Jedna z nas musi umrzeć
W malowniczej Ostródzie przepada bez wieści młoda dziewczyna, której instagramowe konto śledzi kilkanaście tysięcy osób. Lena „Osa” Osowska, młoda youtuberka zafascynowana zbrodniami, postanawia przyjrzeć się sprawie. Być może tajemnicze zniknięcie Jagody ma jakiś związek z brutalnym morderstwem autostopowiczki, której bestialsko okaleczone zwłoki znaleziono na opuszczonym poligonie? Lena jedzie do Ostródy i prowadząc własne prywatne śledztwo, zamierza nakręcić gorący materiał z serii true crime.
Nie wie, że ten, którego wszyscy szukają, upatrzył sobie również ją… Kto nim jest? Miejscowy wikary szwendający się nocami po mieście? Zakompleksiony chłopak o ksywce Wierny Piesio, który od lat kochał się w zaginionej Jagodzie? Przystojny instruktor sztuk walki, a może mieszkający w porośniętej winoroślą starej willi lokalny dentysta odludek?
Tropów jest wiele, atmosfera w miasteczku się zagęszcza, a bestia w ludzkiej skórze wciąż pozostaje nieuchwytna.
Fragment tekstu
1
Libreville, Gabon, lipiec 2018
Wysoki ciemnowłosy mężczyzna wyszedł na przestronny balkon i spojrzał w kierunku widocznych z trzeciego piętra hotelu wód Oceanu Atlantyckiego. Afrykę w miarę dobrze znał i cenił, choć nie potrafiłby chyba powiedzieć, że kochał – Czarny Ląd miał w sobie zbyt wiele okrucieństwa, by móc darzyć go miłością; na spalonym ostrym słońcem kontynencie zarówno bezlitosna natura, jak i zbrodnicza działalność człowieka przyczyniały się do setek tysięcy ludzkich tragedii.
A jednak znów tu był…
Libreville lubił odwiedzać w lipcu, wtedy sprzyjała mu zarówno pogoda, jak i szczęście, przynajmniej tak było dotąd.
Patrząc na ocean, dopił trzymanego w ręku drinka, postawił kieliszek na szerokiej marmurowej balustradzie balkonu i lekko zmrużył oczy, wdychając idącą od strony wody wieczorną bryzę. Afryka pachniała obco i znajomo jednocześnie, pobudzała go do życia, sprawiała, że w jego żyłach żywiej krążyła krew. Był tu już kilkanaście razy, głównie w Kongu, Kamerunie, RPA i Tanzanii, ale mimo kosztów i niebezpieczeństw, które można było napotkać podczas każdej z wypraw, czuł, że będzie tu wracać.
W porównaniu z Afryką Polska wydawała mu się nudna, nijaka i bezbarwna. W Polsce mógł żyć na co dzień, ale jego serce nieustannie rwało się do Czarnego Lądu.
Gabon odkrył niedawno dzięki dobremu znajomemu z Konga, który zaprosił go tu, pokazał okolice Libreville i obiecał coś, o czym dawno marzył – zdobycie talizmanu. Na myśl o zbliżającej się nocy nerwowo przełknął ślinę i oblizał usta. Denerwował się, ale był też podekscytowany. Niełatwo było dotrzeć do ludzi, którzy mogli mu dać to, czego pragnął. Dotąd tylko o tym czytał, ale tej nocy…
Uśmiechnął się do młodego jasnowłosego Amerykanina w lnianym beżowym garniturze, jednak jego uśmiech był pełen rezerwy, chłodny. Nieznajomy, również z drinkiem w dłoni, pojawił się na sąsiednim balkonie znienacka i skinął mu głową w geście powitania, ale on, nie mając zamiaru wdawać się w jałowe dyskusje, porzucił kontemplowanie widoku oceanu i samotnie wrócił do hotelowego apartamentu.
Przyjaciel jego znajomego miał po niego przyjechać o północy. Umówili się w zaułku za hotelem, tam miało czekać auto. Szczegółów nie znał. Dowiedział się jedynie, że ma wsiąść do czarnego pikapa i nie zadawać zbędnych pytań. Później pojadą na miejsce – proste to było i niepokojące jednocześnie, ale taka właśnie jest Afryka.
Myśląc o planowanej wyprawie, robił się coraz bardziej podekscytowany, a czas wlókł mu się niemiłosiernie. Wziął kolejny prysznic, nagi pokręcił się po apartamencie, wypił jeszcze jednego drinka i w końcu opadł na szerokie, zaskakująco wygodne łóżko, żeby zafundować sobie krótką drzemkę.
Później włożył ulubione jasne spodnie, błękitną koszulę i kupione jakiś czas temu wygodne włoskie mokasyny, opuścił hotel i zaszedł do pobliskiej knajpki na szybką kolację, gdzie po zamówionej bez zastanowienia, niezbyt smacznej potrawie skusił się jeszcze na pieczone banany, które znacznie lepiej dopieściły jego podniebienie.
Kilka minut przed północą szybkim krokiem ruszył w stronę pobliskiego zaułka. Wokół widział jeszcze ludzi, ulica wciąż była gwarna, ale nagle poczuł się nieswojo. Nie wiedział nawet, kto po niego przyjedzie, co sprawiło, że nagle zaczął się pocić. A jeśli gdzieś go wywiozą? Okradną? Pobiją? Zamordują? Jeśli to jakiś podstęp? Czy jest takie ryzyko, że bezrefleksyjnie i naiwnie odda się w ręce szemranych typów, skuszony własną perwersją, której za wszelką cenę chciał dać upust?
Czarny pikap już czekał. Ciemnowłosy mężczyzna rozejrzał się i ruszył w stronę samochodu. Kiedy był kilka kroków od niego, kierowca pochylił się i otworzył mu drzwi. Wsiadając, trząsł się w duchu, ale wiedział, że nie może okazać strachu. Ci ludzie potrafili rozszyfrować go równie dobrze, jak policyjne psy wyczuwały prochy.
Maurice Massamba, jego kongijski znajomy, zapewnił go co prawda, że może ufać człowiekowi, który po niego przyjedzie, ale czy w Afryce można zaufać komukolwiek? Gabon uważany jest za kraj w miarę bezpieczny dla turystów, stabilny i przyjazny, ale czy wszyscy ci szeroko roześmiani, snujący się po obcych ulicach Włosi, Niemcy i Amerykanie mają pojęcie, co dzieje się tu naprawdę?
Rytualne zabójstwa dzieci i kobiet – od jakiegoś czasu Gabon wiódł prym w tej dziedzinie. Czytał gdzieś, że tylko w latach 2008–2012 w ramach obrzędu zamordowano tu ponad dwieście osób. Na Czarnym Lądzie znajduje się ciała obdarte ze skóry, z wyciętymi organami wewnętrznymi, upuszczoną krwią, pozbawione kończyn. Za rytualnymi mordami najprawdopodobniej stoją przedstawiciele najwyższych władz, wierząc, że talizmany z ludzi przynoszą szczęście i fortunę.
Na albinosów polują bandy z maczetami i bronią automatyczną, przeczesując wioski w poszukiwaniu ofiar, które brutalnie się okalecza bądź bezlitośnie zabija. Niektórzy rybacy wierzą, że umieszczone w sieci kończyny albinosów przyniosą lepsze połowy. Sangoma – człowiek pełniący rolę szamana – zapewnia powodzenie obrzędu dzięki mrocznym rytuałom. Zamawia się jego usługi przed włamaniami do prywatnych domów czy planowanymi napadami na konwoje, licząc na większe szczęście i bezpieczeństwo.
Czarny Ląd to nadal miejsce, gdzie pali się żywcem bądź kamieniuje niesłusznie oskarżane o czary starsze samotne kobiety, pozbawia się genitaliów, zębów i języków kilkuletnie dzieci, których zmasakrowane ciała znajdowane są na plażach, w rowach i na polach. Tu, w wielu regionach, rytualne zabójstwa są społecznie akceptowane, a szamani mają status bogów. Dzieci są porywane nocą prosto z ich rodzinnych domów, bestialsko wyrywane z ramion ojców i matek.
Mężczyzna wzdrygnął się na wspomnienie zasłyszanej gdzieś historii o znalezionych w Tanzanii osiemdziesięciu kilku workach na śmieci pełnych ludzkich szczątków – w tym czaszek i kończyn. Zerknął na siedzącego za kierownicą ciemnoskórego mężczyznę koło dwudziestki i zapiął pasy, modląc się, żeby tamten nie dostrzegł, jak trzęsą mu się ręce. Ale chłopak nie zwracał na niego uwagi. Zawrócił w wąskim zaułku i wolno ruszył przez miasto. Dopóki byli w jego obrębie, mijając położone w przybrzeżnej strefie hotele, bary i niskie domy, ciemnowłosy mężczyzna czuł się w miarę pewnie, ale kiedy wyjechali na podmiejską drogę, znowu obleciał go strach.
– Długo pojedziemy? – zapytał po angielsku.
– Długo – mruknął chłopak i na tym urwała się ich konwersacja.
Za oknami czarnego pikapa panowały nieprzeniknione ciemności, mężczyzna znał jednak okolicę na tyle dobrze, by podejrzewać, że prędzej czy później wjadą w pełen bujnej roślinności równikowy las.
Dwie godziny później młody czarnoskóry kierowca zjechał na pobocze i bez słowa wysiadł z samochodu, by ulżyć pęcherzowi. Kiedy oddawał mocz, odwrócony plecami do samochodu, z zawieszonym na ramieniu karabinem, po który sięgnął, zanim wysiadł, ciemnowłosy mężczyzna pomyślał, że mógłby jeszcze się wycofać. Wiedział, że to, co robi, jest złe. Zamierzał przyczynić się do nieodwracalnego cierpienia jakiejś ludzkiej istoty, przyłożyć rękę do zbrodni. Mógłby teraz wyjąć portfel, zapłacić młodemu za fatygę i poprosić, by odwiózł go z powrotem do hotelu. Jednak pokusa była silniejsza…
Zło dosłownie go wołało, kusiło, wżarło się już w jego mózg, opanowało myśli. Miał świadomość tego, że za godzinę, może dwie, nieodwołalnie stanie się potworem, własnoręcznie wyrwie sobie duszę, a jednak nie umiał się już wycofać. Nie, nie stchórzę, powiedział sobie.
Długo szukał dojścia do ludzi, którzy dadzą mu to, czego niewielu innych śmiertelników będzie miało okazję kiedykolwiek doświadczyć. Zasięgał języka, wręczał łapówki, ryzykował, że trafi na niewłaściwą osobę i narobi sobie kłopotów. I w końcu się udało – Maurice, Kongijczyk, którego poznał dwa lata wcześniej na safari, skontaktował go z kimś, kto wiózł go właśnie w głąb równikowego lasu, tam, gdzie czekało na niego przeznaczenie.
Trzasnęły drzwi pikapa i mężczyzna lekko się wzdrygnął.
Nie było już odwrotu, zdecydowanie nie.
Gdy ruszyli, oparł głowę o zagłówek i na chwilę przymknął oczy. Odkąd wyjechali z Libreville, był czujny, spięty i podenerwowany, ale na moment opuścił gardę. Przy odrobinie szczęścia nie zostaną napadnięci, obrabowani ani zabici – podobno chłopak, który go wiózł, należał do jednego z tutejszych gangów i mimo młodego wieku budził respekt. To brzmiało pocieszająco i mężczyzna mógł tylko mieć nadzieję, że Maurice nie wcisnął mu kitu.
– Jeszcze moment – odezwał się nagle młody kierowca, zjeżdżając w pełną kolein drogę, a czarny pikap gwałtownie podskoczył na wyżłobionych w ziemi nierównościach.
– Okej – odpowiedział.
Drżał mu głos i chociaż we wnętrzu samochodu panował mrok, miał wrażenie, że siedzący za kierownicą chłopak uśmiechnął się pod nosem.
Zaparkowali przy niskim drewnianym budynku z blaszanym dachem. Wysiadając, wciągnął w płuca wilgotne nocne powietrze – byli gdzieś pośrodku niczego, wśród gęstego lasu, którego ściana tonęła w mroku afrykańskiej nocy.
Co czai się wśród splątanych pnączy? Nad tym wolał się nie zastanawiać.
– Idź – rozkazał mu młody kierowca.
Sam najwyraźniej nie zamierzał wchodzić do przypominającego barak domku – nie chciał bądź nie miał takich uprawnień. Oparty o maskę pikapa zapalił jedynie papierosa, gestem głowy wskazując swemu pasażerowi drzwi.
Robiąc pierwsze niespieszne kroki, mężczyzna zastanawiał się, co zastanie w środku. Oczywiście miał pewne wyobrażenie o czekającej na niego scenerii, za coś w końcu zapłacił i pewne rzeczy zostały wcześniej dogadane, jednak czuł, że jego fantazje mogą być odległe od rzeczywistości.
Gdy przekroczył próg, podszedł do niego dobrze zbudowany mężczyzna w kominiarce. Był w szortach i ciężkich wojskowych butach, ale jego lśniące od potu wytatuowane ramiona, tors i brzuch pozostawały nagie.
– Tam – rzucił szorstko, wskazując jednocześnie palcem kąt pomieszczenia.
Mężczyzna ruszył w stronę oświetlonego lampami naftowymi zakątka budynku.
Kobiet było pięć. Młode, prawie dzieci. Najmłodsza wyglądała na dwanaście lat, cztery pozostałe musiały mieć koło szesnastu, może siedemnastu. Nagie i śmiertelnie przerażone dosłownie zwisały z sufitowej belki. Miały ręce związane nad głową, słomę pod bosymi stopami i rozmazaną krew na twarzach.
– Którą chcesz? – zapytał mężczyzna w kominiarce.
Drugi, również z zasłoniętą twarzą, siedział na drewnianej ławce pod ścianą i z karabinem złożonym na kolanach obojętnie przyglądał się przerażonym ofiarom, żując przy tym gumę. Przy jego nodze stała butelka z niedopitym lokalnym piwem, obok otwartej flaszki leżał pistolet, chyba glock.
Ciemnowłosy mężczyzna podszedł bliżej i z rosnącym zafascynowaniem wpatrywał się w uwięzione młode kobiety. Ta najmłodsza miała krew na policzku, brodzie, dekolcie i drobnych, ledwo pączkujących piersiach, inne dziewczęta wyglądały na pobite, ale nie były aż tak skąpane w posoce.
– Język – mruknął jeden z oprawców, zanim szeroko się uśmiechnął, i mężczyzna zrozumiał, że nastolatce zdążono już wyrwać język, który na Czarnym Lądzie był jednym z najbardziej upragnionych talizmanów z ludzkiego ciała.
Kiedy ujął ją pod brodę, dziewczyna na moment otworzyła oczy i posłała mu błagalne spojrzenie. Zabierz mnie stąd, zdawała się bezgłośnie krzyczeć, choć z jej popękanych warg nie wydobył się żaden dźwięk, nawet najcichszy jęk.
Wtedy spojrzał na tę, która wisiała obok – podobała mu się jej twarz, ale i olbrzymi ciężki biust. Wyciągnął rękę i po krótkiej chwili wahania zważył w dłoni jej lewą pierś, ścisnął między palcami sterczący sutek i uśmiechnął się pod nosem.
Ta. Ta jest idealna. Na trzy pozostałe ledwo zerknął, od razu wiedział, że nie mają tego czegoś. Ale ta… Tak, to było to!
Przez chwilę wyobrażał sobie, że prosi o jej uwolnienie, zabiera ją gdzieś w najciemniejszy kąt, kolanem rozwiera jej mahoniowe uda i brutalnie gwałci. Pragnienie zrodziło się nagle i było na tyle mocne, że poczuł pożądanie, a jego spodnie wybrzuszyła erekcja. Lubił, kiedy się opierały, nigdy nie czuł się bardziej męsko, niż gdy brał kobietę siłą. Chciał, by krzyczała, błagała go o litość, płakała i szarpała się. Czuł jednak, że w tym odludnym, pogrążonym w półmroku baraku nie jest w pozycji do negocjacji. Nie znał tych ludzi, a oni nie znali jego. Zapłacił za coś zupełnie innego i tego powinien się trzymać. Poza tym bał się HIV, był w końcu w Afryce, nie chciał ryzykować.
– Biorę tę – powiedział więc tylko, a mężczyzna w kominiarce lekko skinął głową, wyraźnie aprobując jego wybór.
– Chcesz patrzeć czy nie? – zapytał po angielsku chropowatym, obojętnym głosem nałogowego palacza.
Mężczyzna się zawahał.
Chciał i nie chciał, zupełnie jakby gdzieś pod jego skórą staczały właśnie walkę siły światła i ciemności. Z jednej strony bał się tego, co przyjdzie mu zobaczyć, z drugiej jednak wiedział, że gdyby przegapił tak niecodzienne widowisko, nigdy by sobie tego nie wybaczył.
– Chcę – zdecydował w końcu.
Kiedy mężczyzna w kominiarce złapał za leżącą na drewnianej ławie maczetę, jedna z dziewcząt przeraźliwie krzyknęła i zaczęła obłąkańczo wrzeszczeć. Drugi z oprawców wstał, wcisnął jej w usta podniesioną z podłogi brudną, porwaną na strzępy szmatę, złapał ją za włosy i powiedział coś, co sprawiło, że odrobinę się uspokoiła, a jej drobnym ciałem wstrząsał jedynie bezgłośny szloch.
Mężczyzna nerwowo przełknął ślinę i podszedł bliżej. Słyszał kiedyś o stosowanym w Kamerunie zwyczaju prasowania piersi młodych kobiet – matki ubijały lub uciskały piersi córek z pomocą gorących przedmiotów, chcąc spowolnić ich rozwój, a co za tym idzie, uchronić dziewczęta przed molestowaniem i rozpoczęciem współżycia. Było to niezwykle bolesne i groziło wieloma konsekwencjami, nigdy jednak nie widział czegoś tak brutalnego jak scena, której lada moment miał być świadkiem. Scena, za którą zapłacił z własnej kieszeni…
Mężczyzna w kominiarce podszedł do ofiary i ostrym krańcem maczety przeciągnął po jej skórze. Wydawał się skupiony, sprawiał wrażenie chirurga szykującego się do operacji. Zraniona dziewczyna jęknęła, po czym zaczęła się szarpać, ale związane nad głową dłonie i bose stopy, których palce ledwo sięgały brudnej drewnianej podłogi, nie dawały jej wielu możliwości.
Z jej rozciętego brzucha popłynęła strużka krwi. Oprawca cicho się zaśmiał, ale kominiarka zdusiła jego śmiech, czyniąc go upiornym i przerażającym.
Kiedy włożył jej palce między nogi, stojący nieopodal brunet gwałtownie zaprotestował.
– Po prostu to zrób, bez macania jej i upokarzania – warknął, przez chwilę czując się prawie jak dżentelmen.
– Bez zabawy? – Kat sprawiał wrażenie rozczarowanego, ale posłusznie cofnął rękę, obwąchał własne palce i wytarł je w szorty.
A później złapał dziewczynę za pierś i przez chwilę ją pieścił; widać nie potrafił się oprzeć pokusie, pożądanie zwyciężyło. Szybko jednak się zreflektował, przeciął gruby sznur krępujący jej dłonie, a kiedy runęła na podłogę, nie potrafiąc utrzymać się na ścierpniętych nogach, brutalnie odwrócił ją na plecy, uklęknął przy niej i powoli, z namaszczeniem, jakby filetował łososia, maczetą odciął jej obie piersi, po czym dłońmi śliskimi od krwi cisnął je na stół i stracił zainteresowanie wykrwawiającą się na podłodze ofiarą, która przed momentem straciła przytomność z powodu szoku i bólu.
Brunet zerknął na nieludzko okaleczony tułów młodej kobiety i przesunął wzrok na piersi, które teraz były jedynie kawałkami zakrwawionego, żenująco nieforemnego mięsa.
Nigdy nie nakarmią niemowlęcia, sterczących sutków nie będzie już pieścił żaden mężczyzna. Odebrał jej kobiecość i zabrał życie. Sam zapłacił wyłącznie za lewą pierś, ale wiedział, że dziewczyna nie przeżyje tego, co zamierzają z nią zrobić – ofiary, które wpadły w łapy oprawców działających na zlecenie lokalnych gangów, zazwyczaj zostawały dosłownie rozczłonkowywane: wyrywano im zęby, obcinano genitalia, włosy, skórę, języki i kończyny, wydłubywano gałki oczne. Na każdy fragment ludzkiego ciała znajdował się tu jakiś chętny zwyrodnialec, a ceny, które za nie płacono, przyprawiały o zawrót głowy.
– Wracaj do hotelu i cierpliwie czekaj na przesyłkę. Roboty jest dużo, to może potrwać, ale zawsze dotrzymujemy obietnicy i wywiązujemy się z zamówień – usłyszał po dłuższej chwili wpatrywania się w leżącą na podłodze ofiarę.
Pozostałe dziewczyny zwisały z belki w milczeniu. Żadna już nie krzyczała, wyglądały tak, jakby były obecne tylko ciałem. Ich głowy, myśli i dusze znajdowały się gdzie indziej. Poddały się bądź zbierały siły do walki o własne życie, kiedy przyjdzie na nie czas.
Zanim wyszedł, brunet uklęknął przy ofierze i opuszkami palców dotknął jej czoła.
– Dziękuję – wyszeptał po polsku. – Żadna ludzka istota nie da mi już cenniejszego prezentu od tego, co dostałem od ciebie.
Wstając, pośliznął się na zachlapanych krwią deskach i zaklął pod nosem, widząc, że ubrudził nogawki jasnych spodni.
Kilka miesięcy później na adres niemieckiej skrytki pocztowej, którą opłacił, przyszła do niego paczka z Afryki. W niej, pośród skrytych w ozdobnych trocinach z wełny drzewnej słodyczy i drewnianych figurek, znajdowała się również niewielka saszetka ze starannie spreparowanej ludzkiej skóry – woreczek z lewej piersi młodej Afrykanki, talizman, z którym nie zamierzał rozstawać się do końca swoich dni.