego pracownicą, już dawno by się z nią przespał.
– Oczywiście możesz to zrobić, najlepiej od razu – odparła lekko. – Niemniej i tak odchodzę. Za sześć tygodni zaczynam nową pracę.
– Sześć?! – Oburzył się momentalnie. – Czemu więc odchodzisz za miesiąc?!
– Ponieważ muszę załatwić jeszcze kilka spraw, zanim rozpocznę pracę.
Myślała przede wszystkim o mieszkaniu. Becky przejrzała oferty najmu w okolicy laboratorium, w którym miała rozpocząć pracę, i już umówiła się w właścicielem jednego lokalu, nadal jednak musiała kupić meble i się przeprowadzić.
– Powiedz im, że się rozmyśliłaś.
Uśmiechnęła się ze współczuciem. Biedny Emiliano. Od narodzin niewyobrażalnie bogaty, dorastał w przekonaniu, że mógł mieć wszystko, czego chciał.
– Nie – odparła. Nie po to latami harowała na tę posadę, by teraz z niej zrezygnować.
Zanim mógł wybuchnąć gniewem na jej twardą odmowę, zadzwonił jego telefon. Spojrzał na smartfona, jakby ten go właśnie głęboko uraził.
Gdy rozmawiał w rodzimym języku, jej list wyślizgnął mu się z dłoni. Jasnobrązowe oczy spotkały jej spojrzenie. Ze złośliwym uśmiechem rozdeptał kartkę.
Ostentacyjnie przewróciła oczami. Cztery miesiące przed rozpoczęciem prac badawczych Becky szukała nieobciążającej umysłowo pracy tymczasowej. Jej mózg potrzebował wypoczynku. Praca przy barze jej pasowała, choć nie czerpała z niej przyjemności. Dlatego gdy tylko Emiliano zaoferował jej posadę całodobowej opiekunki dla psów, natychmiast skorzystała z okazji, zaznaczając jednak, że będzie dostępna jedynie do połowy września.
Becky wychowywała się w domu z psami od dziecka i kochała te zwierzęta. Były zawsze lojalne, czego nie mogła powiedzieć o ludziach. Dbanie o psiaki Emiliana zdecydowanie przewyższało użeranie się z pijanymi klientami. Jego zwierzaki były strasznymi pieszczochami i uwielbiała, gdy się do niej tuliły. Życie i praca w pełnej ludzi posiadłości Emiliana były cudowne. Był najlepszym szefem, jakiego dotąd miała. W zasadzie jej obowiązki były dla niej raczej rozrywką, za którą dostawała wynagrodzenie. Mimo to pamiętała dobrze jego zachowanie podczas ich pierwszego spotkania i wiedziała, że nie należało mu podpadać. Ledwie tydzień temu bezceremonialnie zwolnił jednego ze swych stajennych, ponieważ ten nie spełniał jego wyśrubowanych standardów opieki nad końmi. Równie gwałtowny był podczas gry w polo.
Nareszcie zrozumiała, na czym ten sport polega, i nawet zaczął jej się podobać. Na trybunach zawsze nosiła okulary przeciwsłoneczne, by nikt nie zauważył, że nie odrywa wzroku od Emiliana. Było coś niezwykłego w jego sylwetce na rozpędzonym koniu. Nigdy nie potrafiła zrozumieć, czemu z uporem nazywano te zwierzęta kucami.
Był wysoki, szczupły i barczysty. Jego podłużna twarz przywodziła na myśl dzieła Michała Anioła. Miał duże, jasnobrązowe oczy, wysoko osadzone kości policzkowe i szerokie usta kontrastujące z nieco przydługim nosem. Ciemnobrązowe włosy miał ostrzyżone krótko po bokach i długo na górze. Becky w pełni potrafiła zrozumieć, czemu tylu kobietom na jego widok szybciej biło serce, gdyż sama z coraz większą trudnością poskramiała własne. Emiliano był urodzonym flirciarzem. Przy nim każda kobieta czuła się wyjątkowo. Becky musiała sobie regularnie przypominać, że jego pełne pożądania spojrzenie i lekko skrzywiony, szelmowski uśmiech tak naprawdę nic nie znaczą.
