Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Historia niezwykłej miłości
Zajrzyj do książki

Historia niezwykłej miłości

ImprintHarlequin
Liczba stron384
ISBN978-83-8342-555-9
Wysokość170
Szerokość107
EAN9788383425559
Tytuł oryginalnyA Summer Affair
TłumaczHanna Dalewska
Język oryginałuangielski
Data premiery2024-03-07
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Przedstawiamy "Historia niezwykłej miłości" nowy romans Harlequin z cyklu HQN POWIEŚĆ HISTORYCZNA.
Doktora Blue Calhouna znają w całym San Francisco. Nigdy nie odmówił nikomu pomocy, a tych najbiedniejszych leczy za darmo. Gdy pewnego dnia do jego domu włamuje się ranna kobieta i żąda, by ją opatrzył, Blue nie waha się ani sekundy. Tak nakazuje mu sumienie, a nie fakt, że niezwykła pacjentka trzyma go na muszce. Nie wie, że Isabel naraziła się wpływowym ludziom. Udzielając jej schronienia, Blue popada w kłopoty, lecz nie to martwi go najbardziej. Sekrety Isabel, jej wybujały temperament i niefrasobliwość działają mu na nerwy. Jeszcze bardziej irytuje go, że w obecności tej ekscentrycznej i tajemniczej kobiety jego puls przyspiesza, a mur, którym otoczył serce, powoli kruszeje…

 

Fragment książki

 

 Poczuł też zapach prochu, a więc ten ktoś na pewno przed chwilą tej broni użył. I co? Teraz zamierza użyć jej ponownie? Już czuł, jak narasta w nim gniew. Najchętniej to zrobiłby teraz w tył zwrot i zdzielił tego drania. Ale, wiadomo, lepiej nie ryzykować. Odłożył więc nóż na bok i powoli podniósł ręce.
- Spokojnie – powiedział. – Weź to, po co tu przeszedłeś i idź sobie.
- Ja bardzo potrzebuję pomocy – powiedział ten ktoś, takim słabym głosem i, co było zaskakujące, na pewno z brytyjskim akcentem. Blue przez sekundę zastanawiał się, czy nie warto teraz skłamać i powiedzieć, że wcale nie jest doktorem, ale uznał, że to nie ma sensu.
- Tak. Jestem doktorem. Doktor Calhoun.
- Wiem. I to pan mnie wziął do swojego powozu.

- A więc to ty? Kosztowałeś mnie pięćdziesiąt dolarów.
- Ale ja wcale nie prosiłem, byś pan to zrobił!
- Ale gdybym tego nie zrobił, byłbyś zmuszony do niewolniczej pracy na jakimś statku, prawda?
- Nie. Chyba byłoby już po mnie.
Słyszał, że chłopiec oddycha coraz szybciej, prawie dyszy.
- Ale jak ja mam ci pomóc, skoro mam podniesione ręce? – spytał. A chłopiec tylko szturchnął go lufą. I cisza, słychać tylko tykanie zegara. Nie, nie tylko, bo słychać było też, jakby coś kapało na dębową posadzkę. Na pewno krew.
- Odłóż broń, a ja obejrzę twoją ranę – zarządził, już opuszczając ręce, ale chłopiec wbił teraz lufę w jego kark. Więc z powrotem ręce podniósł, dodając już nieco głośniej: - Jestem doktorem z powołania i wcale nie trzeba mi grozić pistoletem.
- Ale ja nie mam czym zapłacić.
- To nie zapłacisz.
- Miałem nadzieję, że tak będzie…
- A więc teraz ja opuszczam ręce, odwracam się i idziemy do mojego gabinetu. A ty odłóż wreszcie broń.
- Nie!
- Przecież w każdej chwili może wypalić.
Przyłożona do jego pleców lufa wyraźnie drgnęła, ale nadal tam była. Więc na nic już nie czekał, tylko odwrócił się, ale nie zdążył pochwycić broni, ponieważ błyskawicznie została wycelowana w jego pierś. Bronią tą był rewolwer, na którym zaciskały się palce dziwnie delikatne. Prawie jak u dziecka. Dziecko, nie dziecko, ten ktoś wtargnął do jego domu.
- Idziemy do mojego gabinetu – zarządził Blue i nadal trzymając ręce podniesione, ruszył przez hol ku drzwiom, przez które wyszli na dwór. Minęli pergolę oplecioną piękną wisterią, którą sam posadził, żeby cieszyła oczy jego ukochanej Sanchy, i szli dalej. Do oficyny, w której był jego gabinet.
- Odłóż wreszcie pistolet – powiedział, gdy weszli do środka. – Chcę obejrzeć twoją ranę.
- Nie odłożę – zaprotestował chłopiec. – Będę go trzymał przez cały czas.
- Uważasz, że z mojej strony coś ci grozi?
- Nigdy nic na wiadomo.
- Przecież sam tu przyszedłeś. Nikt cię na prosił! A więc pozwól sobie wreszcie pomóc!
Chłopiec oddychał głośno i szybko. Blue chwycił go za nadgarstek i rękę z pistoletem poderwał do góry. I już po kilku sekundach to on trzymał w ręku pistolet. Rozładował go błyskawicznie, wrzucił do żelaznej szafki, po czym podszedł do drzwi. Zamknął je na klucz, a kiedy odwrócił się, w pierwszej chwili nie zobaczył nikogo. Jakby chłopiec znikł. Ale, oczywiście, tak się nie stało. Leżał na podłodze, na brzuchu, a płaszcz na plecach był czerwony od krwi.
Natychmiast podniósł go z tej podłogi i położył na stole, przykrytym białym płótnem. Położył też na brzuchu, po czym sięgnął po nożyczki chirurgiczne i szybko rozciął zakrwawiony płaszcz na plecach, potem koszulę i podkoszulek. Ostrożnie zdjął płaszcz, a całą resztę rozsunął na boki, odsłaniając ranę. Naprawdę paskudną, a więc trzeba natychmiast zabrać się do roboty, choć nie ma przy sobie Delty, swojej pielęgniarki. Szybko podwinął rękawy, chwycił gąbkę i zmoczywszy ją w roztworze kwasu borowego, zaczął zmywać krew. Po chwili widział już ranę dokładnie. Na pewno postrzałową. Kula może utkwiła w ciele, co grozi poważną infekcją, a więc trzeba ją wyjąć.
Wsunął palec do rany i już wiedział, że tak. Kula tkwi pod prawą łopatką. Teraz więc sięgnął po szczypce. Wyjął kulę, potem zaczął usuwać z rany martwe tkanki z nadzieją, że kiedy będzie ranę oczyszczał i zaszywał, co również jest bolesne, pacjent nadal będzie nieprzytomny. A oczyścić trzeba. Koniecznie. Kiedy studiował w college’u medycznym, kształcił się pod okiem Gordona Blake’a, znakomitego szkockiego chirurga, który był przekonany o konieczności sterylności w chirurgii. Nie wszyscy doktorzy byli tego samego zdania, ale Blue, kiedy był chirurgiem wojskowym w Armii Unii, absolutnie tak.
Ten nieszczęsny chłopiec też został postrzelony przez jakiegoś drania. Niestety coś takiego zdarzało się często w Barbary Coast, dzielnicy obskurnych knajp i domów rozpusty. To przede wszystkim stamtąd trafiali do Ligi Obrony Człowieka ludzie wymagający natychmiastowej pomocy. Pobici, ze złamaniami. Najczęściej ofiary napaści. Ten nieszczęsny chłopiec w łachmanach absolutnie nie wyglądał na kogoś, kto ma coś, na co warto się połakomić. Tym niemniej został postrzelony. Może zrobili to szanghajerowcy. Postrzelili go, kiedy od nich uciekał… Nie. Szanghajerowcy nigdy nie sięgali po pistolet. W razie potrzeby użyli kija, postraszyli nożem, a przede wszystkim poili swoją ofiarę piwem z narkotykiem. Choć tym razem może i użyli pistoletu, bo ten chłopiec wcale nie miał być zawleczony na statek, tylko ktoś chciał się go pozbyć.
Zaszył ranę i opatrzył, przykładając do niej kompres z maścią ziołową i gorczycą. O czymś takim w szkole medycznej na pewno nie wiedziano, bo ten kompres wymyśliła Delta, jego pielęgniarka, nadzwyczaj zdolna i bystra. I był to pomysł znakomity. Stosował ten kompres od lat.
Kiedy sięgnął po bandaż, by owinąć nim tors chłopca, ten nagle jęknął. Czyli chyba już przytomny, a więc niedobrze, bo owijanie torsu to dla pacjenta prawdziwa męka. Wszystko trzeba robić jak najdelikatniej. I tak też zrobił. Bardzo ostrożnie rozłożył bandaż na plecach pacjenta, podciął rękawy i płaszcza, i koszulki, by nie zawadzały, po czym ostrożnie chwycił pacjenta za ramię.
