Kluczem jest miłość
Przedstawiamy "Kluczem jest miłość" nowy romans Harlequin z cyklu HQN ŚWIATOWE ŻYCIE.
Riot Philips po wypadku wybudza się ze śpiączki i odkrywa, że nic nie pamięta z ostatnich miesięcy. A musiały być ważne w jej życiu, bo okazuje się, że ma córeczkę i narzeczonego, przystojnego jak młody bóg włoskiego milionera Kravanna Valentiego. Riot pamięta swoje nieszczęśliwe dzieciństwo i samotność młodych lat, wchodzi więc pełna radości w tę nową sytuację. Jednak po pewnym czasie zaczyna sobie przypominać, jak poznała Kravanna, wdała się w romans, zaszła w ciążę, a on ją porzucił. Piękny sen się skończył. A jednak Kravann z jakiegoś powodu ją odnalazł i chce poślubić…
Fragment książki
Riot Phillips nareszcie zdobyła się na spontaniczność, niestety skutki tego były opłakane.
Imię, które sugerowałoby buntowniczą naturę, otrzymała w prezencie od skrajnie nieodpowiedzialnej matki i właściwie nigdy się z nim nie utożsamiała. Od dziecka była uległa i niekonfliktowa. Uporządkowała bałagan, jaki zostawiła po sobie matka, a potem wypłaciła wszystkie oszczędności z konta, by przeznaczyć je na podróż życia do Kambodży, co zupełnie nie było w jej stylu.
Niestety, jej współlokatorka Jaia należała do ludzi, którym trudno było odmówić. Zarażała entuzjazmem i radością życia. Była tego rodzaju osobą, która wracała do domu z kolczykiem w nosie i dwoma nowymi tatuażami, bo taki miała kaprys. Kiedy zaś zaczęła opowiadać, że dwie z jej dawnych koleżanek szkolnych wybrały się do Angkor Wat, żeby przeżyć duchowe oświecenie i że ona też by się wybrała, Riot natychmiast połknęła haczyk. Odszukała swój paszport, który wyrobiła kiedyś na wszelki wypadek. Nigdy dotąd go nie użyła, podobnie jak walizki podróżnej. Potem spontanicznie powiedziała „tak”.
I wszystko było w porządku, dopóki nie spotkały koleżanek Jai. Lilith i Marcianne były równie szalone jak Jaia, tylko tak ze cztery razy bardziej. Od tej pory ich wyprawa stała pod znakiem lekkomyślności, chaosu i alkoholu, którego było zdecydowanie za dużo. Od dwóch dni Riot zamartwiała się, jak to wszystko się skończy. Hostele, w których nocowały, mogłyby równie dobrze mieścić się na rogu ulicy. Jeden składał się z kwater w koronie drzewa i kiedy sąsiedzi oddali się amorom, całe drzewo zaczęło się kołysać. Co gorsza, Riot nie od razu domyśliła się dlaczego. Dopiero podchmielona jak zawsze Lilith zaczęła histerycznie chichotać i wyjaśniła, skąd te wstrząsy.
Dni spędzane na zwiedzaniu mijanych po drodze miejscowości były dla odmiany całkiem udane. Zdarzało się, że Riot odłączała się od dziewczyn, kiedy naprawdę nie była w stanie nad nimi zapanować.
Ostatniego wieczora dotarły do Siem Reap, miasta znajdującego się najbliżej ruin słynnej świątyni. Wszystkie hostele były wybukowane do ostatniego pokoju. Marcianne namówiła jakiegoś faceta w barze, żeby wynajął im pokój. Riot była tak przerażona tym pomysłem, że nie zmrużyła oka w nocy.
Następnego ranka wybrały się do świątyni. Porażona pięknem i panującym tam spokojem, Riot zapomniała o stresie. Informacje, jakie przedtem czytała o Angkor Wat, były najprawdziwszą prawdą. Każdy kamień budowli zawierał w sobie więcej życia i więcej duchowości niż wszystko, co do tej pory Riot napotkała na swojej drodze. Nawet biorąc kolejny oddech, czuła się tak, jakby robiła to po raz pierwszy.
A potem zaczęło padać.
Właściwie lać jak z cebra.
Powietrze było gęste od wilgoci. Sukienka Riot przesiąkła wodą w ciągu paru sekund. Schyliła się i podniosła ją wyżej, by łatwiej jej było biec w poszukiwaniu schronienia.
