Gdy dzielą kontynenty (ebook)
Angielka Becky Aldridge zaopiekowała się zabłąkanymi psami, lecz przez to straciła wakacyjną pracę w barze. Właściciel psów, argentyński mistrz gry w polo Emiliano Delgado jest wdzięczny Becky za pomoc i zatrudnia ją jako opiekunkę do swoich ulubieńców. Umawiają się na trzy miesiące. Jednak gdy ten czas dobiega końca, Emiliano nie może sobie wyobrazić, że piękna i inteligentna Becky odejdzie. Lecz Becky, choć zauroczona ekscentrycznym sportowcem, nie zamierza rezygnować z czekającej na nią pracy naukowej w Oxfordzie. Będą musieli się rozstać…
Fragment książki
Becky Aldridge przecierała stoły pod rozstawionym w strefie kibica pawilonem, gdy ogłuszył ją ryk zgromadzonych widzów. Dziewczyna uznała, że Emiliano Delgado, właściciel, a zarazem gracz drużyny Delgado, zdobył punkt. Ilekroć jego drużyna grała w trwających od trzech tygodni mistrzostwach, liczba zgromadzonych na trybunach ulegała potrojeniu. Gdy rozpoczynała tu swoją pracę, nie miała zielonego pojęcia o grze w polo. Sama gra nadal pozostawała dla niej enigmą, ale wiele dowiedziała się o gwieździe zespołu. Choćby to, że działał na kobiety jak magnez.
Gdy niosła ostatnie brudne szklanki z powrotem do baru, zauważyła, że ma towarzystwo: dwa psy radośnie wyjadały porzucone w trawie resztki jedzenia.
– Jenna? – zawołała. Nie była bynajmniej zaskoczona brakiem odpowiedzi. Dziewczyna znów urwała się z pracy, zapewne po to, by obejrzeć trwający mecz półfinałowy. Jenna była wielką fanką Emiliana Delgada i zarazem głównym źródłem informacji dla Becky o osobie iberyjsko-argentyńskiego, napakowanego miliardera.
Upewniła się, czy nikt z garstki kibiców przebywających obecnie poza trybunami nie jest opiekunem czworonogów, i zwabiła zwierzęta do siebie przy użyciu parówek do hot dogów. Pieski zareagowały, jakby spotkały dawno niewidzianą przyjaciółkę, i entuzjastycznie machając ogonami, jadły jej z ręki. Nalała zwierzakom miskę wody, po czym zadzwoniła pod numer znajdujący się na adresówkach przypiętych do obu obroży. Połączyło ją z pocztą głosową.
– Cześć, nazywam się Becky i możesz w tej chwili przestać panikować, bo twoje psy są ze mną. Pracuję w pawilonie w strefie kibica przy boisku do gry w polo. Pawilon ma różowy dach, więc znajdziesz go bez trudu, ale w razie problemów oddzwoń. Zajmę się zwierzakami do czasu twojego przybycia. Do zobaczenia.
Psy przez cały czas przyglądały jej się uważnie. Były to piękne zwierzęta: większy był golden retrieverem o rozkosznie durnym spojrzeniu, mniejszy zaś był prześlicznym kundelkiem.
– Bez obaw – przemówiła, głaszcząc je po łbach. – Mamusia i tatuś zaraz po was przyjdą.
Gdy zaczęli się pojawiać spragnieni widzowie, zmartwiła się, co pocznie z psami, szybko jednak okazało się, że jej niepokój był na wyrost: czworonogi posłusznie schowały się za ladą baru. Leżały zwinięte w kłębki, nie odrywając rzewnych spojrzeń od częstującej parówkami, nowo poznanej przyjaciółki.
Minęło pół godziny. Jenna wróciła tuż przed wielką falą klientów. Mecz się skończył, drużyna Delgado zwyciężyła w półfinałach sześć do pięciu, a rozentuzjazmowany tłum pragnął to świętować. Becky miała tyle pracy, że ledwo była w stanie pogłaskać któregoś psa od czasu do czasu.
– Co, u diabła, one tu robią?
Była tak zajęta nalewaniem lagera grupie hałaśliwych młodych mężczyzn, że nie zauważyła powrotu menedżera. Mark patrzył na parę psów jakby były kłębowiskiem zadżumionych szczurów.
– Przybłąkały się w trakcie meczu – wyjaśniła, przekrzykując hałas. – Zostawiłam właścicielowi wiadomość głosową.
– Nie mogą tu zostać.
– Czemu nie? To nie kuchnia, nie przygotowujemy tu jedzenia.
– To nie jest cholerny hotel dla zwierząt. Pozbądź się ich.
Postawiła trzeci kufel przed klientem i natychmiast zabrała się do nalewania kolejnego.
– Zgubiły właściciela.
– Nie obchodzi mnie to. Pozbądź się ich.
– Skończę nalewać i zabiorę je na zewnątrz. Poczekamy, aż przyjdzie właściciel.
– Nie. Pozbędziesz się tych zapchlonych kundli i wracasz do pracy.
– Miej serce – błagała, choć wiedziała, że nic to nie da. Mark już nieraz udowodnił, że serca nie miał. – Jestem pewna…
Chwycił ją mocno za ramię warknął jej do ucha:
– A ja jestem pewien, że zrobisz, co ci każę, jeśli chcesz zachować robotę…
Wypowiedź przerwało mu warczenie. Mniejszy z psów przysiadł obok Becky i wpatrując się w menedżera, obnażył kły.
Becky nie była w stanie stwierdzić, czy Mark zrobił to odruchowo, czy też z premedytacją, ale jej szef kopnął zwierzę. Psiak załkał. Ona zaś odpowiedziała instynktownie i natychmiast: chlusnęła świeżo co wypełnionym kuflem prosto w twarz menedżera.
W pawilonie zapadła cisza.
Czerwony jak burak Mark ścierał piwo z twarzy.
– Ty suko!
Becky wzięła skomlące zwierzę w ramiona.
– Kopnąłeś bezbronnego psa, potworze!
– Zwalniam cię!
– Nie obchodzi mnie to. Jesteś odrażający i zamierzam złożyć na ciebie skargę.
Dziewczyna była zbyt wzburzona, by zauważyć prawdziwą przyczynę zamarcia rozmów. Wysoki, szczupły mężczyzna kroczył przez pawilon w kierunku baru. Miał na sobie uwalaną ziemią koszulkę polo w zielone i białe pasy drużyny Delgado. Z głęboką pogardą spojrzał na Marka.
– Kopnąłeś mojego psa?
Rozpoznawszy rozmówcę, Mark pobladł.
– Lekko go szturchnąłem… – wymamrotał.
Becky, nadal zbyt rozemocjonowana i wściekła, by w pełni do niej dotarło, że oto pojawił się przed nią wielki Emiliano Delgado, nadal przyciskała pieska do piersi. Wierzchem dłoni otarła łzę.
– Kopnął go! – rzuciła. – Krzyczał na mnie i ten dzielny maluch stanął w mojej obronie, a Mark go kopnął.
Emiliano na moment zamarł, gdy przenosił wzrok z dziewczyny z pieskiem na skulonego Marka. A potem skoczył. Ze zwinnością niepasującą do jego potężnej sylwetki przeskoczył przez ladę, chwycił Marka za kark, po czym wywlókł go z pawilonu.
Golden retriever postanowił ruszyć w ślad za swym opiekunem, za nim zaś ruszyła Becky, nadal z kundelkiem na rękach, by się upewnić, że pies nie ucieknie.
Na zewnątrz Emiliano cisnął Markiem o ziemię.
– Powinienem cię skopać – ryknął. – Ale tego nie zrobię. Nie jesteś tego wart. A teraz radzę ci stąd uciekać, zanim zmienię zdanie. Już tu nie pracujesz.
Mark chciał zaprotestować, ale wyraz twarzy górującego nad nim sportowca zniechęcił go do przypomnienia o szczegółach kodeksu pracy.
– Ciebie też zwalniam – warknął w stronę pozbawionej tchu kobiety o mocnym makijażu, która, ciężko dysząc, dobiegła do niego. – Płacę ci za opiekę nad Rufusem i Barneyem, a ty pozwoliłaś im uciec.
– To był wypadek… – błagała pobladła.
– Byłaś zbyt zajęta flirtowaniem z zawodnikami, by zwracać uwagę na moje psy. Mogła im się stać krzywda. Zejdź mi z oczu.
I wtedy odwrócił się do Becky, która dotąd obserwowała scenę z niekłamaną fascynacją. Przez chwilę zaczęła się zastanawiać, czy i na nią nie nakrzyczy.
Długo oceniał ją spojrzeniem jasnobrązowych oczu, aż wreszcie na jego twarzy zagościł uśmiech.