Największy niepokój wzbudzały w niej sny. Budziła się z nich czerwona na twarzy i z łomoczącym sercem, a rano nie była w stanie spojrzeć mu prosto w oczy. Z każdym dniem ukrywanie przed nim jej reakcji było coraz trudniejsze. Im szybciej zacznie nową pracę i zajmie umysł czymś pożytecznym, tym lepiej. Gdy odejdzie, będzie mogła wreszcie przestać o nim myśleć i jej życie wróci na normalne tory.
Gdy skończył rozmowę telefoniczną był w wyraźnie lepszym humorze.
– Ten obraz Picassa, który rzekomo nie był na sprzedaż? Należy już do mnie – oznajmił triumfalnie.
– Gratuluję. – Poza byciem światowej sławy hodowcą koni i gwiazdą gry w polo, Emiliano miał słabość do sztuki. Otworzył ogólnodostępne dla zwiedzających galerie w Londynie, Nowym Jorku, Madrycie i Buenos Aires wypełnione jego zbiorami. – Jeśli otworzysz galerię w Oxfordzie, to może tam go umieścisz i będę mogła go zobaczyć.
– W Oxfordzie?
– Nie czytałeś mojego CV?
Skrzyżowawszy ręce na piersiach, odparł z pełnym zadowolenia uśmiechem:
– Nie musiałem. Doskonale znam się na ludziach.
Ponownie ostentacyjnie przewróciła oczami i pokręciwszy głową, poklepała się po nogach, by przywołać bawiące się psiaki. Pierwsza kropla deszczu wylądowała jej na nosie i chciała je zabrać do środka, zanim rozpocznie się ulewa.
– Zostaję cztery tygodnie – rzuciła, odprowadzając czworonogi. – Sugeruję rozpocząć rekrutację.
– Nie ma takiej potrzeby – zawołał za nią. – Zostajesz.
Obróciła się ku niemu. Szła tyłem.
– Zaklinasz rzeczywistość.
– Nie wiesz, że zawsze dostaję to, czego pragnę, bomboncita?
– W takim wypadku potraktuj moją rezygnację jako przysługę wyświadczoną twemu ego. – To mówiąc, pomachała mu na pożegnanie i pobiegła w kierunku ślicznego domku, w którym ją ulokował na terenie swej rezydencji.
Lot prywatnym odrzutowcem był czymś, czego każdy powinien doświadczyć przynajmniej raz w życiu, uznała Becky. Wrażenia psuła jednak obecność nadąsanego miliardera. Nawet Rufus i Barney nie byli w stanie wywołać uśmiechu na twarzy Emiliana.
Nie miała bladego pojęcia, czemu perspektywa wizyty w willi matki wyssała z niego cały humor, i nie zamierzała w to wnikać. Dość trudno jej było radzić sobie z tym, jak wpływała na nią jego bliska obecność, by jeszcze wikłać się w jego sprawy osobiste. Założyła więc słuchawki i zamknęła oczy. Choć udawała, że śpi, to i tak wyczuwała emanujące od niego napięcie. Rzadko kiedy bywał tak długo pochmurny.
Z lotniska odebrała ich czarna limuzyna. Wyglądała przez przyciemnione szyby, by zobaczyć olśniewający krajobraz Monte Cleure, maleńkiego księstwa wciśniętego między Francję i Hiszpanię.
Niewiele czasu minęło, nim wjechali na teren olbrzymiej rezydencji otoczonej wspaniałymi ogrodami. Becky, oniemiała, podziwiała przez szyby olbrzymią willę o bladożółtych ścianach i dachu ze lśniącej terakoty na tle błękitnego nieba. Budynek z rozbudowanymi skrzydłami przywodził na myśl kanciastą podkowę.
– Najpierw zawieziemy ciebie i chłopaków do waszej kwatery – poinformował Emiliano. Miał tak mocno zaciśnięte szczęki, że zaskoczyło ją, że w ogóle był w stanie mówić.
Druga randka
Mija już trzeci rok od śmierci narzeczonego Millie. Przyjaciele namawiają ją na randkę z młodym adwokatem Hunterem Addisonem przekonani, że pasują do siebie. Jednak i Millie, i Hunter przychodzą na spotkanie w złych humorach, pełni uprzedzeń. Ta randka to katastrofa i nigdy więcej nie zamierzają się spotkać. Jednak gdy matka Millie potrzebuje pomocy prawnika przy rozwodzie, Millie przypomina sobie o Hunterze. Ten przystojny playboy jest najlepszym specjalistą od rozwodów w Londynie. Millie prosi go o ponowne spotkanie…
Fragment książki
Pierwszy raz w życiu Millie zaprosiła mężczyznę na drinka, a teraz wyglądało na to, że się spóźni. Wstyd! Nie była to jednak zwykła randka. Miała się spotkać z Hunterem Addisonem, rozchwytywanym prawnikiem, który rozwodził celebrytów. I nie chodziło o nią, występowała w imieniu matki. Eleanora kolekcjonowała byłych mężów tak jak inni znaczki. I, niestety, w przypadku męża numer cztery miało ją to słono kosztować. Millie nie bardzo mogła sobie pozwolić na udzielenie matce tego typu pożyczki.
Hunter Addison też nie należał do najtańszych prawników w Londynie, ale miał reputację najlepszego. Pędziła w kierunku baru, do którego zaprosiła Huntera. Nie rozmawiała z nim, wysłała tylko esemes. Po tragicznej randce w ciemno, która przydarzyła im się dwa miesiące temu, nie potrafiła się zdobyć na zadzwonienie do niego. Nie mogła jednak pozwolić, by kolejny narcystyczny dupek wykorzystał jej matkę.
Pchnęła drzwi baru i weszła do środka, omiatając wzrokiem wnętrze. Nigdzie nie zauważyła samotnie siedzącego mężczyzny. Zresztą, czy tak przystojny, bogaty i wyrafinowany mężczyzna mógłby choć pięć minut siedzieć sam? Uchodził za playboya i co tydzień paparazzi przyłapywali go z inną pięknością uwieszoną na jego ramieniu. Jednak od około dwóch miesięcy w prasie nie pojawiło się żadne nowe zdjęcie uwieczniające jego podboje. Może brak zainteresowania, jaki mu okazała podczas ich randki w ciemno, ugodził w jego ego?
Akurat, pomyślała. Mężczyźni tacy jak Hunter Addison mieli ego odporne na wszystko. Nawet młot pneumatyczny nie zdołałby w nim zrobić wyłomu.
– Spóźniłaś się. – Usłyszała dobiegający zza jej pleców głęboki męski głos.
Obróciła się i pomimo boleśnie wysokich obcasów musiała zadrzeć głowę, by spojrzeć w bursztynowe oczy Huntera. Zderzenie z takim uosobieniem męskości nawet kobietę z kamienia wyprowadziłoby z równowagi. Był po prostu idealny – miał szerokie bary i smukłe, ale umięśnione ciało emanujące władczą energią. W wieku trzydziestu czterech lat był u szczytu swoich możliwości. Każda komórka ciała Millie reagowała na jego magnetyzm.
– Tak, wiem, przepraszam, ale…
– Zepsuł ci się telefon? – Jego usta rozciągnęły się w uśmiechu, który nie sięgał do połyskujących cynicznie oczu.
Millie policzyła w myślach do dziesięciu, żeby nie odpysknąć. Coś w nim doprowadzało ją do szału. Nie wiedziała co, nie miała doświadczenia z mężczyznami. Jej jedyna miłość, Julian, którego znała od dzieciństwa, zmarł trzy lata temu po długiej walce z rakiem mózgu. Od tamtej pory Millie z nikim się nie spotykała. Jeśli nie liczyć tej okropnej randki w ciemno z Hunterem. To była katastrofa, ale z drugiej strony, postarała się, by jej nie polubił – traktowała go z lodowatą obojętnością, od czasu do czasu dogryzając mu okrutnie. Tak zemściła się na przyjaciołach, którzy wrobili ją w tę randkę, bo uważali, że powinna w końcu zacząć żyć normalnie.
Niestety teraz potrzebowała pomocy prawnej i musiała schować dumę do kieszeni. Bolało, oj bolało.
– Nie, ale rozładował się. Po drodze wydarzył się jakiś wypadek i policja zamknęła kilka przecznic, więc musiałam iść naokoło. – W obcisłej spódnicy i absurdalnie wysokich obcasach, dodała w myślach.
Nie wiedziała, czy jej uwierzył, jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Jednak przyglądając jej się bacznie, zatrzymał dłużej wzrok na jej ustach. To wystarczyło, by ugięły się pod nią kolana.
– Chodź, mam stolik w zacisznym zakątku – rozkazał tonem nieznoszącym sprzeciwu, co oczywiście od razu ją rozzłościło.
Pewnie myślał, że pożałowała swojego oziębłego zachowania podczas poprzedniej randki i chciała, by dał jej jeszcze jedną szansę. O nie! Ale mimo to podążyła za nim posłusznie do stolika. Gdy usiedli, musiała trzymać kolana razem i uważać, by nie dotknąć przypadkiem pod stołem jego długich umięśnionych nóg. Jej serce biło jak oszalałe, a w uszach szumiała wzburzona krew. Całe jej ciało ostrzegało ją przed niebezpieczeństwem.
– Czego się napijesz? – zapytał Hunter.
Millie zerknęła przelotnie na menu.
– Wody.
Hunter parsknął pod nosem, a jego oczy błysnęły niebezpiecznie.
– Nie mów, że zostałaś abstynentką?
Millie zarumieniła się natychmiast. Podczas ich randki w ciemno wypiła trzy kieliszki wina i jednego zabójczo mocnego drinka, dodając sobie sił, by przetrwać tę udrękę. Ich randka wypadła w trzecią rocznicę śmierci Juliana. Ten dzień co roku stanowił dla niej wyzwanie. Nie była dla niego nieprzyjemna tylko dlatego, że walczyła ze smutkiem i tęsknotą. Najbardziej doskwierało jej poczucie winy.
– Nie, po prostu nie mam ochoty na alkohol.
Hunter wezwał kelnera, zamówił Millie wodę, a dla siebie gin z tonikiem, a potem rozsiadł się wygodnie. Miał na sobie elegancki szary garnitur i śnieżnobiałą koszulę rozpiętą pod szyją i kontrastującą z jego oliwkową karnacją i krótkimi, kruczoczarnymi włosami. I te usta… Zmysłowe, ironicznie skrzywione, okolone cieniem zarostu.
Millie poprawiła się na krześle i ścisnęła mocniej kolana, zdumiona kierunkiem, w którym podążały jej myśli. Przecież nie interesowały ją jego usta tylko prawnicze umiejętności. Miała problem z zapanowaniem nad rozbieganymi myślami. Każde spojrzenie Huntera wprawiało ją w ekscytujący popłoch, jakby jej dotykał swymi silnymi dłońmi o długich palcach…
– A więc spotykamy się ponownie. – Hunter omiótł ją leniwym spojrzeniem.
Jego głos ślizgał się po skórze Millie. Nagle zaschło jej w ustach. Wygładziła nerwowo spódnicę, ukradkiem oblizując spierzchnięte wargi.
– Chyba powinnam cię przeprosić za swoje zachowanie podczas naszego poprzedniego spotkania.
Zerknęła na niego i zauważyła, że Hunter przygląda jej się uważnie. To chyba jego prawnicza mina, pomyślała. Skupione, oceniające spojrzenie kogoś, kto analizuje każde słowo wypowiedziane przez klienta.
– Tamtego dnia nie czułam się najlepiej i obawiam się, że wyżyłam się na tobie.
– Obawiasz się? – Jego słowa ociekały sarkazmem.
Podniosła głowę i spojrzała mu twardo w oczy.
– Też nie zachowywałeś się jak książę ze snów.
Jego oczy pociemniały, jakby przypomniał sobie tamten wieczór i nie był zachwycony tym wspomnieniem. Zarumienił się i uśmiechnął przepraszająco.
– Masz rację. Nie przyłożyłem się, by cię oczarować.
Nie były to może przeprosiny, ale ona również nie popisała się manierami podczas ich pierwszego spotkania. Zdenerwowana faktem, że przyjaciele próbują ją wyswatać na siłę, pozwoliła sobie na niezbyt przyjemne zachowanie. Beth i Dan mieli dobre intencje, ale nie znali prawdziwego powodu jej niechęci do randek. Zanim Julian przegrał walkę z chorobą, żył z nią przez sześć lat, od swoich osiemnastych urodzin. Wyczerpujące leczenie i operacje zmieniły go z miłego, serdecznego chłopaka w wiecznie narzekającego furiata. Mimo to Millie trwała przy nim przez wszystkie te lata w nadziei na zmianę na lepsze. Coraz bardziej upewniała się w postanowieniu, by z nim zerwać, ale czekała, aż stan Juliana się poprawi. Nie doczekała się. Nigdy nie poczuł się na tyle dobrze, by bez wyrzutów sumienia mogła go zostawić.
Ze smutnych wspomnień wyrwało ją pojawienie się kelnera. By zająć czymś dłonie, sięgnęła po wodę i zaczęła ją sączyć, studiując uważnie twarz Huntera znad krawędzi szklanki. Taki seksapil u mężczyzn powinien być zabroniony. Ciekawe, jak wyglądało to rosłe ciało bez ubrania… Jej wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach.
Seks z Julianem był… skomplikowany. Brakowało mu sił, godziła się więc na to, by jak najszybciej osiągał rozkosz, kosztem jej przyjemności. Złościła się, ale bardziej na siebie niż na niego – przecież był chory! Po jego śmierci nawet nie próbowała znaleźć nowego kochanka. Seks kojarzył jej się z rozczarowaniem i frustracją. Ale teraz, siedząc naprzeciw Huntera, nie potrafiła przestać myśleć o jego ciele! Podejrzewała, że nie zdarzało mu się nie zaspokoić partnerki. Wystarczyło, że spojrzał na nią, a już przeszywał ją rozkoszny prąd. Millie zacisnęła mocniej uda. Nagle zrobiło jej się nieznośnie gorąco. Pomiędzy czarnymi brwiami Huntera pojawiła się zmarszczka zamyślenia. Obracał w dłoniach szklankę, ale nie upił jeszcze ani kropli drinka.
– Zastanawiam się, dlaczego po ewidentnym fiasku naszej pierwszej randki zdecydowałaś się na drugą?
– To nie randka. Chciałam porozmawiać o… czymś innym.
– Tak? – Wpatrywał się w nią teraz z zainteresowaniem, badawczo, bacznie.
Znów oblizała zaschnięte usta. Jego wzrok zatrzymał się dłużej na ruchu jej języka. Millie zadrżała.
– Chciałam skorzystać z twojej profesjonalnej porady – wykrztusiła.
Hunter zerknął na pierścionek zaręczynowy od Juliana, który nadal nosiła. Szczerze mówiąc, nie podobał jej się zbytnio, ale poczucie winy nie pozwalało jej go zdjąć. Hunter wiedział, że Julian nie żyje, napomknął o tym podczas ich pierwszego spotkania.
– Nie jesteś zamężna, ja specjalizuję się w rozwodach, więc… Chyba że coś ukrywasz…
Oczywiście, że ukrywała, i to wiele, przed nim i przed wszystkimi innymi. Nie kochała Juliana. Kiedy umarł, trzy dni przed ich ślubem, poczuła coś na kształt ulgi. Jednak rolę zrozpaczonej narzeczonej odgrywała szalenie przekonywująco. Czuła się jak oszustka. Rozpaczała oczywiście, straciła przyjaciela. Ale Julian nie był miłością jej życia. Millie przyglądała się kostkom lodu topniejącym w wodzie mineralnej.
– Nie mam męża, ale moja matka ma, niestety. Rozwiedziesz ją? – zapytała po prostu.
Długo milczał, patrząc jej bacznie w oczy, aż musiała ponownie zwilżyć usta koniuszkiem języka. Znowu zawiesił wzrok na jej wargach. Millie poczuła falę podniecenia.
– Dlaczego ja? – zapytał krótko.
Millie odstawiła szklankę na stolik i usiadła prosto. Starała się zachować pozory spokoju, ale wewnątrz płonęła. Ubrania zaczęły ją uwierać, a skóra wydawała się wrażliwa na najlżejszy dotyk najbardziej nawet miękkiego materiału. Musiała się jednak skupić, by nie wymknęła jej się kompromitująca prawda o sytuacji matki. Kolejny z jej pilnie strzeżonych sekretów. Dziedziczka fortuny Eleanora Donnelly-Clarke po wszystkich swoich rozwodach została praktycznie bez grosza. Natura dała matce Millie olśniewającą urodę, ale także ciężką dysleksję. Każdy kolejny mąż wykorzystywał jej problem z czytaniem skomplikowanych prawnych formułek. Również ostatni nie zamierzał przegapić takiej szansy. Gdyby nie fundusz powierniczy stworzony przez dziadka dla Millie, obie dawno już wylądowałyby na bruku bez grosza przy duszy. Millie musiała jednak dbać o własną firmę jubilerską, a nie bez końca spłacać zobowiązania matki. Na kolejny kosztowny rozwód z pewnością nie mogła sobie pozwolić. Dlatego schowała dumę do kieszeni.
