Historia jak z romansu
Star Soames poszukuje drogocennego naszyjnika, który jest częścią spadku. Niestety nie wie, gdzie rodzinne klejnoty zostały ukryte. Podążając śladem klejnotów, przyjeżdża do kraju przodków. Star – marzycielka i romantyczka – całe dnie spędza w muzeum, wczuwając się w historie z przeszłości. Któregoś dnia spotyka tam niezwykle przystojnego mężczyznę i z miejsca się zakochuje. To takie romantyczne! Star nie wie jednak, że tym mężczyzną jest szejk Khalif Al Azh, a noc spędzona z nim będzie miała konsekwencje, które pokrzyżują jej plany…
Fragment książki
– Nie wiem, czy powinnam jechać.
– Nie mamy wyboru.
– Nie chcę zostawiać cię ze Star i całą resztą…
Serce Star Soames załomotało pod wpływem nagłego bólu. Wiedziała, że gdyby jej siostry się dowiedziały, że są podsłuchiwane, poczułyby się fatalnie, ale ona też nie czuła się dobrze, wrzucona do jednego koszyka z „całą resztą”, jakby była nieprzyjemnym obowiązkiem, ciężarem. Nie była ciężarem, na pewno nie takim, jakim obarczył je dziadek, którego zresztą nigdy nie poznały.
Star powstrzymała łzy, by skupić się na słowach Skye, najstarszej siostry.
– To tylko kilka dni. Polecę na Kostarykę, wezmę mapę od Benoit Chalendara, wrócę do domu. Bułka z masłem.
– Nie sądzę, by przypadkiem miał mapę przy sobie – łagodnie zauważyła Summer, najmłodsza z sióstr, specjalistka od gaszenia rodzinnych pożarów.
– W takim razie dodajmy dzień na powrót przez Francję. Wrócę, zanim się obejrzysz.
Star przesunęła dłonią po ciężkim złotym naszyjniku, który znalazły wczoraj wraz z pamiętnikami prababci ukrytymi za półkami, które otwierały się po naciśnięciu tajemniczego guziczka w bibliotece Catherine, czy też kobiet, jak nazywano mniejszy z księgozbiorów. Mężczyźni rzadko tam zaglądali i pewnie nie przyszłoby im do głowy szukać czegokolwiek w tym babskim zakątku.
Jeśli kiedykolwiek podejrzewano Catherine o zabranie i ukrycie wartych fortunę rodzinnych diamentów przed jej okrutnym mężem, nikt nie miał dowodów na prawdziwość tej wersji zdarzeń. Pokolenia bezskutecznie próbowały rozwikłać zagadkę zaginionych klejnotów, które zapewne z czasem jeszcze zyskały na wartości. Każdy z Soamesów po kolei gotów był zrujnować posiadłość w Norfolk, by udowodnić, że rodzinna legenda jest prawdą, i przejąć skarb. Elias Soames, który wydziedziczył ich matkę, gdy była jeszcze nastolatką, nie był tu wyjątkiem. Star zadrżała na wspomnienie jego portretu w biurze pałacu, gdzie wraz z siostrami po raz pierwszy poznała warunki jego testamentu. Gdy prawnik odczytywał szatańskie wymagania Eliasa, ten spoglądał na wnuczki z obrazu, niczym Dickensowski czarny charakter, budząc grozę w ich sercach.
Elias dał im dwa miesiące na znalezienie diamentów. Gdyby zawiodły, pałac oficjalnie zyska rangę zabytku i stanie się własnością państwa. Star zaśmiała się. Same przekazałyby wszystko Narodowemu Funduszowi, tak bardzo nienawidziły tego miejsca. Ale matka…
– W międzyczasie miej oko na Star. Sama wiesz, jak to z nią jest.
Jak to z nią jest? Star skrzywiła się i odsunęła od drzwi, nie na tyle daleko jednak, by nie słyszeć kolejnych słów Skye.
– Boję się, że sama zacznie szukać kolejnego tropu. Zwłaszcza że byłoby to…
– Romantyczne? – zaśmiały się obie siostry.
Star zacisnęła zęby. Czytała i uwielbiała romanse niemal całe życie, dałaby się za nie pokroić. Niczego w tej kwestii nie zamierzała zmieniać.
– Po prostu martwię się, że Star wpakuje się w kłopoty. Nie stać nas na to. Nie stać nas na błędy.
Niestety, z bólem serca musiała przyznać, że tym razem siostry miały rację. Rozejrzała się po bibliotece, potem zerknęła za okno, gdzie promienne gwiazdy migotały na ciemnym niebie nad rozległym terytorium wchodzącym w skład majątku. Star westchnęła ciężko. Gdyby matka mieszkała tu, a nie w maleńkim pokoiku w Salisbury, pewnie miałaby zapewnioną lepszą opiekę onkologiczną. Adres robi swoje. Nie ma co porównywać skromnego mieszkanka z dwuskrzydłowym pałacem z czterdziestoma pokojami. Straszna niesprawiedliwość, pomyślała Star, że nasze życie zależy od dochodów, oszczędności czy adresu.
– Już straciłyśmy dwa tygodnie – kontynuowała Skye. – Ale mamy pamiętniki. Odszyfrowałaś ukryte wiadomości, to dobry początek. Znajdziemy te diamenty. Benoit Chalender ma mapę sekretnych przejść w pałacu, jestem tego pewna.
– Droga Skye – zaczęła Summer. – Nawet jeśli zdobędziemy mapę, nadal nie będziemy wiedzieć, gdzie jest skarb. Diamenty nie leżą, ot tak, w rogu jakiegoś przejścia. Jeśli znajdziemy kolejną wskazówkę podczas twojej nieobecności, Star będzie musiała za nią podążyć. Ja muszę zostać, tak nakazuje testament, jedna z nas musi tu być przez cały czas. Zresztą, ktoś powinien podejmować potencjalnych kupców.
– Pomyślałabyś, że tak będzie wyglądać nasze życie? Że będziemy poszukiwaczkami skarbu, którego nikt nie mógł znaleźć od stu pięćdziesięciu lat?
– Bardziej przeraża mnie myśl, że się nam nie uda, że nie spełnimy warunków Eliasa, nie odziedziczymy domu, nie będziemy mogły go sprzedać i wtedy już nic nie uratuje mamy.
Sprzedaż domu była jedyną szansą na opłacenie szpitalnych rachunków, na powstrzymanie raka, który wydzierał życie ich matce.
– Jak właściwie poznałaś tego tajemniczego miliardera? – spytała Skye.
Summer nie odpowiedziała.
– Wiesz, że nam możesz powiedzieć wszystko?
– Wiem.
Star ciężko opadła na antyczny fotel i znów zaczęła przesuwać dłonią po splotach naszyjnika z prostokątnym wisiorkiem. Przykre, że siostry w nią nie wierzyły, że z góry zakładały, że wpakuje się w kłopoty. Postanowiła jednak nie rozczulać się nad sobą. Musiała być jak rycerz króla Artura, silna i gotowa na podjęcie kolejnych wyzwań. Przysięgła samej sobie, że podąży kolejnym tropem, wróci opromieniona sukcesem, siostrom udowodni, że się myliły, a matce zapewni środki na leczenie.
Wdech, wydech, wdech, wydech… Nie pomogło, pulsujący ból w skroniach nie zniknął. Khalif przetarł oczy.
Pięć godzin.
Zmarnował w tym pokoju pięć długich godzin. Piętnaście osób nieustannie wpatrywało się w niego, kawa ostygła, cukierki zapewne straciły swój smak, pokój wypełniła taka duchota, że musieli otworzyć okno.
Pokonując kolejne metry długiego korytarza, Khalif wmawiał sobie, że chce tylko zaczerpnąć świeżego powietrza. Tylko powietrza. Wcale nie uciekał. Chciał tylko minutki dla siebie. To dlatego wybrał przejścia dla służby, a nie główne arterie. Nie ukrywał się przed Aminem, asystentem brata, obecnie jego własnym. Jedynie zapewniał temu natrętnemu okularnikowi długowieczność.
Przez okno z widokiem na dziedziniec Khalif dostrzegł grupę turystów opuszczających teren wystawy umieszczonej w ogólnodostępnej części pałacu Duratra. Dobiegający z oddali śmiech chłopców uciekających przed rozradowaną matką był jak nóż wbity w serce Khalifa, który przeniósł się myślami do czasów dzieciństwa, gdy wraz z bratem uganiali się po pałacu.
Znów wypełniał go ból nie do zniesienia, podobnie jak narastająca złość, emocje, których jako następca tronu nie miał prawa okazywać. Trzy lata po tragicznym wypadku wciąż odczuwał potrzebę rozmowy z bratem, zastanawiał się, co Faizan doradziłby mu, jak oceniłby jego decyzje. Khalif nie był pewien, co byłoby gorsze: dalej rozmawiać ze zmarłym bratem czy przestać to robić.
Wszystko było nie tak, źle, jakby tamtego dnia ziemia przestała się obracać. Bólem próbował wprawić swój świat w ruch, ale nic nie pomagało, nawet udawanie, że wcale nie czuł się jak oszust. Zajął miejsce brata w kolejce do tronu, ale wciąż liczył, że Faizan lada chwila pojawi się za rogiem, roześmiany, i wszystko okaże się jego kolejnym dowcipem. Wtedy będzie mógł zrzucić z siebie poczucie odpowiedzialności, którym go obarczano. Gdyby tylko życie było jak bajka, a marzenia się spełniały… Khalif nie miał złudzeń, że jest dokładnie odwrotnie.
Teraz musiał jak najszybciej znaleźć bar, w którym utopiłby gniew i ból. Tyle tylko, że od dnia, w którym dostał wiadomość o bracie, nie tknął ani alkoholu, ani kobiety. Przedtem… Tak, przedtem był znanym playboyem, czarującym księciem uwielbianym w całym świecie zarówno przez kobiety, jak i gazety. Teraz, jako następca tronu, musiał codziennie udowadniać swoją wartość, właściwą postawą oddawać hołd bratu, ojcu i narodowi.
Przeszedł korytarzem równoległym do gmachu mieszczącego wystawę poświęconą duratriańskiej historii. Tuż za zakrętem znieruchomiał. Pięciu strażników, dwóch umundurowanych, trzech po cywilnemu, skupiło się przy ekranach systemu bezpieczeństwa, pokazujących pomieszczenia wystawy, w które wpatrywali się z taką intensywnością, jakby od tego zależało ich życie, a świat wokół nie istniał. Khalif poczuł nagły przypływ adrenaliny, przyspieszył kroku, gotowy na konfrontację.
– Co się dzieje? – krzyknął, rozglądając się wokół w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak zagrożenia.
Mężczyźni wokół ekranu odwrócili się nagle, wyraźnie zmieszani, z widocznym na twarzach poczuciem winy, jak uczniowie przyłapani na ściąganiu.
– Nic.
– Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość, szejk….
– Wiem, jak się nazywam, Jamal! – wykrzyknął podirytowany Khalif. – Czy coś się stało?
Mężczyźni zaprzeczali nadal, intensywnie wymachując rękoma. Khalif podszedł bliżej, stanął tuż przed monitorami i wtedy to zobaczył, czerwony punkt na środkowym ekranie. To w ten ekran wpatrywali się strażnicy.
W sali zwanej Alsyf Hall, przed jednym z wielkich malowideł, stała turystka, odpowiednio ubrana, z zieloną chustą, która…
Wtedy znów dostrzegł czerwony punkt. Chusta przesunęła się nieco do tyłu i długi, soczysty, promiennie czerwony lok uwolnił się spod niej na krótki moment, bo kobieta natychmiast zgarnęła niesforny kosmyk i poprawiła nakrycie głowy. Jednocześnie cały czas wpatrywała się w obraz. Pozostała nieruchoma, więc Khalif mógł dokładnie przyjrzeć się całej sylwetce intrygującej turystki.
Dżinsowy żakiet szczelnie osłaniał jej ciało, jedynie spod długich rękawów wychylały się złote bransoletki, połyskujące na delikatnych nadgarstkach. Zielona suknia sięgająca podłogi mogła się wydawać skromna, gdyby nie to, że jedynie uwypuklała kształty…
Z trudem odwrócił się od ekranu i zmierzył surowym spojrzeniem szefa strażników.
– Jamal, przypominam ci, że jesteś żonaty – powiedział, jakby sam nie był zainteresowany niezwykłą turystką. – Spodziewałem się po tobie nieco więcej.
– To nie to…. – zaczął strażnik.
– Oczywiście, że nie – Khalif przerwał ze śmiechem. – Ponieważ dobrze wiesz, co żona zrobiłaby z tobą…
– Wasza Wysokość, to naprawdę nie to… Chodzi o to, że ona stoi tam od godziny.
– I…?
– Stoi od godziny, w tej samej sali, cały czas przed tym samym obrazem – sprecyzował Jamal.
– Rozumiem.
Khalif znów utkwił wzrok w ekranie. Turystka stała przed obrazem Hatema Al Azhara, jego praprapradziada. Co takiego odnalazła w tym obrazie, że zatrzymała się przy nim na godzinę? Dla porównania, typowa szkolna grupa oblatywała całe skrzydło wystawy średnio przez pięćdziesiąt cztery minuty. Doprawdy dziwne…
Znaczące pomrukiwania strażników sprawiły, że obejrzał się i znów zastał ich wszystkich wpatrzonych w ten sam monitor, niektórzy nawet udawali, że robią jakieś nieistniejące notatki. Po raz ostatni zerknął na tajemniczą kobietę i odszedł, zawiedziony. Jeszcze nie tak dawno dałby jej do zrozumienia, że jest w jego typie.
Star z uśmiechem wpatrywała się w potężny obraz przedstawiający człowieka, który sto pięćdziesiąt lat wcześniej rządził Duratrą. Miał szlachetne rysy, arystokratyczny nos i doskonale wyrzeźbioną szczękę. Star chłonęła wzrokiem wizerunek przystojnego mężczyzny, który wkroczył w życie Catherine Soames zaraz po jej nieudanym romansie z Benoit Chalendarem. Mogłaby wpatrywać się w nieskończoność w oblicze drugiej miłości jej praprababci, gdyby nie strażnik, który niezbyt dyskretnie wskazał jej wiszący na ścianie zegar.
– Wahed, przepraszam, nie miałam pojęcia, że minęło już tyle czasu!
Była zaskoczona i zła na siebie, że sprawiła kłopot wszystkim pracownikom muzeum, które powinno było zostać zamknięte kwadrans temu. Obdarowała strażnika swym najpiękniejszym, szczerym uśmiechem i szybkim krokiem udała się w kierunku wyjścia.
Pierwszy dzień wcale nie był taki zły, myślała. Owszem, miały mało czasu, przyznała, ale panikowanie nie pomoże nikomu, a już na pewno nie matce.
Dzień po wylocie Skye na Kostarykę, Summer rozkodowała kolejny fragment wiadomości, którą Catherine zamieściła w swoim pamiętniku. Tym razem był to opis specjalnego klucza z Duratry. Tylko tym kluczem można było otworzyć drzwi do pomieszczenia, gdzie Catherine ukryła diamenty.
Kilkanaście godzin później Star znalazła się w samolocie do Duratry, zdeterminowana, by odnaleźć klucz i zrealizować szalony testament dziadka. Podczas lotu uważnie wczytywała się w opowieści o przygodach Catherine na Środkowym Wschodzie podczas podróży z wujem i jego żoną, której miała dotrzymać towarzystwa, jednocześnie rozglądając się za odpowiednim kandydatem na męża.
Nawet po tylu latach pomysłowość Catherine, jej sposoby oszukiwania wujostwa wywoływały uśmiech. Jakże musiała być sprytna, by niezauważenie spotykać się z Hatemem, z którym później musiała się rozstać, pod presją obu rodzin. Jednakże po powrocie do Anglii znów nawiązała z nim kontakt, prosząc o zaprojektowanie specjalnego klucza.
Hatem stworzył niepowtarzalny wzór. Klucz składał się z dwóch części, które po rozdzieleniu były swoimi zwierciadlanymi odbiciami. Po złożeniu stawały się magicznym wytrychem do specjalnego zamka. Swoją część klucza Catherine nosiła na szyi, jako wisiorek do łańcuszka, druga część została u Hatema. Dla Star sam fakt, że Hatem zawsze miał ten niezwykły przedmiot przy sobie, był wystarczająco romantyczny, by wzdychać z bólem, co z kolei dla jej sióstr było powodem do kpin.
Upewniła się, że wciąż ma na szyi klejnot Catherine, który planowała złożyć w hotelowym sejfie następnego dnia. Z jakiegoś powodu czuła, że musi mieć go na sobie w pierwszym dniu pobytu w tym niezwykłym miejscu, jakby wierzyła, że połówki klucza dzięki temu same się odnajdą. To samo odczuwała, gdy znalazła pamiętniki Catherine, a wśród nich zaplątany wisior. Nie miała pojęcia, na jaki skarb się natknęła, a mimo to przyciągał ją, jakby prosił, by zawiesiła go na szyi. Nie wierzyła w przypadki. Wierzyła w przeznaczenie.
Nieświadomie mijając kolejne jasno oświetlone korytarze i liczne zaułki, Star pomyślała, że niezwykłe historie miłosne z przeszłości sprawiły, że trochę ją poniosło, mimo to nie żałowała, że przybyła do Duratry.
Już po pierwszym dniu zakochała się w barwnym, pięknym mieście, stolicy Duratry, Burami. Podczas piętnastominutowego spaceru z hotelu do muzeum podziwiała niewiarygodnie wysokie apartamentowce, nowoczesne biurowce, mijała radosne bazary i ukwiecone zakamarki. Pałac w Burami imponował niepowtarzalną architekturą łączącą w sobie przeszłość ze współczesnością, co zachwycało ją też na ulicach, gdzie między elektrycznymi samochodami przemykały muły i osiołki dźwigające bele jedwabiu, worki przypraw i pudła z nowoczesnym sprzętem elektronicznym.
To niesamowite uczucie przenikania się światów ekscytowało ją, sprawiało, że miała wrażenie, że chodzi śladami Catherine, że lada chwila zobaczy ją i usłyszy. Dlatego, mimo że nie udało jej się trafić na trop drugiej części naszyjnika, nie zrażała się. Wręcz przeciwnie, postanowiła delektować się nocnym spacerem po Burami, a następnego dnia podjąć kolejną próbę zbadania tajemnic duratryjskiego muzeum.
Zatopiona w myślach nie zauważyła, że nagle na jej drodze pojawiło się coś wysokiego, potężnego, ubranego i ponad wszelką wątpliwość oddychającego.
– Przepraszam, naprawdę, ja… – zaczęła. Spojrzała w górę i od razu zamilkła na widok niewiarygodnie przystojnego mężczyzny, który wydawał się jeszcze bardziej zaskoczony niż ona.
Star natychmiast spuściła wzrok, jakby w ten sposób chciała ukryć żar, który nią zawładnął i niestety uwidocznił się na twarzy dorodnymi rumieńcami. Gdyby teraz ktoś ją spytał, jak wygląda człowiek, z którym się zderzyła, nie umiałaby odpowiedzieć. Ale coś jej mówiło, że rozpoznałaby go mimo wszystko, zawsze i wszędzie, może dzięki temu, że już zapanował nad jej ciałem i myślami.
– Naprawdę mi przykro. Proszę mi wierzyć, nie widziałam pana – zaczęła ponownie, choć nie była w stanie spojrzeć mu w oczy. – Co może wydawać się niewiarygodnie, biorąc pod uwagę rozmiar… – brnęła dalej, ruchem ręki wskazując jego szerokie ramiona. – Czasem się zamyślam…
Nie wiedziała, co robić, mówić dalej, czy uciec. Przez chwilę milczeli oboje.
– Mam na imię Star i najwyraźniej uznałam, że mówi pan po angielsku, co jedynie świadczy o mojej bezczelności… – wyrecytowała i wreszcie odważyła się spojrzeć mu w oczy.
Czyżby to ledwo zauważalne drgnięcie w kąciku ust było namiastką uśmiechu? Czyżby jej paplanina go bawiła? Dobrze, że w ogóle rozumiał, co chciała mu powiedzieć.
– Nie zamierzałam przebywać tu tak długo. Ani tym bardziej się zgubić – kontynuowała, rozglądając się niepewnie. – Byłam na wystawie i czas… czas…
Przygryzła wargę, zastanawiając się, dlaczego jej nie przerwał. Siostry by to zrobiły. Koledzy ze szkoły, w której pracowała, uśmiechnęliby się litościwie i szybko ruszyli w swoją stronę. A on tak po prostu stał, na dodatek dał się pooglądać i zagadać. Jednak… Im dłużej stali tak oboje, milcząc, tym bardziej odczuwała jego… Jakby to powiedzieć…. Nie, to głupie. Jak zwykle śniła na jawie, znów coś sobie wyobraziła.
– Star…
Dźwięk jej imienia na jego ustach był jak magiczny trik, po którym szybko spojrzała w górę, wprost w ciemne oczy, w których odnalazła obezwładniającą moc.
Nie.
Nie śniła na jawie. Patrzył na nią, jakby była odpowiedzią na niewypowiedziane pytania, jakby szukał w niej czegoś bezcennego.
Odsunęła się i lekko dotknęła jego ramienia, jakby strzepywała niewidoczny pyłek z drogiej tkaniny.
– A więc mówi pan po angielsku – zaszczebiotała, jednocześnie rozglądając się w poszukiwaniu wyjścia. Dzięki temu nie zauważyła zdziwienia czy raczej szoku widocznego przez chwilę na jego twarzy.