Intrygująca piękność (ebook)
Katherine Asare wchodzi bez zaproszenia na przyjęcie dla nowojorskich elit, licząc, że uda jej się pozyskać darczyńców dla swojej fundacji. Szybko zostaje zauważona przez organizatora przyjęcia, Laurence’a Stone’a, który chwilę wcześniej usłyszał, jak poleciła kelnerowi zapisać rachunek za swój obiad na jego konto. Laurence chce wyprosić Katherine z przyjęcia, jednak nie może się oprzeć wrażeniu, że skądś zna tę piękną dziewczynę. W oczach Katherine widzi, że ona też go rozpoznała…
Fragment książki
Laurence James Stone od lat nie jadał sam w hotelowej restauracji.
Nie miał pojęcia, dlaczego zdecydował się na to akurat dziś wieczorem. Położony w śródmieściu Manhattanu okazały Park Hotel emanował spokojną elegancją, ale pamiętający lepsze czasy budynek był już nieco podniszczony i urządzony w tradycyjnym stylu. Dlatego rzadko zaglądali do niego młodzi i bogaci nowojorczycy.
Jedzenie było tu jednak wyborne, a obsługa bez zarzutu. Za kilka godzin w wielkiej sali balowej hotelu Stone miał pełnić rolę gospodarza największej od miesięcy imprezy towarzyskiej z udziałem miejscowych celebrytów i polityków.
Tego wieczora jego agencja reklamowa, która właśnie weszła na nowojorską giełdę, miała się znaleźć na ustach wszystkich. Stone i jego wspólnik biznesowy, Desmond Haddad, wierzyli, że wkrótce wycena firmy przekroczy barierę miliarda dolarów. Ta magiczna liczba od lat spędzała Laurence’owi sen z powiek. Szła za nim jak cień. Już był bardzo bogatym człowiekiem, ale teraz miał grać w zupełnie innej lidze.
Przyjechał do hotelu nieco wcześniej i od razu ruszył windą na ostatnie piętro do swojego apartamentu zaprojektowanemu jako osobny penthouse. Laurence miał za sobą ośmiogodzinny lot z Berlina i chciał chwilę odpocząć, ale pusty żołądek dał mu znać o sobie.
Wziął szybki prysznic, przebrał się i zjechał na dół do restauracji. Marzył, by zjeść w spokoju w zacisznym miejscu. Podczas lotu musiał towarzysko gawędzić o wszystkim i o niczym z namolnym sąsiadem i odebrać szereg telefonów od ważnego klienta, który miał kupić pakiet akcji agencji…
Nie znosił takich pogaduszek tak, jak większość ludzi nie znosi dentysty.
– Nie bądź takim snobem – z uśmiechem skarcił go Desmond, gdy Laurence zaczął narzekać na zmęczenie.
Haddad był całkowitym przeciwieństwem Stone’a. Sporo od niego młodszy nosił koszule w krzykliwych kolorach od najlepszych projektantów i – co nieraz irytowało Laurence’a – zawsze emanował optymizmem. Różnili się też fizycznie. Desmond był wysoki i szczupły. Uprzejmy wobec ludzi. Uwielbiał wytworne i gwarne przyjęcia. Laurence był poważny i skupiony na pracy, która stanowiła całe jego życie.
Gdy tylko wylądowali, Desmond z uśmiechem na ustach wyrwał wspólnikowi laptop i służbowy telefon komórkowy.
– Tylko na kilka godzin. Wyluzuj się. Wytrzymasz bez zaglądania na strony naszej kampanii reklamowej. Zobaczymy się na wieczornym przyjęciu. Nie wierzę, że urodziłeś się w bogatej rodzinie. Tyrasz, jakbyś miał milionowe długi.
Mówił prawdę. Jego wspólnik dorastał w bogatym domu. Nie przypadkiem spotkali się w znanej ekskluzywnej szkole średniej Exeter, gdzie uczyła się młodzież tylko z zamożnych rodzin. Majątek ojca Laurence’a, znanego senatora, i tak bladł przy bajkowej, zbudowanej na ropie, fortunie dynastii Haddadów. Desmond wydawał rodzinne pieniądze z radosną beztroską. Laurence nie potrafił mu wytłumaczyć, dlaczego za wszelką cenę chce zbudować swoją całkowicie niezależną od rodziny potęgę finansową.
– Ech, ty bogaty biedaczyno – lekceważąco i żartobliwie mawiał Desmond. – Twój problem polega na tym, że jesteś taki cholernie poważny.
I może miał rację.
Z westchnieniem ulgi Laurence spostrzegł, że restauracja jest pusta. Tylko przy jednym stoliku stojącym obok marmurowego kominka siedziała samotna młoda kobieta.
– Proszę wybaczyć. Personel jest w wirze przygotowań do przyjęcia. Część restauracji jest nieczynna – wyjaśnił kelner, prowadząc Laurence’a do stolika tuż obok stolika kobiety.
Laurence prawie nie słuchał, jak kelner z pamięci recytuje listę drogich win. Wybrał pierwsze z brzegu. Marzył, by pobyć samemu. Od niechcenia spojrzał na siedzącą obok kobietę. Z apetytem i radością w oczach zajadała się tak ogromną porcją swojego dania, że Laurence musiał stłumić śmiech. Musiało być piekielnie drogie. Na jej stoliku spostrzegł talerzyk z kawiorem, ostrygi i stek ze świeżą gorczycą. Do tego butelka drogiego francuskiego wina.
– Stek z grilla? – zapytał kelnera, wskazując na sąsiedni stolik.
– Tak. W stylu Rockefellera.
– Więc poproszę. I młode ziemniaki ze śmietaną.
Kelner zniknął tak samo bezszelestnie, jak się pojawił. Laurence został sam. Był zirytowany, bo do przejrzenia poczty elektronicznej musiał użyć teraz prywatnej komórki, na której nie miał zainstalowanych wszystkich potrzebnych aplikacji. Nie używał tego telefonu od tygodni. Poczuł ulgę, gdy wreszcie udało mu się zalogować. Zaczął czytać raporty o oglądalności ich ostatniej akcji reklamowej.
Dopiero teraz poczuł się jak u siebie w domu… Czyli w pracy.
Kelner postawił na stole Laurence’a talerz z przystawkami i podszedł do młodej kobiety.
– Podać coś jeszcze, proszę pani? – zapytał z troską w głosie.
– Nie, dziękuję – odparła.
Mówiła cichym, prawie niesłyszalnym głosem, który mimo to emanował zmysłowością. Laurence odwrócił głowę w jej stronę. Głos wydał mu się znajomy w ten ulotny sposób, który sprawia, że coś intryguje nas na tyle, że szukamy w pamięci odpowiedzi, dlaczego. Laurence ją znalazł. Przeżył déjà vu. Spojrzał na twarz sąsiadki. Wielkie oczy o najczystszym brązowym koloru, jakich nigdy nie widział. Pełne umalowane jagodowoczerwoną szminką usta z górną wargą z uroczym łukiem Kupidyna i dołeczki na policzkach.
Powoli odwrócił głowę i znów spojrzał na wyświetlacz telefonu.
Śliczna, pomyślał jakby od niechcenia. Spojrzał na nią raz jeszcze, gdy wstawała, by zaspokoić ciekawość, czy ciało kobiety dorównuje twarzy. I znowu doznał déjà vu. Skąd ją zna? Studiował w Anglii, więc na pewno nie stamtąd. Wyglądała też o wiele za młodo – i zbyt ubogo – jak na klientkę jego firmy. Może była jedną ze stażystek, które każdego lata przewijały się przez agencję? Niemożliwe. Unikał ich przecież jak ognia.
– Doliczyć pani do hotelowego rachunku? – spytał kelner.
– O, tak, proszę – odpowiedziała tym samym miękkim kulturalnym głosem. – Apartament siedemset – dodała.
– Ach, tak, nasz penthouse. – Kelner ukłonił się.
Usłyszawszy tę wymianę zdań, Laurence niemal zerwał się z miejsca. Kobieta musiała się pomylić, bo… podała właśnie numer jego apartamentu!
Nieznajoma jednak bez wahania z uśmiechem podpisała rachunek. Wypiła ostatni łyk szampana z wysokiego kryształowego kieliszka, spojrzała na Laurence’a i przesłała mu nieśmiały uśmiech. Po chwili zalotnie spuściła powieki i lekko wytarła serwetką pełne suta.
Co za tupet?
Laurence nie wiedział, jak ma się czuć. Rozbawiony, zirytowany czy wściekły? Sadząc z menu zamówionego przez nieznajomą, stał się właśnie uboższy o kilkaset dolarów… A ta mała kanciara nawet nie mrugnęła okiem!
Już miał za nią ruszyć, gdy zadzwonił telefon. Kątem oka dostrzegł tylko delikatne, ale i zmysłowe krągłości kobiety odchodzącej lekkim krokiem z wdzięcznymi ruchami bioder.
Spojrzał na imię na wyświetlaczu i… natychmiast zapomniał o pięknej, jedzącej za jego pieniądze, kobiecie.
– Co to, u diabła, znaczy? Jesteś w Dubaju?
Laurence niemal krzyczał do telefonu. Na szczęście restauracja była już pusta.
– Aurelio? – W jego pytaniu brzmiało żądanie wyjaśnień.
W odpowiedzi usłyszał głośne westchnienie swojej partnerki Aurelii Hunter. W myślach już gorączkowo kalkulował. Dubaj to dziewięć godzin lotu. Nie ma szans, by zdążyła mu towarzyszyć na wieczornym przyjęciu.
– Aurelio! – powtórzył.
– Chwilkę – odparła.
W jej głosie wyczuł irytację. Usłyszał jakby szelest pościeli i melodyjny głos Aurelii skierowany do kogoś innego.
– Co? – rzuciła do telefonu.
– Jak to „co”? Miałaś tu być! – odpowiedział z naciskiem na ostatnie zdanie.
Aurelia zamilkła. Po chwili Laurence usłyszał jej głośny ironiczny śmiech.
– Mówisz poważnie? – spytała.
Był śmiertelnie poważny. Czuł też, że właśnie traci coś niezwykle ważnego.
– To wcale nieśmieszne – odparował. – Mieliśmy siedzieć obok Muellerów. Wiesz, jak są dla mnie ważni.
– Naprawdę nie wiesz, o co chodzi? – Jej śmiech przeszedł w znudzone westchnienie.
– Dopóki mi łaskawie nie wyjaśnisz… – odpowiedział.
Głos Aurelii nabrał teraz dobrze znanego Laurence’owi wystudiowanego chłodu.
– Chyba nie dostałeś żadnego z moich esemesów. Nie oddzwaniałeś.
Laurence w pośpiechu przejrzał ostatnie wiadomości, których przedtem nie odczytał. Do diabła, są! Rzucił na nie okiem i przeklął pod nosem.
– Miło, że w końcu przeczytałeś – powiedziała pełnym złośliwej ironii głosem.
Laurence Stone nie cierpiał zaskoczeń. Wzbierała w nim złość i oburzenie.
– Rozumiem, że z nami koniec? – spytał przez zaciśnięte zęby.
– Przykro mi, Laurence – westchnęła.
– Kończysz esemesem?
– A co miałam zrobić? – fuknęła Aurelia. – Cały tydzień nie odbierasz telefonów. Kierują mnie do sekretarki. Tak robi partner? Nie będę czekać w kolejce jak twoi klienci!
– Ale dlaczego? – spytał bez przekonania w głosie.
– Spotkałam kogoś…
Oszołomiony Laurence przez chwilę wpatrywał się pustym wzrokiem w wyświetlacz telefonu.
Jego zaręczyny ze starą koleżanką ze szkoły trwały już rok. Przyjaciele spodziewali się szybkiego ślubu. Jako szefowa odziedziczonej po ojcu potężnej spółki technologicznej, Aurelia nie miała czasu na randki, ale mnóstwo do nich okazji. Spotkali się przypadkiem na przyjęciu i odnowili starą znajomość. Zawarli przyjacielski układ. On miał jej towarzyszyć na ważnych dla niej przyjęciach biznesowych. I odwrotnie. Wspólnie pozowali do zdjęć. Laurence był jej tak pewny, że czasem nawet nie odbierał telefonów.
Ten ostatni szczegół zdecydował zapewne o jego porażce.
– Naprawdę mi przykro – Aurelia przerwała milczenie. – Jak to powiedzieć… – wahała się przez chwilę. – Zaczęło się pewnie z miesiąc temu, a ostatnio nabrało szalonego tempa. To… coś… zupełnie innego… Wysłałam ci mejla, żebyś mógł sobie zorganizować resztę sezonu.
Wciąż klnąc pod nosem, Laurence nerwowo zaczął przeglądać pocztę. Gdyby zachował spokój, zdziwiłby go ton głosu Aurelii. Był tak miękki, jak nigdy przedtem. Naprawdę się zakochała, pomyślał. Gdyby nie to, że wystawiła go do wiatru w tak ważnym momencie, pewnie nawet cieszyłby z jej szczęścia.
– Pięknie. Mam nadzieję, że dobrze się bawisz w Dubaju, ale na Boga goszczę wieczorem wielkiego klienta. Czeka mnie też kilka innych imprez…
– Idź sam – odparła.
Mówiła teraz zdecydowanym głosem. Usłyszał trzask zapalniczki. Aurelia głęboko zaciągnęła się papierosem. Oczyma wyobraźni widział, jak leżąc na jedwabnej pościeli, od niechcenia bawi się niesfornym loczkiem swoich włosów.
– A jeśli znajdziesz kogoś do towarzystwa, pamiętaj, by odpowiadać jej na mejle, esemesy i telefony, dobrze?
– Chyba naprawdę nie rozumiesz, jak bardzo poplątałaś mi szyki.
Może rozumiała, ale miłość pewnie odebrała jej zdrowy rozsądek.
Klienci agencji lubili dobijać targu z ludźmi ustatkowanymi życiowo. W grę wchodziły ogromne pieniądze. Nic dziwnego, że bogaty klient czuł się pewniej, gdy widział, że podpisuje umowę z kimś, kto ma żonę czy stałą partnerkę. Konto, które taki klient powierzał firmie, lądowało wtedy w rękach człowieka rozumiejącego, czym jest związek i co znaczy dbać i uszczęśliwiać drugą osobę.
Było to abecadło reklamowego biznesu.
Laurence nie rozumiał związków lub może po prostu nie chciał ich rozumieć. Zrezygnował z nich dawno temu, ale wiedział, jak powinny wyglądać, i musiał odgrywać swoją rolę. Z góry wykluczał romantyczny związek i miłość. Nie miał nań czasu ani ochoty. Właśnie dlatego Aurelia była dla niego idealną partnerką. Żadnych zobowiązań, seksu i żadnych pogmatwanych następstw rozstania.
– Zrozum mnie… – zaczęła, ale Laurence już się rozłączył.
Po chwili zablokował jej numer. Postępował jak rozzłoszczony dzieciak. Ale miał problem, który musiał szybko rozwiązać. Aurelia w jednej chwili odeszła w niepamięć. Dziś wieczorem może uda mu się usprawiedliwić przed Muellerami jej nieobecność, ale czekały go kolejne gale, uroczyste przyjęcia, weekendowe wyjazdy i kolejni klienci…
Przypomniał sobie nieznajomą…
Kobiety! Najśmieszniejsze istoty pod słońcem.
Katherine Asare jedno wiedziała na pewno: kłamstwa są o wiele bardziej przekonujące, gdy samemu w połowie się w nie wierzy. Dlatego powtarzała sobie tę dewizę, gdy drżąc z zimna, stała w damskiej toalecie Park Hotel. Było zimniej, niż myślała, ale nie mogło być inaczej, skoro miała na sobie tylko czarne koronkowe stringi. Drżącymi palcami rozsunęła suwak plecaczka i wyjęła jedwabną sukienkę, którą wypożyczyła z jednej z wypożyczalni designerskich kreacji. Obejrzała ją bacznym wzrokiem. Krój pochodził z zeszłego sezonu, ale sukienka wyglądała modnie. Pasowała do jej smukłej figury i ciemnej karnacji skóry. Była też w jej ulubionym, głębokim trawiastozielonym kolorze, który w świetle połyskiwał, uwydatniając odcień jej skóry.
Nie miała zaproszenia na wieczorną galę, musiała się więc jakoś wmieszać w tłum gości. Chciała spotkać Sonię Van Horn i liczyła na jej dobry nastrój. Ta kulturalna i miła dama w średnim wieku nie wyróżniała się niczym szczególnym, ale była prezeską szacownego Hunt Society – klubu towarzyskiego, do którego dostępu Katherine szukała od wielu miesięcy.
Choć należała do niego tylko niewielka grupa nieprzyzwoicie bogatych miłośników jeździectwa, był jednym z najstarszych i najlepszych takich klubów w stanie Nowy Jork.
Katherine chciała nawiązać kontakty z ludźmi, którzy lubili uspokajać własne sumienie, wpłacając dotacje na różne szlachetne cele, nie brudząc sobie przy tym rąk obwieszonych wartą dziesiątki tysięcy dolarów biżuterią.
Jakość ponad ilość – powtarzała sobie, obciągając sukienkę wzdłuż swoich kształtnych i smukłych bioder.
Katherine – zwana przez przyjaciół Kitty – była założycielką fundacji pomagającej przybranym dzieciom urządzić się w normalnym dorosłym życiu. Z własnego doświadczenia wiedziała, że nie wystarcza masowe wysyłanie mejli z broszurami i telefoniczne akwizycje. Przejrzała historie wielu organizacji charytatywnych i doszła do wniosku, że największe sukcesy osiągają te założone przez bogatych patronów lub przez nich firmowane. Na ich konta wpływały miliardy. Żadna jednorazowa dotacja nie równała się zobowiązaniu do wspierania danej osoby czy instytucji społecznej przez całe życie.
Kitty szukała takich właśnie sponsorów.
Szybko zapięła suwak sukienki i przejrzała się w lustrze.
Do roboty, powiedziała do siebie. Wzięła głęboki oddech i ruszyła w stronę sali balowej Park Hotel.
Nie była to dla niej pierwszyzna. Wiedziała, że wszyscy zgromadzeni poświęcili miesiące – i miliony dolarów – na przygotowania do tej wyjątkowej gali. Panie z góry zaplanowały kupno mającej olśnić wszystkich biżuterii i kreacji z najdroższych światowych domów mody. Makijaże i fryzury świadczyły o wizytach w najdroższych nowojorskich salonach piękności. Panowie nie zostawali dłużni. Wszyscy w szytych na miarę garniturach. Tego wieczora francuski szampan miał się lać strumieniami.
Kitty oczywiście nie miała takich pieniędzy. Fryzurę wymyśliła sama. Sukienkę miała oddać do poniedziałkowego popołudnia. Inaczej groziła jej dopłata. Nie spędzało jej to jednak snu z powiek. Przeciwnie. Nigdy nie chciała być jedną z tłumu tych ludzi. Lata temu sięgnęła szczytu swoich marzeń, by szybko rozbić się o twardą rzeczywistość. Uczyła się jednak na błędach. Odrobiła lekcję. Nadzieja jest daremna. Podobnie jak poleganie na ludziach. Nie potrzebowała ich. Potrzebowała tylko ich pieniędzy. I to dużo.
Miała encyklopedyczną pamięć do nazwisk, twarzy oraz ludzkich historii i bez najmniejszej żenady wykorzystywała ten talent. Ci, których zdążyła poznać, zostawali donatorami szybciej niż ci, o których nic nie wiedziała. I chociaż zewnętrzny blichtr bogactwa tych ludzi stanowił tylko ładną fasadę bolesnej wewnętrznej pustki, ich pieniądze były niezwykle użyteczne.
I tylko one liczyły się dla Kitty.
Bo poza nimi cały ten przepych i niewiarygodne marnotrawstwo budziły w niej odrazę. Ledwie kilka przecznic od eleganckiego Park Hotel dziś wieczorem na ulicach spali ludzie w skleconych z tektury szałasach. Bezdomni i zapomniani przez bogaty świat nowojorskiej śmietanki. Kiedyś sama dzieliła ich los. Społeczna niesprawiedliwość budziła w niej gniew i sprzeciw. Teraz jednak wykorzystywała to, czego nauczyła się przez lata, by wyrywać z tego świata jak najwięcej i przekazywać najbardziej potrzebującym, biednym i porzuconym.
Ludziom takim, jak kiedyś ona sama.
Dobrze pamiętała tamtą dziewczynę – siebie z przeszłości.
Szybko odrzuciła wspomnienia. Myśl o tym, co i jak straciła, sprawiała, że ściskał jej się żołądek, a oczy zachodziły łzami.
Nawet teraz. Po latach.
Musiała się tylko skupić i wejść na bal.
Z satysfakcją spostrzegła, że pasuje do innych obecnych. Jej wypożyczona designerska sukienka nie odbiegła elegancją od innych kreacji. Poza tym zjadła właśnie królewską kolację… Uśmiechnęła się do siebie na myśl, jak poleciła kelnerowi dopisać koszt do… nie swojego rachunku… Tak, była to dziecinada, ale Kitty przez chwilę czuła się jak współczesny Robin Hood.
Wróciła myślami do restauracji.
Mężczyzna siedzący przy stoliku obok zamówił równie drogie dania, ale pewnie nawet ich nie dojadł… Myślała o tym ze wstrętem. Nieznajomy siedział w półcieniu bijącym od ognia kominka, ale i tak widziała jego szerokie ramiona, gładką skórę dłoni i idealnie skrojony garnitur. Był też pewnie przystojny. Wszyscy bogaci są…
Otrząsnęła się z tych myśli i rozejrzała się po sali. Przechodząc koło lustra, dyskretnie w nie spojrzała. Zdziwiona zobaczyła, że ma szeroko otwarte i nieco zalęknione oczy. Zbyt zalęknione… Jakby tego wieczora miało się zdarzyć coś niespodziewanego… Mocniej ścisnęła wysadzaną sztucznymi perełkami kopertówkę.