– Podobno jesteś najlepszy.
Uśmiechnął się kącikami ust, ale komplement ewidentnie nie zrobił na nim większego wrażenia. Siedział odchylony nonszalancko do tyłu i emanował pewnością siebie, której Millie mogła mu tylko pozazdrościć.
– A ja myślałem, że chcesz się ze mną przespać. – Omiótł ją gorącym, powolnym spojrzeniem.
Millie uśmiechnęła się, mimo mocno zaciśniętych zębów.
– Niestety nie.
– Niestety? – Oczy Huntera rozbłysły niebezpiecznie.
Millie miała wrażenie, że wypiła wiadro szampana, a nie szklankę wody, tak mocno kręciło jej się w głowie. Najważniejsze, to się nie zdradzić, powtarzała w myślach, nie pozwolić, by zauważył, że z trudem odrywała wzrok od jego zmysłowych, grzesznych ust…
– Dan i Beth sądzą, że jesteś w moim typie, ale mylą się. Niestety.
Hunter uśmiechnął się kusząco, wystawiając jej samokontrolę na próbę.
– Ty też nie jesteś w moim typie, a jednak nasi przyjaciele zdają się uważać, że idealnie do siebie pasujemy. Ciekawe, nieprawdaż? – zauważył żartobliwie.
Arogant, mruknęła w myślach.
– Ubzdurali sobie, że romans z tobą pomógłby mi zapomnieć o śmierci narzeczonego – odparowała surowym, wiktoriańskim tonem. – Obawiam się, że przeceniają moc twojego wdzięku osobistego – dodała złośliwie.
Hunter roześmiał się, ale jego oczy spoważniały.
– Może potrzebujesz czasu, żeby pogodzić się z jego odejściem.
– Może. – Nie była pewna, czy kiedykolwiek pogodzi się z utratą marzenia o szczęśliwym życiu u boku ukochanego mężczyzny po tym, jak jej związek z Julianem zamienił się w koszmar.
Hunter przyglądał jej się uważnie. Jako najwyższej klasy prawnik potrafił zapewne czytać pomiędzy wierszami. Czy przejrzał i ją? Kiedy zawiesił wzrok na jej ustach, czas stanął.
– A więc chodzi o rozwód twojej matki.
Nagła zmiana tematu otrzeźwiła ją.
– Powinienem cię ostrzec, że nie jestem tani.
Millie zignorowała ukłucie strachu – wynagrodzenie prawnika na pewno uczyni mniejszy wyłom w jej oszczędnościach niż kolejny rozwód matki.
– Stać mnie – oznajmiła, unosząc dumnie głowę.
Po chwili pełnego napięcia milczenia Hunter odezwał się wreszcie.
– Dlaczego miałabyś płacić za matkę?
Millie westchnęła ciężko i odwróciła wzrok.
– Przyszły były mąż mojej matki wydał sporo pieniędzy, jej pieniędzy, na jakiś podejrzany interes, który oczywiście okazał się klapą. Miał także kochankę, którą utrzymywał, drenując konto żony. Matka zwróci mi pieniądze, gdy tylko stanie na nogi. – Jeśli stanie na nogi, poprawiła się w myślach.
Znowu zapadła cisza. Hunter wyraźnie intensywnie coś rozważał.
– Mam dla ciebie propozycję. Dam ci zniżkę, jeśli zjesz jutro ze mną kolację.
Millie otworzyła bezwiednie usta ze zdumienia.
– Kolację? – wykrztusiła.
– Jadasz czasami, prawda?
– Tak, ale…
– Daj mi jeszcze jedną szansę, bym ci udowodnił moc mojego wdzięku osobistego – zażartował z błyskiem w oku.
– Przecież sam stwierdziłeś, że nie jestem w twoim typie.
– Co nie znaczy, że nie możemy spędzić razem miło czasu. Oczyścić powietrze po katastrofie naszej pierwszej randki.
Millie natychmiast zaczęła się zastanawiać, co się kryło za jego propozycją. Czy jej obojętność potraktował jako wyzwanie? Często się zastanawiała, czy gdyby ich randka nie wypadła w rocznicę śmierci Juliana, oparłaby się Hunterowi tak łatwo. Mimo złego humoru i wrogiego nastawienia, już wtedy zauważyła jego zapierającą dech w piersi prezencję. Musiałaby być z kamienia, żeby nie zareagować na tak oszałamiająco przystojnego mężczyznę. Millie przybrała obojętną minę, by nie karmić i tak ogromnego ego Huntera.
– Muszę sprawdzić w kalendarzu…
– Sprawdź. – Skinieniem głowy wskazał jej torebkę.
Jego ciemne, gorące oczy rzucały jej wyzwanie. Oprzyj mi się, jeśli potrafisz, zdawały się mówić.
Wyjęła telefon z torebki, zerknęła na kalendarz, wiedząc doskonale, że nie ma w nim zaplanowanego żadnego spotkania na jutrzejszy wieczór. Miała za to mętlik w głowie. Powinna się zgodzić czy nie? Obiecał jej zniżkę, ale dlaczego? Im dłużej z nim rozmawiała, tym bardziej ją intrygował. Nigdy nie spotkała nikogo równie pewnego siebie. Wiedział, czego chciał, dokładnie takiego prawnika potrzebowała jej matka. Millie schowała telefon do torebki i zamknęła ją głośno.
– Wygląda na to, że jestem wolna.
– Świetnie. Gdzie mieszkasz? Przyjadę po ciebie o siódmej.
– Nie trzeba – zaoponowała. – Sama dojadę, tak jak ostatnio.
Rzucił jej nieustępliwe spojrzenie.
– Zróbmy wszystko inaczej. Przyjadę po ciebie, a po kolacji odwiozę cię do domu.
Millie postanowiła nie wykłócać się o szczegóły i podała mu adres.
– Kiedy możesz się spotkać z moją matką? Wiem, że jesteś strasznie zajęty, pewnie nie masz czasu…
– Znajdę czas. Jutro o ósmej rano, może być?
Millie odetchnęła z ulgą.
– Tak szybko? Nie wiem, jak ci dziękować. Chciałabym przyjść z nią, nie masz nic przeciwko?
– Nie, oczywiście, że nie. Przynieście wszystkie dokumenty: wyciągi bankowe, PIT-y, listę wspólnych aktywów. Możecie też spisać wszystko, co wiecie o drugiej stronie. Od kiedy są w separacji?
– Od paru miesięcy.
– A jak długo są małżeństwem?
– Cztery lata. – Po chwili dodała niechętnie: – To czwarty mąż matki. Wszystkie poprzednie małżeństwa zakończyły się rozwodem.
Hunter nie wyglądał na zszokowanego. Dla niego rozwody stanowiły chleb powszedni. Codziennie spotykał ludzi, których namiętna miłość zamieniła się we wrogość. Millie podejrzewała, że dlatego stracił wiarę w miłość i trwałe związki i zapracował sobie na reputację playboya.
– Który z mężów matki był twoim ojcem? – Hunter przerwał jej rozmyślania.
– Żaden. – Millie wpatrywała się w krawat Huntera, unikając jego wzroku. – Umarł parę miesięcy przed moimi narodzinami. Myślę, że próbowała zastąpić mojego ojca innym mężczyzną, ale nikt nie dorastał mu do pięt. Dlatego pozostała przy jego nazwisku, choć kolejni mężowie próbowali jej to wybić z głowy.
Hunter sięgnął po drinka. Upił niewielki łyk i odstawił szklankę.
– Życie nie z każdym obchodzi się łagodnie – zauważył filozoficznie.
– Prawda. – Zerknęła na pierścionek po Julianie.
Los potraktował go wyjątkowo okrutnie. Choroba zredukowała go do zgorzkniałego frustrata. Mimo to Millie trwała przy nim, uwięziona przez poczucie obowiązku, które nie opuściło jej nawet po jego śmierci. I poczucie winy – nie kochała go bowiem tak, jak powinna. Był dla niej jedynie przyjacielem.
Telefon w kieszeni Huntera zadzwonił nagle. Zerknął na ekran i skrzywił się.
– Muszę odebrać, przepraszam. – Wstał. – Za chwilę wrócę – dodał i wyszedł na zewnątrz.
Millie nie miała co robić, więc zajęła się swoim ulubionym zajęciem: zamartwianiem się. Może nie powinna była prosić Huntera o pomoc w rozwodzie matki?