Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Hildur
Zajrzyj do książki
Liczba stron352
Seria/cyklHildur
ISBN978-83-8342-044-8
Wysokość215
Szerokość145
EAN9788383420448
Tytuł oryginalnyHildur tom I
TłumaczKarolina Wojciechowska
Język oryginałuangielski
Data premiery2024-09-11
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Najprawdziwszy nordic noir, doprawiony szczyptą islandzkiego mistycyzmu.
Nękana wspomnieniami traumy z dzieciństwa oficer śledcza i dowódczyni jednostki do spraw zaginięć dzieci, Hildur Rúnarsdóttir, która walczy ze stanami lękowymi, surfując w zimnych wodach Atlantyku i jej partner - praktykant z Finlandii, Jakob Johanson, który uciekł na Islandię przed skomplikowaną sytuacją życiową.
Tych dwoje policjantów niespodziewanie znajduje się w samym środku osobliwej sieci zbrodni. Mgła okrywająca mroczne sekrety sprzed lat powoli zaczyna się rozwiewać. Gdzieś w odległych zakątkach Islandii toczą się bowiem mroczne sprawy, których bohaterowie zmuszeni są robić co w ich mocy, aby utrzymać się na powierzchni.
Mówią, że zemsta jest słodka, ale czy w rzeczywistości może cokolwiek rozwiązać?

 

Fragment tekstu

PRZEDTEM

Rozdział 1

Lato 1550, Mosfellsheiði

Sleipnir przyspieszył kroku tak, że gęsta brązowa grzywa dziko powiewała to w jedną, to w drugą stronę. Koń miał spieniony pysk, a jego czarne oczy lśniły zapałem do dalszego biegu.
Siedzący na grzbiecie szybkonogiego wierzchowca Haraldur wciągnął nosem zimne powietrze późnego lata. W prawej dłoni trzymał wodze Sleipnira. W lewej ręce miał sznur przywiązany do kantarów dwóch dotrzymujących mu kroku luzaków. Przytroczony do pasa nóż obijał mu się o prawe udo w rytm töltu konia.
Haraldur wypuścił spomiędzy gęstej rudawej brody niskie, długie „ooo” na wydechu. Dźwięk miał uspokoić ogiera, ale jego entuzjazmu nie poskramiało nawet zmęczenie.
Dobry koń chciał dla jeźdźca jak najlepiej. Pragnął zademonstrować swoje umiejętności. Haraldur nie chciał zajeździć swojego najlepszego wierzchowca, bo przed sobą mieli jeszcze długą drogę pod górę na Mosfellsheiði.
Haraldur spędził w siodle trzy długie dni. Z trójką koni wyruszył na południe z domu na wybrzeżu Fellsströnd nad Breiðafjörður, Szerokim Fiordem, w zachodniej części Islandii. Jechał, żeby ostrzec przyjaciela. Do jego uszu dotarła wiadomość, że wojownicy wrogiego plemienia knują, by zamordować Njálla. Njáll był jednym z najzamożniejszych i najbardziej wpływowych właścicieli ziemskich na południu Islandii. Pieniądze i władza przysporzyły mu wrogów, którzy znaleźli sposób na przywłaszczenie sobie cudzego majątku.
Njáll i Haraldur poznali się i zaprzyjaźnili już jako mali chłopcy, będąc kuzynami po kądzieli. Haraldur wyruszył, gdy tylko dowiedział się o niebezpieczeństwie.
Wieczorne słońce barwiło krajobraz na pomarańczowo. W powietrzu czuć było jesień. Ptaki już nie umizgiwały się do siebie jak podczas letnich zalotów, a zielona trawa na łąkach powoli brązowiała. Tuż przed zachodem słońca i zapadnięciem mroku Haraldur dotarł do ostatniego postoju w swojej długiej podróży ‒ znajdującego się na wyżynie Mosfellsheið sæluhús, czyli domu gościnnego.
Zatrzymał się przed niską torfową chatką i zsiadł z wierzchowca. Dał koniom wody, po czym zaprowadził je na ogrodzone kamiennym murem pole, żeby odpoczęły.
Otworzył drzwi i wszedł do mrocznej, niskiej sieni. Chciał się wyciągnąć na noc. W dalszą drogę wyruszy wczesnym rankiem. Do gospodarstwa Njálla nad wielką, wspaniałą rzeką Ölfusá zostało mu jeszcze mniej więcej pół dnia jazdy.
– Trzy konie i jeden mąż, na jedną noc. Chyba znajdzie się tu miejsce? – burknął, przestępując z nogi na nogę. Długie rude włosy mężczyzny okalały twarz o mocnej szczęce.
W przejściu zjawiła się młoda kobieta w spódnicy z niebarwionej szarej wełny, niosąc w dłoni lampkę oliwną. Słabe światło pogłębiało zieleń jej oczu.
– Tam w głębi jest komora. Zapłata rano i żadnych sztuczek – oznajmiła i szybkim ruchem głowy wskazała za siebie.

