Klejnot na pustyni (ebook)
Hana Meeks zawsze marzyła o macierzyństwie. W klinice in vitro, z której skorzystała, nastąpiła jednak pomyłka, i ojcem jej dziecka został niedawno zmarły szejk. Brat zmarłego, Akin Sarraf, oświadcza, że dziecko, które należy do rodziny królewskiej, musi się urodzić w kraju ojca. Zabiera Hanę z Nowego Jorku do pałacu na pustyni. Ta zmiana dokładnie zaplanowanej przyszłości jawi się Hanie jako koszmar, jednak wkrótce zaczyna dostrzegać pewne zalety wspólnego życia z charyzmatycznym Akinem…
Fragment książki
Prowadzenie samochodu po Nowym Jorku jest bez wątpienia gorsze niż jazda metrem, nawet w pochmurną niedzielę. Jednak Hana Meeks nie miała zbyt wielkiego wyboru – wezwano ją do kliniki na dziesiątą. Dostała nawet specjalny kod, by móc otworzyć bramę prywatnego parkingu.
Hana nie domyślała się, o jaką pilną sprawę może chodzić. Wszystkie raty spłacała o czasie, a jej ciąża rozwijała się prawidłowo.
Gdy wstukiwała kod, myślała, że ręka jej zamarznie. Zimny deszcz zamienił się w deszcz ze śniegiem, hamując wycieraczki, gdy wjeżdżała na niemal pusty parking. Westchnęła i ostrożnie ustawiła samochód przodem w stronę schodów wejściowych. Gdy dotknęła hamulców, jej sedana zarzuciło, tak że zatrzymał się pod kątem, zajmując dwa miejsca. Postanowiła się tym nie przejmować. Prawdę mówiąc, potrzebowała dodatkowej przestrzeni, by całkowicie otworzyć drzwi. Przez ciążowy brzuch siedziała tak daleko od kierownicy, że ledwie sięgała pedałów.
Spoglądając w lusterko, znów westchnęła. Rzadko nosiła makijaż i minie jeszcze parę miesięcy, zanim będzie mogła zdjąć aparat. Dlaczego mimo to pomyślała, że będzie jej dobrze w pixie cut? Jej włosy falowały lekko, tak że końcówki kosmyków zawijały się w górę, zwłaszcza na styku z oprawkami okularów. Jej grzywka nie dawała się wyprostować i Hana wyglądała jak sześciolatka, która ostrzygła się sekatorem, a potem założyła okulary dziadka.
Wcisnęła czapkę na głowę, wsunęła rękawiczki i zapięła płaszcz, po czym wrzuciła telefon i klucze do torby. Okna samochodu zaczęły parować, a gdy spróbowała otworzyć drzwi, zorientowała się, że – czy to możliwe? – zamarzły.
Postanowiła zadzwonić do kliniki po pomoc, ale właśnie wtedy kilka miejsc dalej zatrzymał się SUV. Z miejsca pasażera wyskoczył jakiś mężczyzna, rozłożył parasol, a potem otworzył tylne drzwi innemu mężczyźnie.
Już mieli ruszać do kliniki, gdy Hana ocknęła się i kilkakrotnie wcisnęła klakson, a potem wytarła kółko w zamglonym oknie po stronie kierowcy.
– Ratunku! Przepraszam! Czy mogą mi panowie pomóc?
Usłyszała, jak jeden z mężczyzn pyta o coś drugiego w języku, który mógł być arabskim. Obaj mieli wełniane płaszcze, ciemniejszą karnację, czarne włosy i podobnie przycięte brody.
– Potrzebuję pomocy! – zawołała głośniej, gdy tak stali. – Drzwi mi zamarzły.
Potrzebuję też do toalety – pomyślała. – Ruszcie się, ludzie.
Mężczyzna z parasolem mruknął coś marudnie, ale drugi zabrał mu niecierpliwie parasol, co zresztą okazało się bezużyteczne. Niosący deszcz ze śniegiem wiatr zaciął, wywracając parasol na drugą stronę. Mężczyzna oddał go swojemu kompanowi i podszedł spojrzeć na Hanę przez kółko w zaparowanym oknie.
Jej serce zadrżało z zaskoczenia, zaalarmowania i lęku. Może też z odrobiny pożądania?
Mężczyzna miał na oko trzydzieści lat i tchnął wyższością. Był przystojny, choć nieprzystępny. Spod jego płaszcza widać było ciemnoniebieski garnitur, który wydawał się szyty na miarę i pewnie taki był. Klinika obsługiwała skończonych bogaczy. Jej przypadek można by wręcz nazwać jałmużną, bo dostała się do programu dzięki znajomościom, po wyświadczeniu ogromnej przysługi żonie głównego kierownika.