Po paru minutach dotarło do niej, że została sama.
Riot wybiegła ze świątyni, odgłosy jej kroków dudniły równie głośno jak wielkie krople deszczu. Autoriksza, którą wynajęły, zniknęła, a wraz z nią Lilith, Jaia i Marcianne.
Obejrzała się za siebie. Monumentalna budowla nie była już kwintesencją spokoju. Wyglądała wręcz złowrogo. Wszystko wskazywało na to, że deszcz wygonił z okolic zabytku absolutnie wszystkich. Została tylko ona.
Cóż, mogła jedynie uznać tę całą sytuację za metaforę bardzo wielu bolesnych chwil, jakie przeżyła w dzieciństwie.
Wyjęła telefon i wybrała numer Jai. Rozmowa została od razu przekierowana na pocztę głosową. Próbowała jeszcze kilka razy, stojąc w deszczu, który ściekał jej po ciele.
Potem cofnęła się do świątyni, znalazła schronienie pod skałą i poszła kawałek dalej korytarzem, który wychodził na zaczynającą się dżunglę.
Nie czuła zimna, ale była przemoczona do ostatniej nitki. Kiedy pochyliła głowę, woda ściekała jej po nosie. Dotknęła ręką śliskiej od deszczu skały, rozmyślając nad tym, czy porzucenie w Kambodży aż tak bardzo różniło się od porzucenia, którego doświadczała w domu rodzinnym.
Jasne, że tak. Tutaj jesteś obca i nie będziesz potrafiła sobie poradzić.
Taką oto zapłatę otrzymała za swoją spontaniczność. Powinna wcześniej przewidzieć, że to nie dla niej.
Potem spojrzała w górę i dosłownie ją zmroziło.
Nie była sama.
Przez kurtynę deszczu zobaczyła niezbyt wyraźną sylwetkę mężczyzny. Mogła jednak przysiąc, że miał na sobie ciemny garnitur z białą koszulą, zupełnie jakby przyszedł na spotkanie biznesowe.
W ruinach świątyni. W ulewę.
Był wysoki, a przynajmniej na takiego wyglądał z miejsca, w którym stała. Trzymał ręce w kieszeniach spodni. Prezentował się jak ktoś pewny siebie, a nie zwykły turysta, zaskoczony deszczem jak ona. Nie była pewna, co było źródłem tego wrażenia.
Może jednak powinna wziąć nogi za pas?
Była kobietą i to samotną. Sukienka kleiła jej się do ciała, bardziej je odsłaniając, niż zasłaniając. A on był mężczyzną, w dodatku obcym.
Nie uciekła. Nie zrobiła nawet kroku.
I tak nie miałaby dokąd uciec.
Stała zupełnie nieruchomo.
On poruszył się pierwszy.
Elastycznym krokiem, niczym tygrys podchodzący do swojej ofiary, zbliżył się na tyle, że mogła go wyraźnie zobaczyć. Miał kruczoczarne włosy i złocistobrązową cerę. Szczupłą twarz z wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi, prosty jak ostrze nos i usta, które wydawały się równie piękne co niebezpieczne.
Ciemne oczy, przypominające bezgwiezdną noc, zahipnotyzowały ją. Mimo to znowu pomyślała o ucieczce. Znowu też nie zrobiła nawet kroku, by swój plan zrealizować.
Miała rację, był wysoki. To ją zaalarmowało. Jeśli jedno przypuszczenie było słuszne, to może i drugie, że jest drapieżnikiem polującym na nią, też było prawdziwe.
Nie uciekniesz przed tygrysem…
To nie była myśl z gatunku pocieszających. Naprawdę nie wiedziała, co robić. Czy powinna się odezwać, czy może zerwać do biegu?
– Zgubiła się pani? – usłyszała niski pomruk, który wywołał dreszcz na jej plecach.
– Nie zgubiłam się – odpowiedziała, a jej zbyt cichy głos natychmiast wsiąkł w mech, roślinność i miękki grunt pod nogami. Zabrzmiała dokładnie tak jak dziecko zagubione w lesie.
– Coś się stało?
– Przyjaciółki mnie zostawiły.
O, masz! Nie powinna przyznawać się nieznajomemu facetowi, że jest zupełnie sama.
– Zauważyłem już, że nikogo tu nie ma.
– A pan co tu robi? – spytała, czując nagły przypływ odwagi. Niestety tylko na moment. Zaraz potem zganiła siebie w myślach za to, że niepotrzebnie kontynuuje rozmowę.
– Wyszedłem na spacer. Mieszkam tu niedaleko – odparł.
– Na spacer… w garniturze? Był pan na pogrzebie?
Chciała, żeby to zabrzmiało jak żart.
– Tak.
– Przykro mi.
Wzruszył lekko ramionami i zrobił jeszcze jeden krok w stronę Riot. Miała nadzieję, że gdy podejdzie zupełnie blisko, będzie mogła stwierdzić, że przesadziła z wyobrażeniem go sobie jako wysokiego, męskiego i przystojnego.
Ale tak się nie stało.
Wszystkie te cechy stały się jeszcze lepiej widoczne.
– To mi nie pomoże.
– Chciałam tylko powiedzieć, że rozumiem i nie musi się pan czuć z tym sam.
Co ona najlepszego wygadywała? Przecież oboje byli tu sami. Tyle że we dwójkę.
Deszcz nie przestawał padać. Sukienka Riot przypominała kostium kąpielowy ściśle oblepiający ciało. Popełniła rano błąd, nie zakładając stanika. Sterczące od lekkiego chłodu sutki musiały być dobrze widoczne przez materiał.
Mężczyzna zmierzył Riot od stóp do głów, jakby czytał w jej myślach. Natychmiast oblała się rumieńcem aż po dekolt.
Było w tym mężczyźnie coś, co zwróciło jej uwagę. Miała wrażenie, że go zna, choć równocześnie wydawał jej się kompletnie obcy. Pociągał ją, a równocześnie odpychał. Dawał poczucie bezpieczeństwa, bo nie była już sama, ale też emanował zagrożeniem, którego nie potrafiła zdefiniować. Przy czym zagrożenie tkwiło także w niej. Jakby obudził w niej coś, o czym do tej pory nie miała pojęcia.
– Skoro żadne z nas nie jest już samo, powiedz mi, co to za przyjaciółki, które zostawiły cię tu w środku monsunowej ulewy? – odezwał się, przechodząc na ty.
Nie miała w tej chwili nic poza tą rozmową. Nieznajomy mężczyzna był jej jedynym kontaktem z cywilizacją. Jej telefon nie miał pakietu danych, więc nawet nie mogłaby poszukać pomocy w internecie. Nie miała żadnego planu B, który nie uwzględniałby powrotu do tak zwanych przyjaciółek.
– Tak naprawdę to nie są moje przyjaciółki – powiedziała, co było zgodne z prawdą.
– Na to wygląda.
– To znaczy jedna z nich, Jaia, była moją współlokatorką. Dwie pozostałe to jej dawne koleżanki ze szkoły.
– Stare znajome zostawiły nową znajomą?
– Chyba tak. Nigdy nie zastanawiałam się, jaka jest naprawdę Jaia. Ta cała wycieczka to był postrzelony pomysł i kompletny chaos organizacyjny. Wystarczyło, że zaczęło padać, i przepadły. A może poznały jakichś facetów i zapomniały o mnie. Kto wie, co im strzeliło do głowy?
– Żadna nawet się nie upewniła, czy nic ci nie jest?
Riot pokręciła głową.
– Będę miała nauczkę na przyszłość. Jako jedyna z nich trzymałam się planu. Chciałam…
– Tak?
– Chciałam spędzić trochę czasu na poszukiwaniu siebie… duchowości… sama nie wiem. – Brzmiało to strasznie naiwnie, zwłaszcza w obecności kogoś, kto roztaczał wokół siebie aurę pewności siebie. Ot, głupie dziewczątko z Zachodu, w poszukiwaniu wrażeń w Azji. Tak właśnie chciała się zaprezentować. Jak ofiara podłych okoliczności. – Moje życie to pasmo porażek i nareszcie znalazłam się w miejscu, gdzie nie byłam taka… Gdzie nie było mi tak trudno. Zaoszczędziłam trochę pieniędzy i pomyślałam, że ta wycieczka będzie dobrą okazją, by nakarmić duszę i uwolnić się od problemów.
– To ciekawe, bo ja jestem tutaj z tego samego powodu – powiedział, patrząc na nią. Riot miała wrażenie, że jego spojrzenie było w stanie prześwietlić jej duszę.
– Och…
Nie czuła się już tak głupio jak jeszcze przed chwilą. Czuła się, jakby miała rację przynajmniej co do jednej rzeczy.
– Jestem Riot. Riot Phillips.
Uśmiechnął się, ale jego twarz pozostała poważna.
– Krav.
Pominął nazwisko.
– Mieszkasz w okolicy?
– Mieszkam w wielu miejscach. Tam, gdzie mi akurat pasuje. Mam dom również tutaj. Niedawno przyjechałem.
Nie wyglądał na ekscentrycznego podróżnika jak na przykład Jaia. Z drugiej strony mówił, że był na pogrzebie, więc może z tego powodu odwiedził Kambodżę.
Ten garnitur musiał ją zmylić, pomyślała i przyjrzała się mężczyźnie jeszcze raz.
Tak, zdecydowanie ten strój mu nie pasował. Wyglądał na kogoś, kto dobrze odnalazłby się w ruinach lub okolicznej dżungli, może jako archeolog? Na pewno nie jako gość na pogrzebie.
– Przyjechałeś specjalnie na ten pogrzeb?
– Tak. Właściwie to kilka tygodni wcześniej, kiedy stało się jasne, że matce nie zostało wiele czasu.
Riot drgnęła zaskoczona.
– Matka… Naprawdę strasznie mi przykro.
Sama nie miała z matką bliskiej relacji, ale wiedziała, nawet bardzo dobrze wiedziała, że inni kochali swoje matki. To dlatego ten temat był dla niej trudny.
– Takie jest życie – powiedział zamyślony. – Śmierć jest jego częścią. Nigdy nie czuję się bardziej tego świadom, niż kiedy jestem w tym miejscu. Dlatego uznałem, że to będzie dobre miejsce na spacer.
Nadal był drapieżnikiem, ale Riot bała się go o wiele mniej niż na początku.
Mimo to zadrżała na całym ciele. Nie było zimno, ale przemoczony materiał sukienki schłodził ciało, które pokryło się gęsią skórką.
– Zapraszam do siebie – powiedział. – Musisz gdzieś wysuszyć ubranie. To tylko krótki spacer – dodał, widząc jej zawahanie.
– Krótki spacer?
– Tak, za tymi drzewami.
– Za drzewami? Ale…
– Pójdę pierwszy.
Ruszyła za nim, bo jakie miała inne wyjście? Gdyby odmówiła, zostałaby tu sama.
Doszli do końca ruin i miejsca, gdzie rozpoczynała się dżungla.
Mężczyzna obejrzał się, po czym zrobił kolejny krok naprzód i zniknął w całości w ciemnym listowiu.
– Tu chyba nie ma żadnego… – zaczęła, po czym spojrzała w górę. Spomiędzy drzew przezierało światło. Riot otworzyła usta ze zdziwienia.
Rzeczywiście był tam dom. Wysoko, w koronie drzewa. Inny niż hostel, w którym się zatrzymała z dziewczynami. Wyglądał jak nie z tego świata. Liczne pnie figowca bengalskiego oplatały kamienną kaplicę na samym dole, która przypominała dziecko kołysane w ramionach przez matkę. Wyżej niczym filary podtrzymywały konstrukcję domu. Schody zaczynały się tuż przy kaplicy i wiły się wokół drzewa, prowadząc aż do rozłożystej korony. Wokół domu wybudowany był szeroki taras, którym doszli do drzwi. Te otworzyły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Riot zauważyła, że cała ich powierzchnia pokryta była rzeźbionymi w drewnie ornamentami, podobnie jak wnętrze domu. Nie mogła się nadziwić, z jakim zamiłowaniem do szczegółów urządzono poszczególne pomieszczenia. Salon był pełen miękkich poduszek rozrzuconych na sofie i fotelach. Z boku wypatrzyła niedużą kuchnię.
– Chwileczkę – powiedział Krav i zniknął na chwilę. Wrócił z jedwabnym szlafrokiem na wieszaku. – Przebierz się w to, a ja wezmę twoją sukienkę do wysuszenia.
– Och, ja…
Serce załomotało jej w piersi i naprawdę nie umiała powiedzieć, z jakiego powodu.
– Możesz skorzystać z łazienki – powiedział, wskazując ręką pomieszczenie.
Niemal automatycznie ruszyła w tamtą stronę, choć w myślach nadal się wahała. Powinna go poprosić, by wezwał jej samochód albo odwiózł ją z powrotem, tylko dokąd… Nie miały zarezerwowanego na dziś hostelu. Musiałaby poszukać jakiegoś wolnego miejsca. Na pomoc Jai i jej znajomych raczej nie było co liczyć.
Zastanowi się nad tym później. Jak tylko przeschnie jej sukienka. Mokry materiał był okropnie niewygodny.
Gdy weszła do łazienki, przystanęła zaskoczona. W przeciwieństwie do pozostałych pokoi, które już widziała, łazienka była na wskroś nowoczesna i znacznie bardziej luksusowa, niż mogła sugerować lokalizacja domu.
Serio, kim był właściciel tego miejsca?
Z trudem ściągnęła z siebie przemoczone ubrania. Stała teraz zupełnie naga w łazience nieznajomego mężczyzny, w domu mieszczącym się w koronie drzewa. Było to tak nieprawdopodobne, że musiała się roześmiać. Zupełnie nie tak wyobrażała sobie swoją przygodę w tym egzotycznym kraju, ale niewątpliwie była to przygoda. Nie miało zresztą znaczenia, co sobie myśli. To i tak już się działo.
Szlafrok, który zdjęła z wieszaka, był bardzo elegancki. Na zielonym i złotym jedwabiu widoczny był klucz żurawi na tle pięknego krajobrazu. Riot nigdy nie przywiązywała wielkiej uwagi do swojego wyglądu. Fakt, że była śliczna, nie pomagał jej w niczym, a w najgorszym przypadku ściągał na nią uwagę, przeważnie mężczyzn, którymi nie była zainteresowana. Ale teraz, w tym osobliwym domu, w samym sercu dżungli, ubrana w jedwabny szlafrok poczuła się piękna.
Wyszła z łazienki, przytrzymując dłonią poły szlafroka na wysokości piersi.
On też się przebrał. Miał na sobie jedwabne granatowe spodnie i… nic więcej. Z zachwytem przyglądała się nagiemu torsowi połyskującemu w świetle. Był szczupły, ale muskularny. Każdy fragment jego ciała wyglądał jak wyrzeźbiony.
Usiadł na sofie i kiwnął zapraszająco dłonią. Przed nim, na stoliku stał imbryk i dwie filiżanki. Oparty o poduszki rozrzucone na sofie wyglądał szalenie pociągająco.
Krav… Tak miał na imię. Sądząc po akcencie nie pochodził z Kambodży. Imię też jej nic nie mówiło. Ale z drugiej strony, ona sama też nosiła nietypowe imię. Z rysów tylko odrobinę przypominał lokalnych mieszkańców. Wyglądał na kogoś, kto świetnie odnalazłby się w każdej kulturze i w każdym zakątku świata, a równocześnie zawsze wyróżniałby się na tle innych. Był zbyt wyjątkowy, by wtopić się w tłum.
– Usiądź i napij się gorącej herbaty.
Deszcz na zewnątrz nie przestawał padać.
– Dziękuję – powiedziała i usiadła na sofie po przeciwnej stronie od niego.
– Więc przyjechałaś tutaj w poszukiwaniu doznań duchowych? A może myślałaś, że jak zrobisz sobie zdjęcia w ruinach świątyni, to będziesz miała więcej obserwatorów w mediach społecznościowych?
Pokręciła głową.
– Nie mam nigdzie konta i w sumie rzadko korzystam z internetu. Nigdy wcześniej nie podróżowałam i pomyślałam, że to świetna okazja, by wreszcie zacząć.
Miała dodać sarkastyczny komentarz, co z tych jej planów wyszło, ale… czy naprawdę miała powody, by się skarżyć? Siedziała naprzeciw mężczyzny, który poświęcał jej więcej uwagi niż ktokolwiek inny w życiu. Czuła, że przygoda, po którą tu przyjechała, właśnie się zaczyna.
Krav był jej przygodą.
Pochylił się nad stołem, by nalać herbaty. Podając filiżankę, musnął, jej dłoń i poczuła, że robi jej się gorąco, choć nie zdążyła jeszcze wypić nawet łyka naparu.
– Dziwna z ciebie osóbka – stwierdził, gdy podniosła filiżankę do ust.
– Naprawdę? Myślałam, że jestem zupełnie zwyczajna.
– Jak kobieta, która nosi imię Riot, może myśleć, że jest zwyczajna?