Ułożył go na boku, spojrzał, coś dostrzegł i nagle znieruchomiał. Bandaż wysunął mu się z palców i omal nie wypuścił z rąk pacjenta.
Pacjenta? Wcale nie. Pacjentki!
Czyli ma przed sobą kobietę. I choć doktorem był od lat, a więc powinien podejść do tego ze stoickim spokojem, był jednak skonfundowany. Szybko skończył bandażowanie, wyjął z szafy szary bawełniany kitel i zarzucił kobiecie na ramiona. Tak szczupłej, niewysokiej. Nic dziwnego, że wziął ją za chłopca. Włosy miała brązowe, kiedyś na pewno lśniące. Rysy twarzy delikatne, ale jednocześnie twarz ta wcale nie była taka łagodna, a małe dłonie wcale nie delikatne, bo widać było na nich nagniotki.
Z tego pistoletu potrafiła zrobić użytek, a więc ciekawe, skąd u niej te umiejętności. A tak w ogóle to należałoby o tym całym zajściu powiadomić odpowiednie władze. Co można zrobić bardzo szybko, kiedy ma się telefon. Był zdecydowany, że to zrobi, i jednocześnie zaskoczony, że tak mu na tym zależy. Oczywiście nie miał serca z kamienia, potrafił współczuć, ale losem tej nieznanej młodej kobiety był naprawdę bardzo przejęty.
Teraz zajęczała i podkurczyła nogi. Ruszył do szafki, w której była morfina, ale po dwóch zaledwie krokach przystanął. Kiedy usłyszał ten charakterystyczny metaliczny dźwięk. Naturalnie odwrócił się natychmiast i okazało się, że jego pacjentka odzyskała przytomność. Wcale już nie leżała, tylko siedziała, trzymając w ręku wycelowanego w niego derringera.
- Czyli znowu to samo? – spytał, wcale nie starając się, by zabrzmiało to łagodnie. Przecież był teraz zły. Choć nie tylko, bo rzecz dziwna, czuł, że ta młoda kobieta zaczyna go po prostu fascynować.
- Owszem. Ponieważ pan nie sprawdził, co mam w kaburze na kostce. Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby pan podał mi wodę.
Podał jej wodę, którą wypiła, nadal celując do niego z pistoletu i nie spuszczając z niego oka. A kiedy odstawiła filiżankę, raptem powiedziała coś, czego się nie spodziewał:
- Dziękuję, że pan uratował mi życie.
Pokiwał tylko głową i przysiadł na obrotowym stołku, popatrując na pacjentkę.
- Bardzo panią boli? Mogę podać morfinę.
- Dziękuję, wytrzymam. Poza tym stanowczo wolę zachować trzeźwość umysłu.
Czyli musiała być obyta z narkotykami. Albo udawała, że tak jest. A poza tym coś jeszcze trzeba sprawdzić. Wstał , przyłożył ręce do kibici pacjentki i kreśląc kciukami kółka, zaczął przesuwać dłonie wokół tej nieprawdopodobnie smukłej talii. Pacjentka wydała z siebie cichy okrzyk i przyłożyła pistolet do jego piersi.
- Co pan wyrabia?
A on najpierw skończył to, co zaczął, a więc przesunął jeszcze dłoń po brzuchu, biodrach, nogach i dopiero wtedy udzielił odpowiedzi:
- Sprawdzam, czy nie ma pani jeszcze gdzieś ukrytej broni. Bardzo mi przykro, ale ja pani nie dowierzam.
I w tym momencie uświadomił sobie, że wcale nie robił tego delikatnie. A więc może i nie powinien się dziwić, że pacjentka zareagowała gwałtowne.
- Rozpustnik! - wykrzyknęła i kopnęła go, omal nie trafiając w to najczulsze miejsce. – Pan chce wykorzystać kobietę, która przyszła prosić o pomoc.
- Zapewniam panią, że nie mam zwyczaju uwodzić moich pacjentek. Gdybym jednak miał na to ochotę, na pewno wybrałbym taką, która nie wprowadza takiego zamętu!
- Ale ja… ja mam za sobą naprawdę trudną noc.
- Ja też niełatwą. Czyli jedziemy na tym samym wózku, panno…
Cisza. Odpowiedzi żadnej, czemu w sumie nie należało się dziwić. Odwrócił się więc, nie przejmując się już pistoletem i podniósł z podłogi mocno sfatygowany płaszcz pacjentki. Strzepnął i wtedy zauważył w jednej kieszeni coś białego. Chyba kawałek zgniecionego papieru.
- Niech pan tego nie rusza! – krzyknęła pacjentka.
- Niestety za późno.
Bo on już zdążył wyjąć to coś z kieszeni jej płaszcza. Bilet kolejowy pierwszej klasy. W salonce.
- Panna Isabel Fish-Wooten – przeczytał na głos, wpatrując się w bilet. – O! Przejechała pani kawał drogi, z Denver do San Francisco. A przyjechała tutaj niecałą dobę temu i już zdążyła dać się postrzelić.
Spojrzał jej teraz prosto w oczy, czując, jak narasta w nim gniew. W końcu ta kobieta pojawiła się w jego domu w niezwykły sposób, a więc powinna mu coś niecoś wyjaśnić.
- Panno Fish-Wooten, proszę mi powiedzieć, dlaczego zjawiła się pani tu w przebraniu i z kulą w plecach.
Ani drgnęła, tylko spokojnie dalej patrzyła mu w oczy.
- Jeśli wyjawię to panu, doktorze, to czy zacznie pan traktować mnie inaczej?
- Naturalnie, że nie. Przecież składałem przysięgę lekarską, że będę służył wszystkim ludziom.
- A więc dlaczego pan mnie o to właśnie pyta?
Trzeba było przyznać, że ta panna, choć w tak ciężkim stanie, wykazuje się jasnością umysłu. I w rezultacie był coraz bardziej zły na siebie. Był lekarzem nie od dziś i wiedział doskonale, że należy pomóc, nie zadając pytań. W wielu przypadkach nie trzeba było o nic pytać. Górnik ze świszczącym oddechem. Dziewczyna, która wykrwawiła się na śmierć, bo sama dokonała aborcji. Leciwy weteran, którego białka oczu są żółte, a więc wątroba szwankuje.
- Może i rzeczywiście niepotrzebnie. O nic nie będę już pytał. Wcale nie musi mnie pani do tego zmuszać, grożąc pistoletem.
- A to jeszcze nic pewnego…
Isabel Fish-Wooten! Przecież to nazwisko pasowałoby do delikatnej panny, która zadebiutowała już na salonach. Która w rękawie ma koronkowe chusteczki. Do tej pannicy, przebranej za chłopca i zamieszanej w jakąś strzelaninę w Barbary Coast, na pewno nie pasuje.
A pannica teraz zaczęła się przyglądać jego oprawionym w ramki dyplomom.
- Theodore B. Calhoun – przeczytała na głos. – Studiował pan w College’u Medycznym Tolanda. Nigdy o tym college’u nie słyszałam.
- Bo teraz to Uniwersytet Kalifornijski.
- Na pewno wspaniała uczelnia.
To powiedziała już takim słabszym głosem. Nic dziwnego, skoro straciła tyle krwi. Może niebawem wreszcie przyśnie i wtedy wreszcie będzie można odebrać jej pistolet i przekazać ją w ręce policji.
- Ma pan piękny dom – zagadnęła panna Fish-Wooten. – Czyżby był pan milionerem?
On? Milioner? Nie, nie mógł się teraz nie zaśmiać.
- Przepraszam, ale nie dosłyszałem, o co pani pyta.
- Ciekawa jestem, czy nie jest pan milionerem – wyjaśniła i raptem uśmiechnęła się. I był to uśmiech zadziwiająco uroczy. Ale to był tylko moment, bo zaraz spoważniała. – A ja… Ja przyjechałam do Ameryki, by wyjść za kogoś za mąż.
Blue mimo woli przemknął teraz spojrzeniem po jej zniszczonym ubraniu leżącym na podłodze.
- Ale chyba pani się nie powiodło, prawda?
- Po prostu nie natrafiłam na nikogo godnego uwagi. Wszyscy kandydaci, z którymi się spotkałam, byli to albo już zniedołężniali starcy, albo jacyś rozpustnicy. Albo i to, i to. Dlatego postanowiłam, że będę sama i dam sobie radę.
- I co? Udało się?
Panna Fish-Wooten machnęła tylko lekceważąco ręką.
- Nie zamierzam się z niczym spieszyć. W tym kraju jest tyle do zobaczenia. Nie tylko tutaj. Dlatego przede wszystkim chcę podróżować. Być taką poszukiwaczką przygód.