– Coś się stało? – zapytał.
– Drzwi mi zamarzły. Utknęłam!
Zmarszczył brwi i spróbował pociągnąć za klamkę. Potem sprawdził wszystkie drzwi z taką siłą, że rozkołysał samochód. Żadne się nie otworzyły.
Powiedział coś do mężczyzny próbującego naprawić parasol. Z SUV-a wysiadł też kierowca, podczas gdy pierwszy z mężczyzn wrócił do jej okna i zapytał:
– Jest pani pewna, że są odblokowane?
Dobry Boże... Nacisnęła guzik i usłyszała, jak blokady puszczają.
Jej niedoszły rycerz otworzył drzwi i powiało chłodem, nie tylko od wiatru.
– Bardzo przepraszam. – Czy kiedykolwiek słyszał o ciążowej amnezji? – Zapomniałam, że wcisnęłam blokadę, gdy dojechałam do miasta. Wie pan, tyle się słyszy o złodziejach, którzy wskakują do samochodu na światłach…
Nie wiedział. Żaden złodziej nie ośmieliłby się nawet spojrzeć w jego stronę. Wciąż patrzył na nią z niechęcią, podczas gdy wiatr próbował zmierzwić jego krótkie gęste włosy. Ale nawet wiatr nie miał z nim szans. Mężczyzna wyciągnął dłoń, spoglądając na jej brzuch, gdy się szykowała, by postawić stopy na ziemi.
– Dam radę – skłamała i poczuła się jeszcze śmieszniejsza, próbując zarzucić torbę na ramię i rozglądając się za bezpiecznym oparciem, którego mogłaby się przytrzymać. Parking wyglądał jak lodowisko.
– Naprawdę? – zapytał sarkastycznie. – Proszę mi dać rękę. Nie mogę pozwolić, by kobieta w pani stanie poślizgnęła się i upadła.
– Dziękuję. – Niechętnie chwyciła jego dłoń, a jej serce znów zadrżało.
Jego uścisk był niewiarygodnie silny, dzięki czemu poczuła się bardzo kobieco, choć podźwignęła się z niskiego samochodu z gracją małego hipopotama.
Wszyscy trzej mężczyźni byli smagli, przystojni i dobrze ubrani. Ale ten, który jej pomógł, wydawał się dowodzić. Gdy trzymał jej dłoń, mężczyzna z parasolem pośpieszył zamknąć jej drzwi i podeprzeć łokieć, a kierowca podbiegł naprzód, by uruchomić automatyczne drzwi, gdy Hana dreptała przez śliskie przejście i po przysypanych śniegiem schodach.
– To bardzo bohatersko z pana strony, dziękuję – powiedziała, trzymając się stabilnego ramienia swojego wybawcy.
Pokonali pierwsze drzwi, a ona westchnęła z ulgą i samodzielnie przeszła przez drugie drzwi, a potem obok biurka recepcji. Rzuciła: „Hana Meeks” i ruszyła prosto do toalety.
Kilka minut później, czując się bardziej komfortowo, znów spróbowała zrobić coś ze swoim wyglądem. To była stracona sprawa. Jej włosy naelektryzowały się od czapki – cienkie brązowe nitki lewitowały, otaczając jej czerwononosą twarz niby aureolą.
Oby w poczekalni nie musiała już mieć do czynienia ze swoim wybawcą.
W daremnym wysiłku obciągnęła na brzuchu brązowy sweter, ale materiał niemal natychmiast uniósł się z powrotem, odsłaniając czarną koszulkę na ramiączkach, którą nosiła wciśniętą w elastyczny pasek ciążowych dżinsów. Sam szyk.
Hana nie należała do tych kobiet, które w ciąży promienieją. Z przodu wyglądała, jakby doklejono do niej jedną z tych ogromnych piłek do jogi, jej tyłek był szeroki jak furgonetka, a piersi urosły ledwie o jeden rozmiar. Gracji nie dodawały jej trapery, które miała na nogach, bo przed przyjazdem do miasta odwiedzała grób babci.
Bardzo żałowała, że babcia nie pozna swojego prawnuka, choć wątpiła, by popierała jej metodę poczęcia.
W wieku dwudziestu pięciu lat Hana porzuciła czekanie na księcia z bajki. Mężczyźni byli dla niej okrutni i zbyt łatwo o niej zapominali, bo niczym się nie wyróżniała.
Uosabiała ten drętwy stereotyp: bibliotekarka stara panna. Ale niedawno wzięła przyszłość w swoje ręce. Zawsze wiedziała, że chce mieć rodzinę. Wiedziała, że dziecku nie przeszkadzałyby jej krzywe zęby, piegowata skóra czy kilka kilogramów nadwagi. Bycie samotną matką nie będzie łatwe, ale będzie łatwiejsze niż bycie samą. Po raz pierwszy w życiu optymistycznie spoglądała w przyszłość – z ekscytacją i ufnością.
Przestała się zamartwiać swoim odbiciem w lustrze i wyszła z łazienki. Pielęgniarka stała przy recepcji, czekając na nią niecierpliwie.
Książę koronny Baaqi, szejk Akin bin Raju bin Dagar Al-Sarraf, starał się nie dopuszczać do siebie myśli, która była nie do pomyślenia. Ale nie przewodziłby siłom zbrojnym swojego kraju, gdyby nie potrafił poskładać w całość oczywistości, jaka się przed nim rysowała.
Zebrane przez niego fakty zapowiadały katastrofalne, wybuchowe wyjaśnienie. Była to tak denerwująca okoliczność, że gwałtownie szukał jakiegokolwiek innego wytłumaczenia, ale instynktownie wiedział, że traci czas.
Zaginęła próbka spermy. Główny kierownik kliniki ściągnął go tu w pilnym trybie. A pielęgniarka naciskała, by poczekać na kobietę w zaawansowanej ciąży, która wczłapała tu przed nimi.
Co za dziwna kobieta. Wydawała się zupełnie nieświadoma powagi sytuacji, z jaką się mierzyli. Teraz znów wyszczerzyła wypełnione metalem usta i powiedziała:
– Jeszcze raz dziękuję za pana wsparcie.
Tym razem też nie zrobiła na nim dobrego wrażenia. Miała przewieszony przez ramię płaszcz, ale jej sylwetka wciąż była wyjątkowo pokaźna przez zaawansowaną ciążę. Zdjęła czapkę, odsłaniając asymetryczną, punkową fryzurę, zdecydowanie niekorzystną. Miała okrągłą twarz i okulary w ciemnych oprawach, za którymi jej oczy zdawały się małymi mysimi paciorkami.
– Cześć, Hano – rzuciła pielęgniarka i dodała: – Doktor Peters prosi do gabinetu.
Mijając Akina, Hana posłała mu kolejny niczego nieświadomy uśmiech.
Nawet wypierając prawdę, Akin pamiętał o podejmowaniu wszelkich środków ostrożności. Posłał kilka krótkich rozkazów Omidowi, ten zaś skinął głową i wyciągnął telefon.
Kiedy Akin poszedł za Haną wąskim korytarzem, spojrzała z zaskoczeniem przez ramię.
– Pan tu pracuje?
– Nie – odparł obojętnie.
– To co…?
– Jesteśmy na miejscu. – Pielęgniarka zapukała i otworzyła drzwi gabinetu.
Doktor Peters wstał i powitał ich pełnym napięcia skinięciem głowy.
– Wasza wysokość. – Skłonił się lekko. – Czy poznał pan pannę Meeks?
„Pannę”, nie „panią”. Czyżby to był mały uśmiech losu? Akin już myślał o dalszych krokach, które należało podjąć, by wyrwać się z tej zasadzki.
– Nie oficjalnie. Hana. A pan jest „jego wysokością”? – Zaskoczenie Hany wzrosło, gdy doktor zamknął za pielęgniarką drzwi na klucz.
– Szejk Akin Sarraf – przedstawił się skrótowo po angielsku.
– Książę koronny Baaqi – dodał doktor.
– Nie rozumiem, co my tu razem robimy – powiedziała Hana.
– Zrozumie pani. Proszę usiąść – polecił Akin.
Doktor opadł z powrotem na swoje miejsce i drżącymi dłońmi podniósł z biurka plik papierów.
Hana położyła dłonie na oparciach fotela i opuściła się na miejsce, ale Akin wciąż stał ze skrzyżowanymi ramionami, przygotowując się na rewelacje, które miały na niego spaść za kilka sekund.
– Zakładam, że znaleziono zaginioną próbkę?
– Co za próbkę? – rzuciła Hana, a jej emocjonalna reakcja dowodziła, że umiejętność dedukcji jest jej obca.
Doktor Peters wziął nerwowy wdech i posłał pełne wyrzutu spojrzenie Akinowi.
– Mówiąc w skrócie, panno Meeks, brat szejka Akina, książę koronny Eijaz, był naszym klientem. Niestety, odszedł w marcu po długiej walce z rakiem. Przed rozpoczęciem leczenia, złożył u nas sześć próbek spermy w nadziei, że przeżyje i się ożeni. Chciał sobie zapewnić możliwość poczęcia potomka.
– Przykro mi z powodu pana straty. – Hana brzmiała szczerze. – Ale te wiadomości nie mają ze mną nic wspólnego. – Orzekła stanowczo, odrzucając oczywiste wnioski. Zagłębiała się w fotel, kurcząc obronnie ramiona i szykując się na to, co niezawodnie miało na nią spaść.
– Rodzina królewska podjęła niedawno trudną decyzję zniszczenia próbek księcia. Gdy wykonywaliśmy to zadanie, odkryliśmy, że mamy w banku tylko pięć próbek księcia. Jedna zniknęła – ciągnął doktor.
Hana spoglądała na niego z napięciem. Kolor odpłynął jej z twarzy, oblizała wargi i odezwała się bardzo ostrożnie, jakby z trudem zachowywała opanowanie:
– Czy prosi mnie pan, bym jako wytrwała bibliotekarka pomogła ją państwu odnaleźć?
– Panno Meeks, bardzo proszę. Nie żartujmy. To poważna sprawa. – Doktor posłał Akinowi przerażone spojrzenie. – Mamy próbkę krwi, którą w zeszłym miesiącu oddała pani do naszej bazy badawczej. Wykorzystaliśmy ją, by przeprowadzić test DNA i potwierdzić, że do pani zapłodnienia użyto próbki księcia Eijaza. Bardzo mi przykro.
Akin spodziewał się dokładnie takich wieści, ale i tak przeklął. Zabrzmiało to głośno i wyraźnie w małym pomieszczeniu. Nie przeprosił.
Hana sapnęła z niedowierzania.
– Przykro? Dlaczego? Tożsamość dawcy może się okazać przydatna w razie problemów zdrowotnych w przyszłości, ale to niczego nie zmienia. Mam dziecko, którego pragnęłam, i wcale tego nie żałuję.
Akin podziwiał jej brawurę. To nie była prawdziwa pewność. Głos jej zadrżał. Mimo tej pozy rozumiała, że rzeczywistość, którą zna, została nieodwołalnie zachwiana. A jednak udawała, że wciąż ma wybór. Autonomię.
– Kiedy poród? – zapytał.
Drgnęła. A on uświadomił sobie, że używa tonu, którym wydawał rozkazy młodym żołnierzom. Żaden rekrut nie odmawiał mu posłuszeństwa, ale ona zacisnęła szczękę, jakby milczenie mogło jej pomóc zachować to dziecko tylko dla siebie.
– Za sześć tygodni – powiedział doktor Peters po przejrzeniu dokumentacji. – Dokładnie dwudziestego dziewiątego grudnia. To będzie chłopiec. Gratuluję. – Posłał uśmiech Hanie. – Ciąża przebiega prawidłowo.
– Co pan, do diabła, robi? Jestem pańską pacjentką – przerwała Hana. – Nie znam go. Nie upoważniłam pana do wyjawiania moich osobistych informacji. Nawet nie chciałam znać płci. Gdzie pański profesjonalizm? Co to za szopka?
Akin solidaryzował się z jej wściekłością. Naprawdę. Ale sam powstrzymał się od wybuchu, gdy doktor Peters tłumaczył:
– Rozumiemy, że to bardzo stresujące i bierzemy za to odpowiedzialność. Nasi prawnicy skontaktują się z każdym z państwa, by wypracować sprawiedliwe ugody.
– Jakie to amerykańskie – zadrwił Akin. – Wysłać prawników, wcisnąć pieniądze i problem z głowy. – Ubezpieczenie kliniki od błędów lekarskich na pewno wzrośnie, ale poza tym nie odniosą szkody. Może nawet na tym skorzystają. Kobiety będą się ustawiać w kolejce, by mieć szansę urodzić królewskie dziecko. Niezależnie od sumy, jaką otrzyma jego rodzina, będzie to drobiazg wobec miliardów, które już posiadają, a nie prawdziwe odszkodowanie za wszystkie konsekwencje tego błędu.
Bo on i Hana będą musieli się z nimi mierzyć przez całe życie.
– Jak to się w ogóle stało? – zapytał Akin.
– Mieliśmy w klinice falę grypy. Doktor Hany był chory, podobnie jak inni kluczowi pracownicy. A kiedy kobieta jest gotowa na procedurę, nie chcemy, by czekała. Przyjęliśmy parę osób na zastępstwo…
– I wszystko jasne – przerwał Akin, znudzony ich niekompetencją.
– Niezależnie od ugody, zamierzam dalej płacić raty. – Hana ułożyła drżące dłonie na brzuchu. – Żeby nikt nie miał wątpliwości, że to dziecko jest całkowicie moje.
Była urocza. Naprawdę.
– Czy ona może podróżować? – zapytał Akin.
– Pod warunkiem podjęcia stosownych środków ostrożności. – Doktor starł chusteczką pot z brwi. – Nasza pielęgniarka jest gotowa pani towarzyszyć.
– Dokąd?!
– Hano, rodzina Sarraf jest bardzo bogata i potężna. Radzę współpracować…
– Nie – powiedziała stanowczo. Opuściła stopy na podłogę i odepchnęła się od oparć fotela, by wstać. – Nie obchodzi mnie, co zrobił pański nierozgarnięty zastępca ani jak cudowna jest rodzina pana zmarłego klienta. To moje dziecko. Nie pańskie, by oddawać je komuś innemu. Jadę do domu.
– Książę Eijaz nie popierałby takiego użytku swojej spermy. – Doktor starał się przemówić jej do rozsądku. – Gdyby ciąża nie była tak zaawansowana, nalegalibyśmy na terminację…
– Niech pan się nie waży tak mówić. – Stuknęła dłonią w biurko doktora, wyglądając, jakby miała przez nie przeskoczyć i rozerwać lekarzowi gardło.
– Doktor się myli – przerwał Akin. – Terminacja nie wchodziłaby w grę. Pani syn jest przyszłym władcą Baaqi. Stadium ciąży nie ma tu nic do rzeczy. W razie konieczności zginąłbym w obronie jego życia. To mój honor i obowiązek.
Hana wyprostowała się i patrzyła na niego zdezorientowana i nieufna.
– To nie będzie konieczne.
– Tego nie wiemy, panno Meeks – odparł z ironią. – Przyszłość jest ogromnie nieprzewidywalna, jak wskazują okoliczności, w jakich się obecnie znaleźliśmy. Godzinę temu żadne z nas nie spodziewało się, że tak się zmieni nasze przeznaczenie, prawda?
– Moje przeznaczenie się nie zmieniło.
– Ależ tak – poinformował z nietypowym dla siebie ukłuciem współczucia. – Nasi władcy rodzą się w Baaqi, panno Meeks. Dlatego jedzie pani ze mną. Może pani tam zostać jako nasz gość i dostarczyć dziecku kochającej opieki, ale to tam będzie dorastać.
– Kontrpropozycja. Niech pan poprosi doktora Petersa o skierowanie do psychiatry, bo najwyraźniej cierpi pan na urojenia. Żegnam.
Hana drżała tak bardzo, że ledwie szła korytarzem. Musiała podpierać się o ścianę, mając nogi ciężkie jak ołów i przyćmiony wzroki.
Nieważne, kto jest ojcem. Tak uważała, gdy zdecydowała się na sztuczne zapłodnienie. Zależało jej tylko, by dawca był zdrowy, i zapewniono ją, że tak właśnie jest.
Była szczęśliwa, nie znając ojca, bo w ten sposób dziecko należało tylko do niej. Sama miała bardzo szczególną relację z babcią i liczyła, że taka sama bezwarunkowa miłość połączy ją i dziecko. Miłość, która sprawia, że dom jest domem i że życie jest warte przeżycia.
Dobry Boże. Facet od parasola z SUV-a i pięć jego klonów. Wszyscy mieli na sobie nieskazitelne ciemnoszare garnitury z krawatami w czarno-srebrne paski. Jeden zniknął w drzwiach, gdy się pojawiła. Dwóch stało przy drzwiach, każdy z wyciągniętą ręką, sugerując, że nie przejdzie. Dwóch kolejnych stało obok pozostałych drzwi, prowadzących do recepcji.
A książę czy też szejk przez całą drogę praktycznie deptał jej po piętach.
– Panna Meeks poleci z nami do Baaqi. Należy jej okazać wszelkie możliwe względy. – Nie dotknął jej, ale zatrzymał się tak blisko za jej plecami, że poczuła ciepło jego ciała, nawet przez swój płaszcz.
– Nie wsiądę z wami do samolotu! – Hana spojrzała na recepcję, ale nikogo tam nie było.