Serce jej mocniej zabiło. Cóż to był za uśmiech! Rozpromieniał całą jego twarz. Teraz dopiero była w stanie zrozumieć, co w nim widziały Jenna i reszta jego zagorzałych fanek.
– Masz jakieś plany na resztę dnia? – spytał i podszedł, wyciągając ramiona po swojego psiaka.
– Pracuję… – Pies został przekazany z rąk do rąk, co było o tyle trudne, że Emiliano był dobre trzydzieści centymetrów wyższy od niej. Wychwyciła zwietrzały zapach wody kolońskiej przemieszany ze świeżym potem. – A przynajmniej tak mi się wydaje. Nie wiem, czy fakt, że wylałeś Marka, cofa moje zwolnienie, czy też nie.
– Zapłacę ci pięćset funtów, jeśli popilnujesz moich chłopców.
– Ile?!
Uśmiechnął się krzywo.
– Za trzy godziny mam finały do rozegrania, a właśnie zwolniłem opiekunkę moich psów.
Dwa miesiące później
Emiliano po raz trzeci przeczytał odręcznie napisany list, następnie zmiął go i wepchnął do kieszeni, po czym pędem opuścił swój angielski dom. Zadzwonił do kobiety, która zepsuła mu humor, ale połączenie nie zostało odebrane. Skrzywił się na ciemne chmury przesłaniające idealny letni dzień. Zmarnował pół godziny na poszukiwanie jej, zaczynając od stajni i padoku.
Jakby nie miał dość nieszczęść, czekał go jeszcze weekend w willi jego makiawelicznej matki w Monte Cleure, gdzie będzie musiał przebywać w jednym pomieszczeniu ze swym przyrodnim bratem. Nie widział się z Damianem od czasu pogrzebu ich ojca pół roku temu i gdyby to zależało od niego, nie zobaczyłby się z nim już nigdy więcej. Niestety, jutro będzie skazany na jego towarzystwo.
Na pierwszy dźwięk dzwonka wyrwał komórkę z kieszeni, po czym skrzywił się znowu, gdy zobaczył, że dzwonił weterynarz, a nie Becky. Nawet doskonała wiadomość o ciąży jego najprzedniejszej klaczy nie mogła wywołać uśmiechu na jego twarzy.
Sunąca przez jego pastwiska sylwetka już z daleka przykuła jego uwagę. Towarzyszyły jej dwie mniejsze czworonożne istoty, przez co od razu rozpoznał w niej Becky. Natychmiast ruszył ku niej żwawym krokiem.
Jego pieszczochy wybiegły mu naprzeciw.
– Co to ma znaczyć? – zawołał, machając jej listem przed oczami.
Przewróciła oczami, po czym załadowała psią piłkę do ręcznej wyrzutni.
– To moje wypowiedzenie.
– Nie przyjmuję go.
Zamaszystym ruchem ręki posłała piłkę w powietrze, za nią zaś momentalnie rzuciły się psiaki. Spojrzała na Emiliana i wzruszyła ramionami.
– Odchodzę niezależnie od tego, co o tym myślisz.
– Jak możesz to robić moim chłopcom? Uwielbiają cię!
– A ja ich. Niemniej gdy przyjmowałam twoją ofertę, wyraźnie ci powiedziałam, że to tylko tymczasowy układ.
– Jak niby mam znaleźć kogoś na zastępstwo w tak krótkim czasie?
Skrzyżowała ręce na dorodnych piersiach. Na jej twarzy malowała się charakterystyczna mieszanka cierpliwości i irytacji, do której zdążył się przyzwyczaić.
– Cztery tygodnie trudno nazwać krótkim okresem wypowiedzenia, tym bardziej że dwa miesiące temu powiedziałam ci, że będę mogła pracować tylko przez trzy miesiące. Napisałam ten list z grzeczności i dla przypomnienia. Masz mnóstwo czasu na znalezienie zastępstwa.
– Nie chcę zastępstwa. – Od kiedy ją zatrudnił, ani przez moment nie czuł niepokoju o swych pupili. – Podwoję ci pensję.
Rufus upuścił piłkę u jej stóp. Podniosła ją i przy pomocy wyrzutni cisnęła w dal, po czym błysnęła uśmiechem, który rozbrajał i podniecał Emiliana.
Na pierwszy rzut oka Becky wyglądała przeciętnie. W dniu, w którym się poznali, miała na sobie czarną koszulę i workowate spodnie, długie ciemne włosy nosiła spięte z tyłu, a jej zwyczajna twarz pozbawiona była makijażu. Gdyby jego pieski nie znalazły u niej schronienia i opieki, nawet nie zwróciłby na nią uwagi.
Po tym, gdy już zaoferował jej pracę, zobaczył, jak się uśmiecha.
I oniemiał.
Oczarowała go. Była piękna. Wręcz oszałamiająca. Wielkie zielone oczy, zadarty nosek i usta tak szerokie i jędrne, że nie mógł przestać myśleć o sprawdzeniu, czy aby są tak miękkie, jak wyglądają. Kilka dni później mógł ją zobaczyć w rozpuszczonych włosach: lśniące, opadały gęstymi, ciemnokasztanowymi falami do połowy pleców. Do tego dziewczyna miała przyjazną, choć czasami porywczą naturę, była błyskotliwa i kochała psy równie mocno, jak on. Gdyby Becky Aldridge nie była jego pracownicą, już dawno by się z nią przespał.
– Oczywiście możesz to zrobić, najlepiej od razu – odparła lekko. – Niemniej i tak odchodzę. Za sześć tygodni zaczynam nową pracę.
– Sześć?! – Oburzył się momentalnie. – Czemu więc odchodzisz za miesiąc?!
– Ponieważ muszę załatwić jeszcze kilka spraw, zanim rozpocznę pracę.
Myślała przede wszystkim o mieszkaniu. Becky przejrzała oferty najmu w okolicy laboratorium, w którym miała rozpocząć pracę, i już umówiła się w właścicielem jednego lokalu, nadal jednak musiała kupić meble i się przeprowadzić.
– Powiedz im, że się rozmyśliłaś.
Uśmiechnęła się ze współczuciem. Biedny Emiliano. Od narodzin niewyobrażalnie bogaty, dorastał w przekonaniu, że mógł mieć wszystko, czego chciał.
– Nie – odparła. Nie po to latami harowała na tę posadę, by teraz z niej zrezygnować.
Zanim mógł wybuchnąć gniewem na jej twardą odmowę, zadzwonił jego telefon. Spojrzał na smartfona, jakby ten go właśnie głęboko uraził.
Gdy rozmawiał w rodzimym języku, jej list wyślizgnął mu się z dłoni. Jasnobrązowe oczy spotkały jej spojrzenie. Ze złośliwym uśmiechem rozdeptał kartkę.
Ostentacyjnie przewróciła oczami. Cztery miesiące przed rozpoczęciem prac badawczych Becky szukała nieobciążającej umysłowo pracy tymczasowej. Jej mózg potrzebował wypoczynku. Praca przy barze jej pasowała, choć nie czerpała z niej przyjemności. Dlatego gdy tylko Emiliano zaoferował jej posadę całodobowej opiekunki dla psów, natychmiast skorzystała z okazji, zaznaczając jednak, że będzie dostępna jedynie do połowy września.
Becky wychowywała się w domu z psami od dziecka i kochała te zwierzęta. Były zawsze lojalne, czego nie mogła powiedzieć o ludziach. Dbanie o psiaki Emiliana zdecydowanie przewyższało użeranie się z pijanymi klientami. Jego zwierzaki były strasznymi pieszczochami i uwielbiała, gdy się do niej tuliły. Życie i praca w pełnej ludzi posiadłości Emiliana były cudowne. Był najlepszym szefem, jakiego dotąd miała. W zasadzie jej obowiązki były dla niej raczej rozrywką, za którą dostawała wynagrodzenie. Mimo to pamiętała dobrze jego zachowanie podczas ich pierwszego spotkania i wiedziała, że nie należało mu podpadać. Ledwie tydzień temu bezceremonialnie zwolnił jednego ze swych stajennych, ponieważ ten nie spełniał jego wyśrubowanych standardów opieki nad końmi. Równie gwałtowny był podczas gry w polo.
Nareszcie zrozumiała, na czym ten sport polega, i nawet zaczął jej się podobać. Na trybunach zawsze nosiła okulary przeciwsłoneczne, by nikt nie zauważył, że nie odrywa wzroku od Emiliana. Było coś niezwykłego w jego sylwetce na rozpędzonym koniu. Nigdy nie potrafiła zrozumieć, czemu z uporem nazywano te zwierzęta kucami.
Był wysoki, szczupły i barczysty. Jego podłużna twarz przywodziła na myśl dzieła Michała Anioła. Miał duże, jasnobrązowe oczy, wysoko osadzone kości policzkowe i szerokie usta kontrastujące z nieco przydługim nosem. Ciemnobrązowe włosy miał ostrzyżone krótko po bokach i długo na górze. Becky w pełni potrafiła zrozumieć, czemu tylu kobietom na jego widok szybciej biło serce, gdyż sama z coraz większą trudnością poskramiała własne. Emiliano był urodzonym flirciarzem. Przy nim każda kobieta czuła się wyjątkowo. Becky musiała sobie regularnie przypominać, że jego pełne pożądania spojrzenie i lekko skrzywiony, szelmowski uśmiech tak naprawdę nic nie znaczą.
Największy niepokój wzbudzały w niej sny. Budziła się z nich czerwona na twarzy i z łomoczącym sercem, a rano nie była w stanie spojrzeć mu prosto w oczy. Z każdym dniem ukrywanie przed nim jej reakcji było coraz trudniejsze. Im szybciej zacznie nową pracę i zajmie umysł czymś pożytecznym, tym lepiej. Gdy odejdzie, będzie mogła wreszcie przestać o nim myśleć i jej życie wróci na normalne tory.
Gdy skończył rozmowę telefoniczną był w wyraźnie lepszym humorze.
– Ten obraz Picassa, który rzekomo nie był na sprzedaż? Należy już do mnie – oznajmił triumfalnie.
– Gratuluję. – Poza byciem światowej sławy hodowcą koni i gwiazdą gry w polo, Emiliano miał słabość do sztuki. Otworzył ogólnodostępne dla zwiedzających galerie w Londynie, Nowym Jorku, Madrycie i Buenos Aires wypełnione jego zbiorami. – Jeśli otworzysz galerię w Oxfordzie, to może tam go umieścisz i będę mogła go zobaczyć.
– W Oxfordzie?
– Nie czytałeś mojego CV?
Skrzyżowawszy ręce na piersiach, odparł z pełnym zadowolenia uśmiechem:
– Nie musiałem. Doskonale znam się na ludziach.
Ponownie ostentacyjnie przewróciła oczami i pokręciwszy głową, poklepała się po nogach, by przywołać bawiące się psiaki. Pierwsza kropla deszczu wylądowała jej na nosie i chciała je zabrać do środka, zanim rozpocznie się ulewa.
– Zostaję cztery tygodnie – rzuciła, odprowadzając czworonogi. – Sugeruję rozpocząć rekrutację.
– Nie ma takiej potrzeby – zawołał za nią. – Zostajesz.
Obróciła się ku niemu. Szła tyłem.
– Zaklinasz rzeczywistość.
– Nie wiesz, że zawsze dostaję to, czego pragnę, bomboncita?
– W takim wypadku potraktuj moją rezygnację jako przysługę wyświadczoną twemu ego. – To mówiąc, pomachała mu na pożegnanie i pobiegła w kierunku ślicznego domku, w którym ją ulokował na terenie swej rezydencji.
Lot prywatnym odrzutowcem był czymś, czego każdy powinien doświadczyć przynajmniej raz w życiu, uznała Becky. Wrażenia psuła jednak obecność nadąsanego miliardera. Nawet Rufus i Barney nie byli w stanie wywołać uśmiechu na twarzy Emiliana.
Nie miała bladego pojęcia, czemu perspektywa wizyty w willi matki wyssała z niego cały humor, i nie zamierzała w to wnikać. Dość trudno jej było radzić sobie z tym, jak wpływała na nią jego bliska obecność, by jeszcze wikłać się w jego sprawy osobiste. Założyła więc słuchawki i zamknęła oczy. Choć udawała, że śpi, to i tak wyczuwała emanujące od niego napięcie. Rzadko kiedy bywał tak długo pochmurny.
Z lotniska odebrała ich czarna limuzyna. Wyglądała przez przyciemnione szyby, by zobaczyć olśniewający krajobraz Monte Cleure, maleńkiego księstwa wciśniętego między Francję i Hiszpanię.
Niewiele czasu minęło, nim wjechali na teren olbrzymiej rezydencji otoczonej wspaniałymi ogrodami. Becky, oniemiała, podziwiała przez szyby olbrzymią willę o bladożółtych ścianach i dachu ze lśniącej terakoty na tle błękitnego nieba. Budynek z rozbudowanymi skrzydłami przywodził na myśl kanciastą podkowę.
– Najpierw zawieziemy ciebie i chłopaków do waszej kwatery – poinformował Emiliano. Miał tak mocno zaciśnięte szczęki, że zaskoczyło ją, że w ogóle był w stanie mówić.