- Ach tak? Ale będąc kimś takim nie wolno zapominać, że są przygody, których naprawdę nie warto przeżywać.
- Oczywiście. Ale nie brakuje takich, które właśnie warto przeżyć. A więc jestem tą poszukiwaczką przygód. Czy mógłby mi pan nalać jeszcze wody?
- Wcale nie musi pani grozić mi bronią, kiedy o coś prosi.
- To samo powiedział mi ktoś, kogo ostatnio zastrzeliłam.
- Czyli pani ma po prostu taki zwyczaj? Strzelać do ludzi?.
- Naturalnie, że nie. Ale tu jest przecież Dziki Zachód, a ja sporo o tym czytałam. Miedzy innymi to, co napisał w gazecie pan Mark Twain. Wiem, że tu ludzie żyją z bronią w ręku i giną od kuli.
- Nie wszyscy, proszę pani. Tylko ci, którym rozumu brakuje.
Podał jej wodę. Zaczęła popijać małymi łyczkami, a on na nią popatrywał. Nie była żadną pięknością. Rysy raczej ostre, nos mały, podbródek spiczasty, a cera, jak zwykle u angielskich panien, bardzo jasna. A oczy piękne. Szaroniebieskie, w obramowaniu długich gęstych rzęs. Wielkie oczy, pełne tajemnic.
- Panno Fish-Wooten? Kogo mam powiadomić o tej jakże niemiłej przygodzie?
Panna Fish-Wooten wyraźnie sposępniała.
- Powiadomić?
- Oczywiście. O tym, że jest pani ranna i musi być teraz pod opieką. Należałoby powiadomić pani rodziców…
- Nie!
- To kogoś innego z rodziny?
- Nie!
- Może tego kogoś, kto towarzyszy pani w podróży?
- Nie!
- Znowu nie?! To może skończymy już tę zgadywankę i pani wreszcie powie, kogo powiadomić.
- Nikogo, ponieważ w tę podróż wybrałam się sama. Dam sobie radę, szanowny panie!
- Nie, szanowna pani. Została pani poddana poważnemu zabiegowi chirurgicznemu i jest duże ryzyko infekcji. Zalecam odpoczynek, a nie samotne podróże!
- A czy ja prosiłam o jakieś zalecenia?
- Oczywiście! Grożąc mi pistoletem!
- A… Rzeczywiście… Jestem panu bardzo wdzięczna za pomoc. I już sobie pójdę – bąknęła panna Fish-Wooten, opierając rękę o ścianę.
- Pomogę pani.
- Nie, nie. Dziękuję.
Więc tylko patrzył. Jak panna Fish-Wooten próbuje się podnieść, co jednak jej się nie udaje. Niestety, bo zerknął też na zegar i wiedział, że za kwadrans pojawi się tu Delta, jego pielęgniarka. A jego syn Lucas też niebawem się obudzi i wstanie z łóżka.
Stał, nie ruszał się, z nadzieją, że pacjentka zaśnie. Bo wcale już na próbuje zejść, tylko siedzi, oparta o ścianę. Głowa opada, powieki półprzymknięte, ale nadal trzyma w ręku pistolet. Więc czekał cierpliwe, na odzywając się już ani słowem. I wreszcie ręka, w której trzymała pistolet, opadła na podołek. Głowa też opadła, czyli panna Fish zasnęła.
Jednocześnie coś usłyszał. Coś, co świadczyło, że zaraz pojawi się tu Delta Beasley. Naprawdę znakomita pielęgniarka i bardzo ją sobie cenił, ale niestety Delta, kiedy szła do pracy, zawsze śpiewała po drodze spirituals. A on, kiedy to słyszał, zawsze wpadał w melancholię. Przecież wyrósł na plantacji w Wirginii i ten śpiew wcale nie budził w nim miłych wspomnień.
Ale wspomnienia wspomnieniami, teraz najważniejsze to wreszcie odebrać tej tajemniczej pacjentce ten pistolet. Podszedł cicho, prawie na palcach, nachylił się i miał okazję przekonać się na własnej skórze, jak perfidne potrafią być kobiety. Kiedy prawie już dotknął pistoletu, ona raptem usiadła prosto jak świeca i wycelowała w niego.
- Ja zwykle ostrzegam tylko raz – wysyczała. – A pana już raz ostrzegłam.
- Ale ja wcale nie zamierzam zrezygnować!
W tym momencie do pokoju weszła Delta, krokiem niemal marszowym.

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel