Gdy wracają wspomnienia (ebook)
Marisa Rayner przeżyła cudowny romans z hiszpańskim pisarzem, Romanem Bardalesem. Uznałaby to szaleństwo uczuć za błąd, gdyby nie fakt, że urodził się Jamie. Nigdy nie powiedziała o nim Romanowi, bo wiedziała, że on nie chce mieć dzieci…
Fragment książki
– Nie!
Zastępca kierownika hotelu Madrigal był wytrawnym profesjonalistą, nawykłym do dziwactw ludzi sławnych i bogatych. Jego wyćwiczony uśmiech nie drgnął mimo wybuchu złości stojącej przed nim kobiety. Jednak zaskoczyła go, a nieczęsto mu się to przydarzało.
Szczycił się tym, że po pierwszym spojrzeniu potrafił rozpoznać, którzy VIP-owie będą sprawiać problemy, ale tej pięknej kobiety nie zaliczył do ich grona.
Niewątpliwie nie dała tego po sobie poznać przy pierwszym spotkaniu. Przybyła do hotelu bez akompaniamentu fleszy, jak przystało komuś, kto zamiast autopromocji skupia się na nagłaśnianiu akcji charytatywnych. Powszechnie wiadomym było, z jaką determinacją poświęcała swój czas i energię na wsparcie organizacji dobroczynnych będących dziedzictwem jej zmarłego męża.
Nieliczne niepochlebne teksty przypisywano frustracji pismaków, spowodowanej brakiem materiałów. Można ich było zrozumieć – przywykli do zaproszeń do domów sław, a Marisa Rayner nigdy nie dała im takiej możliwości.
Czekał na dalsze wybuchy, te jednak nie nastąpiły. Zamiast tego całkowicie zamarła. Stała bez ruchu, blada jak lodowa rzeźba. Co, jeśli była chora?
Na tę myśl poczuł nagły przypływ paniki. To by tłumaczyło jej nieziemskie, niemal pozbawione ostrości spojrzenie bursztynowych oczu, wcześniej, gdy usuwała cień do powiek, gdy przechodził obok przez słynne hotelowe drzwi w stylu art déco. Wtedy jej bladość przypisał migotliwemu światłu żyrandoli.
Chory gość nie zwiastował niczego dobrego. Niemniej nikt poważnie chory nie witałby każdego pracownika hoteli ciepłym i szczerym uśmiechem. Teraz jednak ten przyjazny, czarujący uśmiech był całkiem nieobecny, gdy stała przed nim w progu drzwi prowadzących do jednego z najprzedniejszych hotelowych pokoi. Wyglądała, jakby zobaczyła ducha.
Trudno. Czekał. Madrigal swą reputację zawdzięczał zaspokajaniu potrzeb nawet najbardziej kłopotliwych gości, szczególnie, jeśli stać ich było na opłacenie najbardziej luksusowych apartamentów. Marisa Rayner z pewnością należała do tej kategorii.
Jako jedyna dziedziczka fortuny męża stała się obiektem zawiści. Małżeństwo starszego bogacza z dużo młodszą kobietą przyciągało uwagę prasy brukowej. Intensywne poszukiwania brudów nie przyniosły jednak żadnych rezultatów. Żadnych kochanków, zarówno przed, jak i po małżeństwie. Po śmierci męża pozostała zaangażowaną filantropką.
Jeśli już o niej pisano, to jako o kobiecie z klasą.
Choć raz przyznał rację gazetom. Jeśli miała jakieś trupy w szafie, to były bardzo głęboko schowane.
– Czy jest jakiś inny pokój? – Marisa usłyszała swój rozedrgany, niemal histeryczny głos i zagryzła pełną wargę. Kupowała sobie trochę czasu, by ochłonąć, wygładzając dłonią nieistniejące, luźne kosmki srebrzystych blond włosów związanych w kok spoczywający na tyle jej łabędziej szyi.
– Inny pokój? Ten jest jednym z…
– Tak, przepraszam, jest olśniewający – wyrzuciła. – Ale… może… coś na niższym piętrze? Ja… dostaję zawrotów głowy na dużych wysokościach.
– Oczywiście, to zajmie tylko chwilę. Pozwoli pani… – Mężczyzna wyciągnął płaski tablet i zaczął w nim szukać informacji.
Ogarnij się, Mariso, z wściekłością zganiła się w duchu. Choćby dla tego biedaka, który wykonuje jedynie swoją pracę, a sprawia wrażenie, jakby chciał teraz uciec w podskokach. I kto by mu się dziwił? Lęk wysokości? Przekroczyła już dawno granicę wstydu – niewątpliwie zażenowanie jeszcze do niej wróci, gdy będzie wspominać tę chwilę w swoich koszmarach.
Panika dopadła ją, gdy tylko wysiadła z taksówki. Znak z nazwą hotelu nie rzucał się w oczy, bo nie musiał – każdy znał słynną fasadę Madrigala w stylu art déco. Jednak litery nazwy raziły wzrok Marisy jak neon w połączeniu z przypływem wstydu i poczucia winy. Nie pamiętała, jak wysiadła z samochodu, zupełnie jakby groza wyparła jej wspomnienia.
Oczywiście oszczędziłaby sobie szoku, gdyby była bardziej uważna. Jej delikatne ciemnoblond brwi ułożyły się w linię ponad bursztynowymi oczami otoczonymi gęstymi rzęsami. Choć była roztargniona, udało jej się ukryć rozczarowanie, gdy jej asystentka, Jennie, triumfalnie oznajmiła, że dokonała niemożliwego i w ostatniej chwili znalazła alternatywny hotel. Przypomniała sobie, że Jennie wspominała o prestiżu nowo zarezerwowanego apartamentu, podała nawet nazwę hotelu, ale myśli Marisy błądziły gdzie indziej i nie zarejestrowały tego. Była zbyt zajęta zadręczaniem siebie każdą potencjalną katastrofą, jaka mogła się przydarzyć podczas jej nieobecności.
Jej wzrok przebiegł po pokoju, dotarł do lekko uchylonych drzwi sypialni, skąd pospiesznie się wycofał, skupiając się na czubkach jej wysokich szpilek. Dodawały z dziesięć centymetrów do jej szczupłej, niemal stuosiemdziesięciocentymetrowej sylwetki.
Jennie poczekała wtedy, aż Marisa wsiądzie do taksówki, po czym ruszyła do metra spędzić zasłużony urlop z rodziną. Zanim odeszła, musiała przecież podać kierowcy adres. Marisa jednak była nieobecna myślami.
Gdy taksówka ruszyła, Marisa ani razu nie spojrzała za okno. Zamiast tego całą drogę sprawdzała mejle, skontaktowała się też z opiekunem Jamiego, Ashleyem, który na serię jej pełnych niepokoju pytań odpowiedział uspokajająco, po czym wysłał Marisie zdjęcia czterolatka doskonale bawiącego się na treningu małej ligi piłkarskiej.
Miała zaufanie do Ashleya, po prostu po raz pierwszy zostawiła Jamiego, od kiedy lekarze wyrazili na to zgodę.
Do tej pory dowolne wyjście z domu albo nie uwzględniało nocowania, albo zabierała synka ze sobą. To była dla niej duża zmiana. Z kolei Jamie zniósł to bez większych wrażeń, zwyczajowo pomachał jej na pożegnanie i wrócił do nowej, komputerowej gry.
Wiedziała, że jest bezpieczny i jej lęk jest nielogiczny. Niemniej, gdy żyje się w lęku tak długo jak ona, niełatwo porzucić ten nałóg. Tak długo obawiała się, że straci syna. Wzięła głęboki wdech, by stłumić narastającą panikę. Nie, powtarzała sobie samej z uporem, nie straci go, ponieważ teraz już był zdrowy.
Był wyjątkiem, jednym ze szczęśliwców, którym udało się w pełni wyzdrowieć. Choć był wyraźnie mniejszy i delikatniejszy niż rówieśnicy, Jamie był, jak to powiedzieli lekarze, równie zdrowy i odporny, jak każdy inny czterolatek i wkrótce dogoni inne dzieci w rozwoju.
Zastępca kierownika chrząknął i opuścił tablet.
– Mamy inny wolny pokój, choć nie jest tak…
– Tak olśniewający. Dziękuję bardzo. Wezmę go.
Włożyła okulary przeciwsłoneczne na mały, prosty nosek, by ukryć się za przyciemnionymi szkłami, po czym zmusiła się do słabego uśmiechu.
– Oczywiście, raczy pani poczekać jeszcze kilka chwil, muszę dopilnować przygotowań. Pokój będzie na drugim piętrze. Nie ma pani nic przeciwko?
– Nie, w porządku. Po prostu przestraszył mnie ten balkon…
– Całkowicie rozumiem.
Na szczęście dla niej nie rozumiał ani trochę.
– Wrócę za moment. – Odsunął dla niej krzesło stojące przy niewielkim stoliku. Po chwili usiadła.
– Coś pani podać?
Mruknęła coś niezrozumiałego, ledwie odnotowując dźwięk zamykanych drzwi. Jej myśli wypełniły obrazy, którym nie była w stanie się oprzeć.
Stała na balkonie za grubymi zasłonami sypialni. Była noc, tak ciemna, jak tylko może być w środku miasta. Patrzyła na błyszczącą wilgoć mokrych chodników, od której odbijało się światło latarni, gdy nagle poczuła, jak włoski stają jej dęba na karku. Nie była już sama.
Gdy położył na jej ramionach swe wielkie, silne dłonie straciła dech. Jak pociągnięta niewidzialną nicią marionetka oparła się plecami o jego tors, lgnąc do jego ciepła i twardych mięśni, wdychając wyjątkową, czystą woń męskiego ciała.
Trwali tak przez kilka chwil, jej serce biło mocno i powoli w oczekiwaniu, aż obrócił ją ku sobie. Jej twarz – niczym kwiat kierujący się ku słońcu – uniosła się ku niemu, by sięgnąć ustami jego zimnych, jędrnych warg.
Fala ciepła powoli rozlała się po jej ciele, trawiąc ją jak pożar, rozpuszczając kości. Upadłaby na pewno, gdyby muskularne ramię nie objęło jej wąskiej talii tuż przed tym, jak poderwał ją do góry…
Przełknęła nerwowo, po czym odepchnęła od siebie wspomnienie. Spojrzała raz jeszcze na drzwi do sypialni i poczuła ucisk w żołądku.
Jakie były szanse, że ponownie znajdzie się właśnie w tym apartamencie?
Z całych sił walczyła, by nie wracać myślami do przeszłości. Wzięła głęboki, otrzeźwiający oddech. Już miała się uspokoić, gdy kątem oka przez szczelinę w drzwiach sypialni dostrzegła tamto łóżko. Bez ostrzeżenia obrazy przeszłości uderzyły ze zdwojoną siłą.
– Nie! – wycedziła przez zaciśnięte zęby, po czym przebiegła przez pomieszczenie i zdecydowanym ruchem zamknęła drzwi. Zaraz potem oparła się o nie plecami, wiedząc, że kilka centymetrów drewna nie ochroni jej przed wspomnieniami.
Niemal czuła na sobie deszcz padający z szarego jak ołów nieba tamtego dnia sprzed pięciu lat. Przemoczone włosy przylegały jej do głowy i pleców. Obecnie sięgają do łopatek, wtedy były znacznie dłuższe.
Mokre kosmki ciągle wpadały jej do oczu. Kałuże na chodniku pogłębiały się z każdą chwilą. Po kilku sekundach jej lniana garsonka była przemoczona na wylot, a gołe nogi poniżej dżinsowej spódnicy były śliskie od wody. Każdemu krokowi obutych w sandałki stóp towarzyszył chlupot. Wszelki ślad makijażu dawno z niej spłynął, dała też sobie spokój z ciągłym ścieraniem kropli deszczu z długich, zakręconych rzęs.
Wyjście zdawało jej się dobrym pomysłem, gdy w korytarzu czekała, aż Rupert wyjdzie z gabinetu onkologa po cotygodniowej wizycie. Teraz już nie. Niemniej gdy tylko dowiedziała się z przeglądanego czasopisma o nowej londyńskiej filii słynnego paryskiego cukiernika, postanowiła wyskoczyć po coś słodkiego dla Ruperta. Był wielkim wielbicielem czekolady, poza tym tyle mu zawdzięczała.
Rupert, który przynajmniej w świetle prawa był jej mężem, zwykł nazywać ich układ obopólnie korzystnym. Dla niej jednak była to jedyna droga ucieczki z niekończącego się koszmaru, w jakim tkwiła od śmierci ojca, nieraz więc postrzegała ich relację jako wielce jednostronną.
Rupert twierdził, że ma wielki dług wobec jej ojca. Choć w to wątpiła, to obu mężczyzn niewątpliwie łączyła przyjaźń. Ojciec miał wielu przyjaciół: był dowcipny, wygadany, hojny aż do przesady i wyprawiał legendarne przyjęcia. Większość z nich jednak zniknęła, gdy po jego śmierci okazało się, że w skutek prowadzonego stylu życia pozostał wyłącznie z długami.
Tylko jego śmierć tymczasowo powstrzymała komornika przed wizytą w pięknym domu, w którym żyła, zastawionym pod niejedną hipotekę. Służba nie dostawała pensji od dwóch miesięcy, czemu zaradziła, sprzedając biżuterię. Wszystko inne również musiało zostać sprzedane: flota samochodów w garażu, udziały ojca w koniu wyścigowym, który nie wygrał ani jednej gonitwy.
Żyła już w ubóstwie, ale nie to było problemem dla Marisy. Prawdziwym koszmarem okazały się długi ojca, które nie pochodziły z uczciwej działalności. Niektórzy z tych wierzycieli nie zamierzali czekać grzecznie, aż dostaną z powrotem ułamek pożyczonej kwoty.
Zastała ich złowieszczych przedstawicieli w swoim domu, gdy wróciła z pogrzebu ojca. Chcieli całej kwoty – i to natychmiast. Zawoalowane groźby zmroziły jej krew w żyłach, ale najbardziej przeraziła ją sugestia, że mogłaby zredukować część długu, jeśli byłaby miła dla ważnych przyjaciół ich pracodawców.
Była wciąż roztrzęsiona, gdy przybył Rupert. Posadził ją w fotelu, nalał mocnej brandy i wyciągnął z niej całą historię. Dopiero wtedy podzielił się z nią własnymi, szokującymi nowinami: powiedział jej, że umiera na raka. Nie chciał jej współczucia, nie bał się śmierci – był gotów odejść.
To, czego chciał uniknąć, powiedział, to śmierć w samotności. Był samotny od czasu śmierci miłości jego życia, mężczyzny, na pogrzebie którego nie mógł się nawet pojawić, bo jego wieloletni kochanek miał żonę i rodzinę niemającą pojęcia, że był gejem.
Małżeństwo z Marisą, jak tłumaczył, ułatwiłoby kwestie dziedziczenia po jego śmierci. Choć z pewnych powodów nie chciał wdawać się w szczegóły, czuł się zobowiązany wobec jej ojca, by zapewnić jej bezpieczeństwo. Marisa, pogrążona w żałobie i zdesperowana, zgodziła się wbrew wyrzutom sumienia.
Pobrali się tydzień później w cywilnej ceremonii. Nie mieli miesiąca miodowego, ale otworzyli z tej okazji butelkę szampana. Wtedy też po raz pierwszy Rupert zawstydził ją sugestią, że nie przeszkadzałoby mu, gdyby poza małżeństwem utrzymywała kontakty towarzyskie. Z mężczyznami. Odparła mu szczerze, że nieszczególnie ją to interesuje. Nieszczególnie poszukiwała kontaktów fizycznych. To, czego oczekiwała po związku, to bezpieczeństwo i stabilność.
Zrealizowała swoje marzenie o stabilności – aczkolwiek nie w sposób, w jaki sobie to wyobrażała. Ich układ działał sprawnie, lecz stawało się dla niej coraz bardziej jasne, że nie było w nim żadnej obopólnej korzyści. Zakrawało na ironię, że akurat jej próba ugaszenia wyrzutów sumienia drobnym, życzliwym gestem doprowadziła do szeregu zdarzeń, które pchnęły ją do aktu zdrady. I nie miało dla niej znaczenia to, że Rupert pozwolił jej mieć kochanków. Dla Marisy ten czyn pozostawał zdradą.
Poczekała, aż Rupert zapadł w swą poobiednią drzemkę, po czym wyszła kupić mu słodycze. Poszła krótszą drogą przez park, by cieszyć się przyjemnym popołudniem – i wtedy doszło do oberwania chmury.
Właśnie się zastanawiała, czy nie zamówić taksówki, gdy podczas obchodzenia kałuży z rozpędu zderzyła się z człowiekiem. Równie dobrze mogła się zderzyć ze stalowym murem. Siła zderzenia pozbawiła ją tchu w piersiach. Gdy odbiła się od niego, niemal straciła równowagę.
Przed wylądowaniem w kałuży uchroniła ją para wielkich dłoni, które objęły ją w talii i dosłownie postawiły z powrotem na nogi.
– Przepraszam, tak bardzo przepraszam… – zaczęła, unosząc głowę, ale widok mężczyzny, który cały czas trzymał dłonie na jej kibici, sprawił, że zapomniała, co chciała powiedzieć. Westchnęła płytko, czując skurcz w żołądku.
Zrozumiała, dlaczego się poczuła, jakby uderzyła o ścianę. Nieznajomy był szczupły, miał szerokie barki i niemal dwa metry wzrostu. Długi, markowy płaszcz przeciwdeszczowy miał narzucony na garnitur, strój jednak nie był w stanie zamaskować muskularnego i atletycznego ciała.
O ile fizyczne zderzenie odebrało jej dech, to spotkanie wzrokiem jego ciemnych oczu wstrzymało na moment pracę jej serca. Nigdy wcześniej, w trakcie dwudziestu jeden lat swego życia, nie spotkała nikogo, kto by tak emanował surową męskością. Przez jej ciało przebiegały dziwne, niepokojące doznania, zupełnie jakby była podłączona do prądu.
Najdziwniejsze było to, że odgłosy innych ludzi, korka na ulicy czy szalejącej nad nimi burzy jakby zeszły na dalszy plan. Zamiast nich sednem jej świata stała się przestrzeń między nią a tym niezwykłym, przepięknym mężczyzną.
Zdawała sobie sprawę, że się w niego wpatrywała, ale nie potrafiła przestać. Jego owalna twarz o mocno zarysowanej szczęce miała niesamowicie wyraźne kości policzkowe, intrygująco rzeźbione symetryczne rysy i brązowozłotą skórę. Widok jego zmysłowych ust znacząco podniósł temperaturę jej ciała.
Gęste brwi ponad zagadkowymi oczami uniosły się i nie mogła nie zauważyć, że są równie czarne jak jego zawinięte rzęsy.
– Wszystko w porządku?
Miał ledwie wyczuwalny akcent. Był schowany gdzieś między perfekcyjną dykcją i głębokim, aksamitem głosu. Uśmiechnął się, a w oczach miał coś równie głębokiego jak w głosie. Wzmocniło to drżenie w jej wnętrzu.
Uniosła dłoń, by odgarnąć mokre włosy z policzka. Mimo całej wilgoci jej twarz zdawała się rozpalona.
– Tak, tak… Nic mi nie jest – odparła. Jak na osobę, która faktycznie nie doznała uszczerbku, była zaskakująco roztrzęsiona. Miała tylko nadzieję, że nie było tego po niej widać. Przynajmniej nie będzie musiała się już zastanawiać, co to znaczy poczuć żądzę.
Niestety, zdała też sobie sprawę, że robi z siebie idiotkę. Nie miała przecież ani doświadczenia, ani umiejętności aktorskich, by maskować to, co właśnie czuła.
W jego cynicznym spojrzeniu dojrzała, że doskonale rozumiał, co między nimi zaszło.
– Jesteś cała mokra – rzekł, przeczesując dłonią kapiące wodą czarne włosy, by usunąć nadmiar wilgoci. Powtórzył gest, wykonując go pod włos, przez co jego fryzura przypominała teraz seksowne, mokre kolce. – Chcesz wejść do środka?
– Do środka…? – powtórzyła automatycznie.
Nie odrywając oczu od jej twarzy, kiwnął głową w kierunku wejścia do hotelu Madrigal.
Milczała na tyle długo, by dać mu do zrozumienia, że rozważa zaproszenie, a następnie otworzyła usta... i zaczęła bełkotać spanikowanym głosem, nienawidząc się za to.
– Nie, nie, nic mi nie jest. Ja przepraszam, że przeze mnie stoisz w deszczu i mokniesz, i dziękuję bardzo za… – Przerwała, zdając sobie sprawę, że robi z siebie kretynkę. Pokręciła głową, ale nie mogła ruszyć z miejsca. Nogi wrosły jej w mokrą ziemię, a oczy nie mogły się oderwać od wysokiego nieznajomego.
Uniósł ciemną brew.
– Cóż, jeśli zmienisz zdanie, zostaję tu przez cały tydzień.
Jego oferta wyrwała ją z paraliżu. Potrząsnęła po raz kolejny głową, tym razem wzrok wbiwszy bezpiecznie w mokry chodnik, po czym odwróciła się na pięcie i zniknęła w tłumie ludzi. Podczas biegu serce biło jej jak dzwony w katedrze. Z przyjemnością powitała chłodną pieszczotę deszczu na gorącej skórze.