Una miała już blisko trzydzieści lat i pochodziła z południa. Zimą posługiwała w gospodarstwie na brzegu sąsiedniego fiordu. Latem zajmowała się przyjezdnymi w domu gościnnym na ziemiach gospodarza. W tym sæluhúsie zatrzymywali się na nocny spoczynek wszyscy podróżujący między zachodem a południem.
Długo przyglądała się stojącemu w sieni przystojnemu mężczyźnie. O wiele dłużej, niż zwykle patrzy się na gości.
– Jesteś głodny? Mogłabym sprawdzić, czy coś się znajdzie w izbie kuchennej – zaproponowała.
Podzielili się suszonym filetem dorsza i odrywali kawałki wypiekanego z wodorostów chleba. Haraldur opowiadał o towarzyszących mu koniach i o swojej owczej farmie nad Szerokim Fiordem, na którym jest tak wiele wysp, że jeszcze nikomu nie udało się ich zliczyć. Una powiedziała, że dobrze sobie radzi ze strzyżeniem owiec.
Na ogół nie wpuszczała do łóżka nieznajomych podróżnych, ale tym razem chciała zrobić wyjątek. Haraldur wydawał jej się inny. Szczególny. Rozmawiał z nią jak z równą sobie. Pytał ją o zdanie, słuchał bez przerywania i mówił o codziennych sprawach ze swojego życia.
Nazajutrz, szykując się do odjazdu, Haraldur spytał Unę, co by powiedziała, gdyby zabrał ją ze sobą w drodze powrotnej.
– Jeśli zdążysz, może i z tobą pojadę – odparła, a kiedy wyszedł, zaczęła zaplatać warkocze. Promienie letniego porannego słońca wlewały się przez wąskie okno chaty. Przedostający się do izby paseczek światła zdawał się przecinać pomieszczenie na pół. Una usiadła tam, gdzie padało słońce, i zamknąwszy oczy, cieszyła się jego ciepłem na twarzy.
Haraldur dotarł na brzeg Ölfusy przed zbójcami. Njálla ucieszyło przybycie przyjaciela i we dwóch do późnej nocy świętowali spotkanie po długiej rozłące. Njáll najął od zaufanego sąsiada dwóch krzepkich mężczyzn, żeby przez całą dobę czuwali nad jego bezpieczeństwem. Na pożegnanie gospodarz podarował Haraldurowi na znak wdzięczności mały skórzany woreczek pełen klippingów, czyli monet wybitych w srebrze i miedzi.
Klippingi pobrzękiwały w kieszeni Haraldura, gdy dwa dni później powrócił z końmi do sæluhúsu.
Una spakowała swój skromny dobytek, wsiadła na grzbiet jego młodej klaczy i odjechała z przystojnym mężczyzną na zachód, nad usiany niezliczonymi wysepkami Szeroki Fiord.
Tych dwoje nigdy nie powinno było się spotkać, ale tak już się zdarzyło i mieli wyjątkowo dużo dzieci.

Rozdział 2

Listopad 1994, Ísafjörður
P
rzez okno salonu dało się dostrzec, jak w ogródku wiatr miota śniegiem we wszystkie strony. Zamieć się wzmagała.
Brzuszek Lói był miękki i ciepły pod dłonią. Jest cienki jak bibułka, pomyślała Björk, spokojnymi ruchami gładząc rozleniwione zwierzątko. Kotka cicho mruczała. Na zewnątrz przejechał pług śnieżny, którego ostrzegawcze światło omiotło pokój pomarańczowożółtą smugą. Wielki pojazd oczyszczał drogę, usypując duże zaspy na sąsiedniej pustej posesji. Do środka niosły się warkot i skrzypienie mielącej ziemię maszyny. Kotka obudziła się i wyciągnęła przednie łapki na obitej sztruksem kanapie, odrobinę uchyliła skośne oczy i z wyraźnym zadowoleniem spojrzała na swoją małą opiekunkę.
Björk smuciło, że nie może mieć własnego kota. Mama miała alergię. Pies też nie wchodził w rachubę. Mieli konie, ale one zawsze były na zewnątrz i nie dało się z nimi tak bawić na kanapie w salonie. Dziewczynka bardzo się ucieszyła, kiedy stary znajomy mamy, Jón, poprosił ją i jej siostrę Rósę o popilnowanie Lói. Musiał pojechać do Reykjavíku, żeby kupić okulary, bo na Fiordach Zachodnich nie było okulisty ani nawet salonu optycznego. Sześciogodzinna podróż autem na południe i dwie noce w jakimś tanim hotelu na przedmieściach nie spodobałyby się starej kotce. Nie lubiła siedzieć w transporterze na tylnym siedzeniu, zawsze wymiotowała w samochodzie.
Björk i Rósa przyszły zająć się kotką od razu po szkole. Dały jej parę języków z dorsza i odmierzyły do miseczki sto mililitrów suchej karmy. Lóa przyzwyczaiła się do korzystania z klapki w drzwiach wejściowych domu. Wchodziła i wychodziła, kiedy miała ochotę, i załatwiała się na zewnątrz.
Björk nie mogła się oderwać od drzemiącego zwierzątka. Było takie miękkie i ciepłe.
– Naprawdę musimy iść. Autobus szkolny zaraz odjeżdża – poganiała młodszą siostrę Rósa.
– Jeszcze tylko chwileczkę ją podrapię. Lóa tak bardzo to lubi, no patrz, jak się we mnie wtula łebkiem. Kici, kici.
Ośmioletnia Rósa stała w przedpokoju z założonym plecakiem My Little Pony, przestępując z nogi na nogę. Szkolny transport do domu w wiosce po drugiej stronie góry odjeżdżał za pięć minut i dziewczynka wiedziała, że kierowca nie będzie czekać na spóźnialskich. Björk chodziła do pierwszej klasy i jeszcze nie miała dobrego poczucia czasu. Nie do końca rozumiała różnicę między pięcioma i piętnastoma minutami. Ale Rósa była już w trzeciej klasie.
Na szczęście Jón mieszkał przy samej szkole. Mama mówiła, że ma też drugi dom, starą działkę letniskową na wsi. Lóa też wolała być na wsi, gdzie mogła biegać po łąkach, nie obawiając się przejeżdżających samochodów.
– To ja wychodzę. Ty sobie zostań, jak nie chcesz wracać do domu – oznajmiła Rósa i odwróciła się do drzwi. – Mama obiecała dziś usmażyć lummur, pamiętasz? – kusiła.
Björk kochała lummur. Małe, ale cudownie puszyste naleśniki z patelni, które polewa się syropem i podaje z dżemem rabarbarowym. Były jej ulubioną potrawą. W dodatku mama robiła je w kształcie kwiatków i serduszek.
Powoli wstała z kanapy i ostatni raz pogłaskała kotkę.
– Niech ci będzie. To idziemy. Tylko jeszcze pójdę szybko do łazienki.
Rósa zamknęła za sobą drzwi domu i upewniła się, że usłyszała trzask, bo inaczej silny powiew mógłby je otworzyć i do środka napadałoby śniegu.
Dziewczynki wybiegły do ogródka i zaczęły brnąć przez zaspy. W ciągu ostatnich dwóch dni spadło co najmniej pół metra puchu. Siostry przez chwilę podziwiały kształty hałd uformowanych przez wiatr i postanowiły się wybrać na górkę za domem pozjeżdżać na sankach.
Gdy wyszły na drogę z butami pełnymi śniegu, śmignął koło nich biały szkolny autobus. Rósa przez chwilę goniła go, machając rękami, żeby się zatrzymał, ale bezskutecznie. Kierowca albo nie zauważył, albo go to nie obchodziło.
– Przecież musimy wrócić do domu. Co teraz zrobimy? – spytała nieśmiało Björk. – Mam śnieg w butach. Mama mówiła, że od bycia na dworze z mokrymi nogami dostaje się kataru – martwiła się. Głos miała nabrzmiały od łez, które cisnęły jej się do oczu.
Rósa się zamyśliła. Szkoła była już zamknięta. Wszystkie inne dzieci udały się do domów lub ktoś je odebrał. Autobus im uciekł. Mama o tej porze karmiła konie na zewnątrz i nie wróci jeszcze co najmniej przez godzinę. Tata był na morzu. Kuter miał przybić do portu dopiero w weekend.
– A może pójdziemy do kogoś? – zaproponowała Björk.
– Mama na pewno się nie ucieszy, jeśli będzie musiała tu po nas przyjechać – zastanawiała się Rósa.
Młodszej z sióstr przyszła do głowy inna możliwość:
– A co, gdyby… A co, gdybyśmy po prostu poszły na piechotę?
Wiedziała, że nie wolno im wracać pieszo. W trakcie śnieżycy można było się zgubić, a pięknego nowego tunelu jeszcze nie otwarto. Zresztą ruch pieszych będzie tam zabroniony.
Przez ostatnie dwa lata między dwiema wioskami wydrążono biegnący pod górą tunel. Odcinek o długości kilku kilometrów miał skrócić dystans do przebycia i uczynić przejazd bezpieczniejszym. Niedługo nie trzeba będzie korzystać ze stromej, krętej drogi wzdłuż zbocza, szczególnie niebezpiecznej podczas zamieci.
– Nie można chodzić tunelem, poza tym nie jest jeszcze gotowy – odparła wystraszona Rósa.
– Słyszałam, jak mama mówiła do taty, że pod górą da się już przejechać. Już położyli jezdnię. Na pewno tak jest – oznajmiła z typową dla sześciolatki pewnością siebie Björk i popatrzyła siostrze w oczy.
– No tak… W końcu musimy jakoś wrócić. Skoro tunel nie jest jeszcze otwarty, nie ma w nim też samochodów.
– Ale ja się boję ciemności, a tam jest bardzo ciemno – zaczęła się opierać Björk. Ogarniał ją lęk.
– Będziemy szły powoli, jedna za drugą – zachęcała Rósa. – Będę cię trzymać za rękę przez całą drogę i nie puszczę, dopóki nie dotrzemy do domu. Pójdziemy wzdłuż skraju drogi. Pomyśl o tych naleśnikach.
Opór Björk zelżał i dziewczynka złapała siostrę za rękę. Ruszyły w stronę tunelu.
Szły poboczem wyasfaltowanej drogi w kierunku otworu w skale. Znów zaczął padać śnieg. Popołudniowe światło przygasło i szybko zapadał zmrok. Zaraz na zewnątrz będzie tak samo ciemno jak w środku.
– Tam przynajmniej nie pada. Chodź – powiedziała Rósa.
Trzymając się za ręce, wkroczyły do mrocznego tunelu, a ostatnią rzeczą, jaką dało się jeszcze dostrzec z zewnątrz, był czerwony plecak w kucyki. Potem dziewczynki zniknęły.


TERAZ

Rozdział 1

Październik 2019, Ísafjörður
M
orze jęczało cicho. Fale przypływały z daleka, z Grenlandii. Burza na Morzu Grenlandzkim objawiła się kilka dni później w postaci martwej fali wbijającej się w poszarpane północno-zachodnie wybrzeże Islandii. Woda uderzała w przybrzeżne skały, zamieniając się w białą pianę. Rozbryzgiwała się przy wejściach do grot utworzonych przez erupcje wulkanów.
Każdy musi od czasu do czasu dotknąć fundamentów, które utrzymują w pionie jego życie. Dla oficer śledczej Hildur Rúnarsdóttir takim fundamentem był surfing. Ruchów niestabilnego morza nikt nie potrafił do końca przewidzieć. Wody zawsze skrywały jakieś ciemne, zimne miejsce, które nie pojawia się w prognozach i którego trzeba się strzec. Niebezpieczeństwo ją pociągało. Igraszki z zimnym miejscem stanowiły jej sposób na życie.

Hildur związała gruby, sięgający łopatek warkocz w ciasny węzeł na karku, żeby neoprenowy kaptur mógł idealnie przylegać do głowy.
Temperaturę wody oszacowała na pięć stopni. Najwyżej sześć. Pianka, z tych najcieplejszych, zakrywała całe ciało. Nogawki i rękawy miała długie, ale materiał na kończynach był o kilka milimetrów cieńszy, aby umożliwić większą swobodę ruchu. Surfując w zimnej wodzie, Hildur korzystała ze specjalnych rękawiczek i butów.
Czarny kombinezon był niczym druga skóra. Gdyby był luźny, przepuszczałby zbyt wiele wody i ciało za bardzo by się wychładzało. Zbyt ciasny strój z kolei utrudniałby poruszanie się. Na desce trzeba móc się wykazać zręcznością.
Zza strzępiastych chmur sączyło się szare światło późnego października. Zimą w wiosce w ogóle nie świeciło słońce. Góry przesłaniały je od listopada do lutego. Teraz zbliżał się właśnie ten czas w roku, kiedy słońce znika, aby powrócić dopiero na przedwiośniu.
Hildur wzięła pod pachę zieloną deskę i weszła do wody. Neoprenowe buty miały twardą gumową podeszwę, ale mimo to czuła na stopach ostre krawędzie wulkanicznych kamieni. Po kilku ostrożnych krokach położyła się na brzuchu na desce i zaczęła wiosłować rękami w stronę otwartego morza. Umięśnione ramiona rytmicznie młóciły wodę, oddech zaczął przyspieszać.
Wypłynąć można tylko tak daleko, na ile pozwoli umysł. Dziś chciała dotrzeć jak najdalej. Fale były niskie, ale długie. Typowe pozostałości grenlandzkiego sztormu. Wiosłowanie pod prąd wymagało sporo siły. Właśnie dlatego to kochała. Zużywając energię, w pewien sposób wyzwalała jej w sobie jeszcze więcej.
Hildur posuwała się do przodu, coraz bardziej zdyszana. Dostrzegła przelatującego nad jej głową czarnego jak noc kruka. Rzuciła mu tylko szybkie spojrzenie, ale morze i tak ją dopadło. Wystarczył zaledwie jeden wdech z uniesioną twarzą i haust wody wdarł się jej do ust, wywołując gwałtowny atak kaszlu.
Po przewiosłowaniu kilkuset metrów odwróciła deskę i czekała na kolejną falę, którą zamierzała wziąć w posiadanie. Na plaży nie było nikogo poza nią. W wiosce zamieszkanej przez dwa tysiące ludzi nie żyło zbyt wielu surferów. Dziś morze należało tylko do niej.
Po ponad godzinie przeszła z deską pod pachą w stronę przylądka Arnarnes, gdzie rano zaparkowała swojego wielkiego SUV-a z napędem na cztery koła. Chwilowe oderwanie się od wszystkiego innego i tym razem pomogło. Rano dręczył ją olbrzymi niepokój. Już nie było tak źle jak tuż po przebudzeniu, ale przeczuwała, że niedługo ktoś będzie miał dla niej niedobre wieści.
Hildur pełniła z ramienia Komendy Głównej Islandzkiej Policji funkcję przewodniczącej Jednostki do spraw Zaginięć Dzieci na prowincji i oficer śledczej w okręgu Ísafjörður. Jedynej śledczej na Fiordach Zachodnich.
Gdy dotarła do samochodu, usłyszała dzwonek telefonu. Ściągnęła z dłoni ciasno przylegające rękawiczki, otworzyła drzwi auta i złapała leżące na przednim siedzeniu mrugające urządzenie.
‒ Hildur. ‒ Miała zadyszany głos. Otarła z czoła morską wodę i zaczęła zdejmować gruby neoprenowy kaptur.
Dzwoniła jej szefowa, Elísabet Baldursdóttir, zwana Betą. Miała pilną sprawę. Hildur wcale nie zaskoczył jej telefon.
‒ Przyjadę. Już jestem w drodze. Tylko skoczę do domu, żeby się przebrać.
Większość ludzi potrafi oczekiwać, że zdarzy się coś dobrego. Jej wydawało się to dziwne. Wolałaby nie czekać na nic, co ma się zdarzyć w przyszłości. Wtedy wszystko po prostu by się działo, a codzienność bezpiecznie płynęłaby naprzód. Gdy tylko rodziło się w niej oczekiwanie, oznaczało coś złowrogiego i nieprzyjemnego.
Nie zawsze tak było. Jako dziecko Hildur potrafiła się spodziewać dobrych rzeczy. Cieszyła się na Gwiazdkę, urodziny kolegów z klasy, długie przejażdżki konne w weekendy i pierwszy śnieg, który spadał późną jesienią. Kiedy jednak wszystko się zmieniło, skończyły się też dobre przeczucia.
Podłożyła sobie pod pośladki gruby ręcznik i usiadła na pokrytym skórą siedzeniu. Uruchomiła silnik i z piskiem opon ruszyła w stronę centrum wioski Ísafjörður, gdzie mieszkała i pracowała.


Rozdział 2

C
hłopak czuł pod palcami, jak szorstka jest kraciasta tapicerka fotela. Na podłodze salonu leżała brudna jasnobrązowa wykładzina z winylu. Gdy trafiały w nią gumowe podeszwy vansów, rozlegał się obrzydliwy skrzypiący dźwięk.
Pétur naciągnął głębiej czarną wełnianą czapkę i próbował się odprężyć, wbijając wzrok w czarny kwadratowy regał z Ikei na przeciwległej ścianie. Regał zastawiony był bez ładu i składu, na półkach piętrzyły się nierówne stosy rolek papierowego ręcznika, ulotek, pustych pudełek po pizzy. Porcelanowe krówki i powieść Halldóra Laxnessa Salka Valka. Na starym, lepkim brudzie osiadła cienka warstewka kurzu.
Pétur był głodny. Od kilku dni nie jadł nic poza jogurtem truskawkowym, który zwinął po drodze ze stacji benzynowej. W tej chwili nie był jednak w stanie myśleć o jedzeniu. Czuł się zbyt zdenerwowany.
Na szczęście udało mu się złapać stopa – tamten młody lekarz obiecał go zawieźć do samego Ísafjörður. To był jakiś mieszkający od niedawna na Islandii Polak, który nie znał języka. Péturowi to nie przeszkadzało. Dobrze mówił po angielsku. Nie nauczył się w szkole, w końcu nie ukończył nawet podstawówki. Za kurs służyły mu YouTube i fora internetowe. Łatwo mu się rozmawiało z polskim lekarzem. Miał fart, że podwiózł go akurat obcokrajowiec. Ci przynajmniej nie dadzą rady go rozpoznać. Islandczycy mają kuzynów i wujków w każdym pieprzonym fiordzie. Wsiadanie do ich aut na stopa zawsze jest ryzykowne.

 

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel