Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Już cię nie opuszczę
Zajrzyj do książki

Już cię nie opuszczę

ImprintHarlequin
KategoriaMedical
Liczba stron160
ISBN978-83-8342-815-4
Wysokość170
Szerokość107
EAN9788383428154
Tytuł oryginalnySecret Son to Change His Life
TłumaczMonika Krasucka
Język oryginałuangielski
Data premiery2024-05-28
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Przedstawiamy "Już cię nie opuszczę" nowy romans Harlequin z cyklu HQN MEDICAL.
Po siedmioletniej włóczędze w poszukiwaniu adrenaliny i ekstremalnych wyzwań ratownik medyczny Jonno Morgan wraca do Bristolu, by pozamykać sprawy i zniknąć z kraju już na dobre. Los ma wobec niego inne plany – stawia na jego drodze Brie, z którą przeżył kiedyś niezapomnianą noc. Brie prędzej spodziewałaby się ujrzeć ducha, dla niej Jonno to zamknięty rozdział. Przynajmniej tak myślała…

 

Fragment książki

To był najzwyklejszy adres: ulica jakich wiele na północnych przedmieściach Bristolu. I niczym nie wyróżniający się dom. Ostatni w rzędzie szeregowców, trzypokojowy. Brianna Henderson mieszkała w podobnym.
Pchnęła furtkę i stanęła na betonowej ścieżce. Po obu jej stronach rosły szpalery wypielęgnowanych róż. Wokół cisza i spokój. Absolutnie nic nie zdradzało, że w środku mogą dziać się dziwne rzeczy.
Żadnego znaku, który ostrzegłby, że w ułamku sekundy wszystko się zmieni…
A więc tak spełniają się marzenia. Właśnie przyjechała do wezwania podczas pierwszego dyżuru jako świeżo upieczona ratowniczka medyczna. Dopiero skończyła kurs i osiągnęła cel, który jeszcze niedawno wydawał się poza jej zasięgiem. A jednak się udało. Dopięła swego i oto tu jest, kroczy pośród kwitnących róż do drzwi, za którymi niecierpliwie czeka ktoś potrzebujący pomocy.
Okej, może niepotrzebnie tak się nakręciła. Alarm mógł być fałszywy. Seniorzy, niepełnosprawni, ciężko chorzy mają w domach urządzenie, dzięki któremu mogą aktywować alarm medyczny. Teoretycznie powinni robić to wyłącznie w sytuacji zagrożenia życia lub wypadku, jednak często wzywali pomoc z błahego powodu. Ratownicy znali mnóstwo takich przypadków, kiedy więc dyspozytor dawał im to zlecenie, jej starszy stażem kolega, Simon, wymownie wzniósł oczy do nieba.
- Tylko się nie napalaj! – studził jej emocje, gdy szli do karetki zaparkowanej na tyłach największej w Bristolu stacji pogotowia. – Pewnie jakaś babcia znów niechcący nacisnęła guzik. Albo przysnęła i spadła z krzesła, nie może wstać, więc wzywa pomoc.
- Chyba najpierw dzwoniłaby do rodziny albo do sąsiadów? – rzuciła przez ramię.
- Nie wiesz, jak to jest z babciami i dziadkami? A to gdzieś zapodzieją telefon, a to zapomną włożyć aparat słuchowy. Najpierw odpalają alarm, a potem nie słyszą, co do nich mówi dyspozytor przez zestaw głośnomówiący. A my musimy jechać często na próżno.
- Może i tak, ale dyspozytor mówił, że w tle było słychać jakieś hałasy i krzyki.
- Z ryczącego telewizora, który babcia nastawiła na cały regulator, bo przecież bez aparatu jest głucha jak pień – dowcipkował Simon, ale chyba się domyślał, że Brie traktuje wezwanie poważnie. – Ty prowadzisz – uśmiechnął się chytrze. – Będziesz mogła sobie poświecić i powyć.
I jako pierwsza ocenić sytuację. No dobrze. Wzięła głęboki oddech i zapukała do uchylonych drzwi.
- Pogotowie! – zawołała. – Halo?!
Simon szedł tuż za nią. Ręce miał zajęte, bo bez względu na to, czy alarm był fałszywy czy prawdziwy, musieli zabrać z sobą cały sprzęt. W jednej ręce niósł więc defibrylator, a w drugiej małą butlę z tlenem.
Brie przystanęła w progu i w napięciu wsłuchiwała się w ciszę, która była jedyną odpowiedzią na jej wołanie. I znakiem, że coś jest nie tak. Wzywająca pomocy samotna osoba na pewno by się odezwała, o ile byłaby w stanie. Gdyby pogotowie wezwał ktoś inny, czekałby na nich w drzwiach albo przy furtce, by pokazać drogę. Może faktycznie jest tak, jak mówi Simon?
Przed sobą mieli niewielki korytarz zakończony schodami na górę. Brie zakładała, że podobnie jak u niej drzwi po prawej prowadzą do salonu i kuchni połączonej z jadalnią. O tej porze mieszkańcy powinni być właśnie tam. Zerknęła na Simona. Skinął głową, więc powtórzyła:
- Pogotowie ratunkowe! Czy ktoś tu jest?
Wystarczył ułamek sekundy, by mózg zarejestrował obraz, który ukazał się jej oczom. Jednak chwilę trwało, zanim pojęła, co się dzieje. Na sofie ustawionej naprzeciw wykuszu siedziała starsza kobieta. Brie widziała przez okno karetkę przed domem. Zanim podjechali, wyłączyła syrenę, ale zostawiła migające światła.
Kobieta wyglądała na śmiertelnie wystraszoną. Sine palce zacisnęła na piersi, jak przy ataku serca. Musiała słyszeć Brie, ale nawet nie drgnęła. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w dużo młodszą kobietę, którą dusił mężczyzna. Ofiara napaści była purpurowa na twarzy, oczy wychodziły jej z orbit, lecz desperacko walczyła o życie. Napastnik jako jedyny zainteresował się Brie. Obejrzał się i struchlała. Jeszcze nigdy nie widziała w oczach człowieka takiej furii.
Podczas szkolenia mówiono, co robić w takich sytuacjach. Uciekać! Nie narażać się, bo bezpieczeństwo własne i kolegów z zespołu jest najważniejsze. Ranny ratownik staje się bezużyteczny. Postąpiłaby zgodnie z procedurą, ale za jej plecami stał Simon. Uczestnicy tej irracjonalnej sceny zastygli, jakby ktoś włączył stopklatkę.
I nagle ruszyła lawina. Napastnik puścił kobietę, obrzucił ją stekiem wyzwisk i pchnął z taką siłą, że runęła na podłogę. Starsza pani zaczęła przeraźliwie krzyczeć, ale agresor ją ignorował. Zamiast na nią, ruszył na Brie, która zeszła mu z drogi. Tak jak nauczono ją na kursie, zdjęła plecak i trzymała go przed sobą, gotowa w każdej chwili użyć go jak tarczy albo rzucić nim w mężczyznę.
On jednak był bardziej skłonny do ucieczki niż ataku. Dopadł drzwi i brutalnie odepchnął Simona, który stanął mu na drodze. Staranowany Simon stracił równowagę i upadł, uderzając głową o stopień schodów. Brie zdrętwiała, gdy tuż za jej plecami rozległ się głuchy odgłos. Skulona na podłodze kobieta uniosła się i spróbowała usiąść, a starsza pani zaczęła szlochać. Widząc, co się dzieje, Brie przeprowadziła w myślach błyskawiczny triaż. Simon. To jemu musi pomóc w pierwszej kolejności. Siedział na podłodze i jęcząc z bólu, trzymał się za głowę.
- Wezwij posiłki – wymamrotał. – I uciekaj stąd!
- Chyba żartujesz?! Przecież cię tu nie zostawię!
- A jak on… tu wróci?
Właśnie. Co wtedy? Z trudem przełknęła ślinę, próbując opanować rozbiegane myśli. Nigdy by nie pomyślała, że podczas pierwszego dyżuru przydarzy jej się taka historia. Przecież ten desperat mógł ją zabić. I co by wtedy zrobiła jej matka? Jak przeżyłaby tragedię? Wolała o tym nie myśleć. A tak na marginesie, co za diabeł ją podkusił, by pójść za głosem serca i zostać ratowniczką? Gdy pracowała jako dyspozytorka w stacji pogotowia, czuła się sfrustrowana, że nie może aktywnie włączyć się do udzielania pomocy. Mogła jedynie gadać do słuchawki i instruować przerażonych ludzi, co mają robić.
Jak na ironię nieraz zdarzyło jej się radzić rozmówcom, którzy znaleźli się w sytuacji zagrażającej życiu, by przede wszystkim zadbali o własne bezpieczeństwo. A sama co? Jeśli coś jej się tutaj stanie, nigdy sobie nie wybaczy, że goniąc za marzeniami, naraziła na cierpienie najbliższych. Mamę. I syna…
Z drugiej strony, gdyby teraz uciekła i zostawiła na pastwę losu tych ludzi, nie mogłaby spojrzeć w lustro. Co by nie mówić, sytuacja była beznadziejna. Ale zawsze mogła stać się jeszcze gorsza. Brie pobiegła więc do drzwi wejściowych, zatrzasnęła je i przekręciła zamek. Musiała jeszcze zabezpieczyć tylne drzwi, ale najpierw trzeba wezwać wsparcie. Sięgnęła po radiotelefon przypięty do kurtki i nacisnęła guzik:
- Zespół Cztery Zero Trzy do centrali. Kod czarny. Powtarzam…. Kod czarny.
Nie sądziła, że kiedykolwiek go użyje. Oznaczał bezpośrednie zagrożenie życia i stawiał na nogi wszystkie służby ratunkowe w pobliżu.
- Przyjąłem, Cztery Zero Trzy.
- Doszło do brutalnej napaści – wyjaśniła, kucnąwszy obok Simona. – Mam tu dwoje poszkodowanych, może troje. Ratownik jest ranny. Napastnik uciekł, ale może wrócić.
- Przyjąłem, Cztery Zero Trzy. Nie rozłączaj się. Zaraz dostaniecie wsparcie.
Simon próbował wstać, ale nie dał rady i sycząc z bólu, osunął się na podłogę.
- Kręci mi się w głowie…
- Nie ruszaj się, zaraz wrócę. Zobaczę, co z tymi kobietami i sprawdzę, czy tylne drzwi są zamknięte.
Nie myślała o własnym bezpieczeństwie. Potężny zastrzyk adrenaliny zadziałał jak tarcza ochronna. Wróciła do salonu. Starsza pani nie ruszyła się z sofy. Musiało minąć kilka sekund, zanim wyszeptała:
- Już go tu nie ma? Poszedł? I nie wróci?
- Zamknęłam drzwi na zamek – uspokoiła ją Brie. – Za moment będą tu służby. Zaraz sprawdzę tylne drzwi. Kim jest ten człowiek?
- Moim mężem – wykrztusiła młodsza z kobiet.
Brie zaniepokoił jej świszczący oddech i to, że ledwie mówiła. Uszkodził jej tchawicę? Jest ryzyko, że za chwilę spuchnie tak, że nie będzie mogła oddychać?
Nie miała chwili do stracenia. Pobiegła do kuchennych drzwi, które były uchylone. Kątem oka dostrzegła jakiś ruch za oknem. Zrobiło jej się gorąco, na czole poczuła krople potu. Ręce jej drżały, ale zdążyła zatrzasnąć drzwi i przekręcić gałkę. Ukryty w niej zamek zaskoczył dosłownie w ostatniej chwili.
- Otwieraj! I tak cię dorwę! – wrzeszczał mężczyzna, szarpiąc za klamkę. – Czekaj, zaraz ci pokażę! – Jedna z małych szybek pękła. Brie odruchowo zakryła usta. Była pewna, że za sekundę furiat wedrze się do środka. On jednak przestał się dobijać, za to wyrzucił z siebie stek wyzwisk. – Skaleczyłem się! Przez ciebie!
Brie wstrzymała oddech. W ciszy, która nagle zapadła, usłyszała wycie syren. Oby to była policja. Powinni zjawić się pierwsi, by unieszkodliwić napastnika i zapewnić bezpieczeństwo ratownikom. Sytuacja stawała się krytyczna. Simon nie był w stanie nic zrobić, starsza pani albo już miała zawał, albo zaraz go dostanie, więc należy jak najszybciej ją zbadać. Jednak zgodnie z procedurą reanimacyjną zwaną ABC od A jak airway, czyli drogi oddechowe, B jak breathing czyli oddech i C jak circulation, czyli krążenie, najpierw trzeba zająć się jej córką. Brie nie mogła stać bezczynnie i wpatrywać się w rozjuszonego dusiciela jak królik w węża, czekając, aż ten się na nią rzuci. Musi działać.
- Mam na imię Brie. – Uklękła obok kobiety i z niepokojem popatrzyła na charakterystyczny sposób, w jaki ta pochylała się do przodu. Tak robią ludzie, którzy nie mogą złapać tchu. – Założę pani maskę tlenową.
Sięgnęła po butlę, którą upuścił Simon, i przy okazji zerknęła na niego. Nie wyglądał dobrze.
- Jest okej – rzekł niepytany, trzymając się za głowę. – Tylko nie mogę się ruszyć, bo zaraz chce mi się rzygać.
- Słyszałam syreny. Zaraz ktoś tu będzie.
Starsza pani przypatrywała jej się uważnie.
- Ona ma na imię Carla – odezwała się wątłym głosem. – To moja córka. Uciekła do mnie przed mężem. Dlatego nacisnęłam guzik, jak on nie widział…
- Dobrze pani zrobiła – pochwaliła ją Brie, przygotowując maskę tlenową. Właśnie miała ją założyć Carli, gdy ta zakołysała się i nieprzytomna opadła na podłogę. W tej samej chwili z kuchni dobiegł dźwięk tłuczonego szkła i otwieranych drzwi. – No nie! Tylko jego tu brakowało! – jęknęła, wstrzymując oddech.
Serce jej stanęło, ale nie mogła panikować. Podniosła wzrok, by ocenić sytuację. Wystarczył rzut oka na uniform mężczyzny. To nie był mąż Carli. Cudownym zrządzeniem losu jako pierwszy przybył z odsieczą członek elitarnego zespołu wysoko wyspecjalizowanych ratowników. Ludzie ci pracowali w pogotowiu lotniczym lub w centralnej stacji pogotowia jak ta, do której przyjęto Brie. Jeździli nowoczesnymi ambulansami wyposażonymi w zaawansowany sprzęt, dzięki któremu mogli zapewnić opiekę przedszpitalną na najwyższym poziomie.
Nie mogła wymarzyć sobie lepszego wsparcia. Z nieopisaną ulgą jeszcze raz spojrzała na ratownika i nagle dotarło do niej, kogo widzi. Poczuła dreszcz. Drugi raz w ciągu zaledwie paru minut jej serce zgubiło rytm.
To... on? Jonno? Mężczyzna, który w zaledwie jedną noc całkowicie odmienił jej życie?
I którego miała już nigdy nie zobaczyć?
- Co się dzieje? – rzucił kategorycznym tonem i zajął się nieprzytomną Carlą. – Czy pani mnie słyszy? – Delikatnie potrząsnął ją za ramię. – Niech pani otworzy oczy!
Nie reagowała. Odchylił jej głowę, by ułatwić oddychanie. Przy okazji dostrzegł czerwone ślady na jej szyi i zbadał je uważnie.
- Co tu się wydarzyło? – Zerknął na Brie kątem oka.
- Próba uduszenia.
Rozpoznał jej głos? Dlatego tak gwałtownie uniósł głowę? Walczyła z sobą, by zachować spokój. Wiedziała aż za dobrze, że niespodziewane spotkanie może być brzemienne w skutki i wpłynąć na jej życie w sposób, którego sobie nie życzyła. Jeszcze nie teraz.
- Ofiara była przytomna i w kontakcie, ale stan zaczął się pogarszać. Pojawił się świszczący oddech. Przed chwilą straciła przytomność.
- Podasz mi maskę tlenową? – poprosił. – Na nos i na usta. Dam jej tlen na ful, piętnaście litrów.
Gdy podawała mu sprzęt, zerknął na starszą panią.
- Czuje pani ból w klatce piersiowej? – zapytał.
Kobieta kiwnęła głową.
- A wcześniej miewała pani takie dolegliwości? Choruje pani na dławicę piersiową? – Kiwnięcie głową. – A teraz boli panią tak jak zawsze?
- Tak. Wziąć lek? Mam taki w spreju.
- Niech pani weźmie. – Jonno uśmiechnął się do kobiety, a Brie pozbyła się złudzeń, że ten, który przybył z odsieczą, nie jest mężczyzną, o którym nie potrafiła zapomnieć.
Rozmawiała z Jonathonem Morganem setki razy. Przez radio, gdy pracowała jako dyspozytorka. Przez lata tyle się nasłuchała o jego wyczynach i charyzmie, że nieświadomie uległa cichej fascynacji człowiekiem, którego nie widziała na oczy. Aż w końcu go zobaczyła na firmowej imprezie. Uśmiechnął się do niej jak teraz do matki Carli, i było po niej. Wpadła po uszy. Zadurzyła się. Bez pamięci. Ulotna chwila zapomnienia przerosła jej fantazje. To była jedna jedyna odlotowa noc, po której nigdy więcej nie zobaczyła Jonna. A to już prawie siedem lat…
- Zaraz się panią zajmiemy – obiecał. Spojrzał przy tym na Brie, a przebłysk w jego oczach zdradził, że ją rozpoznał. Zachował to jednak dla siebie, bo nie była to pora ani miejsca na załatwianie prywatnych spraw. Był przed wszystkim profesjonalistą. – Jesteś tu sama?
- Nie, z kolegą. Siedzi w przedpokoju, ale ma zawroty głowy. Staranował go ten bandytę i upadł tak pechowo, że uderzył głową o schody. – Jakby na potwierdzenie jej słów zza uchylonych drzwi dobiegł jęk Simona, a po chwili odgłosy wymiotów. – Ten bandyta może się tu kręcić. Dlatego uruchomiłam czarny kod. Zanim przyjechałeś, próbował dostać się do środka przez tylne drzwi.
Uniósł nieznacznie brwi. Domyśliła się, że analizuje informacje i ustala plan działania. Wydawało jej się, że dostrzegła w jego oczach uznanie. Dlatego że nie uciekła, choć facet był groźny? A może zdał sobie sprawę, jak bardzo ją wystraszył, wchodząc przez tylne drzwi?
- Policja zaraz będzie – uspokoił ją. – Nie myśl o tym, co się będzie działo na zewnątrz. Przez jakiś czas będziemy zdani tylko na siebie. Dasz radę?
Kiwnęła głową i z rozbrajającą szczerością przyznała:
- Cieszę się, że jesteś tu ze mną.
- Ja też. Simon! – zawołał. – Słyszysz mnie?
- Słyszę…
- Trzymaj się, chłopie! Zaraz się tobą zajmiemy! – odkrzyknął. – Nie ma dramatu – rzekł do Brie, zniżając głos. – Kontaktuje, mówi. Najpierw ogarniemy sytuację tutaj. – Ścisnął przytwierdzony do maski pojemnik i podał Carli kolejną porcję tlenu. – Kiepsko wyglądają te ślady na jej szyi. Boję się, że zaraz nam spuchnie i przestanie oddychać. – Zerknął na torbę, którą upuścił Simon. – Podasz mi pulsoksymetr i elektrody EKG? Trzeba zmierzyć ciśnienie. Założę jej wenflon, ale coś mi się zdaje, że nie obejdzie się bez intubacji.
Zajęła się tym, o co prosił. Czuła się pewnie, wykonując te czynności, gdy jednak zerknęła na zawartość torby medycznej Jonna, mina jej zrzedła. Zobaczyła tam narzędzia i leki, które były poza jej zasięgiem. Miną lata, nim zdobędzie uprawnienia do ich stosowania. Ogarnęły ją wątpliwości, czy będzie potrafiła asystować przy tak inwazyjnej procedurze jak intubacja.
Jonno chyba wyczuł jej stres. Spojrzał na nią ciepło, jakby chciał dodać jej otuchy.
- Zamieńmy się – zaproponował. – Podawaj tlen, a ja założę wenflon, dobrze, Brie?
Podtekst był oczywisty. Damy radę. Wiem, że się boisz, ale będzie dobrze. Będę ci mówił, co masz robić.
I... pamiętał jej imię. Nie zamierzała udawać, że jej to mile nie połechtało. I że nie czuła przyjemnego dreszczyku wędrującego przez ciało. Od ich spotkania minęły wieki, a on pamięta jej imię. Ciekawe, co jeszcze zapamiętał? Wspomnienia opadły ją niczym natrętne muchy. Odgoniła je, bo puszczone samopas, mogły zagnieździć się w jej głowie na dobre...

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel