Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Kochałem tylko ciebie / Poczujesz się jak w raju
Zajrzyj do książki

Kochałem tylko ciebie / Poczujesz się jak w raju

ImprintHarlequin
Liczba stron320
ISBN978-83-8342-438-5
Wysokość170
Szerokość107
EAN9788383424385
Tytuł oryginalnyRags to Riches ReunionThe Secret Heir Returns
TłumaczAnna DerelkowskaJulita Mirska
Język oryginałuangielski
Data premiery2024-01-04
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Przedstawiamy "Kochałem tylko ciebie" oraz "Poczujesz się jak w raju", dwa nowe romanse Harlequin z cyklu HQN GORĄCY ROMANS DUO.

Drum bardzo długo dotrzymywał złożonej przyjacielowi obietnicy, że nie będzie romansował z jego siostrą Cin. Nie spotykał się więc z nią, mimo że bardzo tego pragnął. W końcu Cin wyjechała do Los Angeles i wyszła za mąż, on zaczął robić karierę w rodzinnym Blossom Springs. Gdy po rozwodzie Cin wróciła do ich miasteczka, na prośbę brata dał jej pracę w swojej firmie. Ale fascynowała go jak dawniej i wiedział, że nie będzie w stanie dłużej walczyć z pożądaniem...

Lowrie Lewis, niegdyś znana malarka, prowadzi pensjonat nad zatoką w Portland. Zgłasza się do niej nietypowy gość: Sutton Marchant, pisarz i ekspert finansowy z Londynu, który wynajmuje cały pensjonat na dwa miesiące. Lowrie nie może oderwać od niego oczu i nie ukrywa tego. Sutton unika związków, ale zafascynowany Lowrie obiecuje jej, że podczas nocy z nim poczuje się jak w raju...

 

Fragment książki

 

Przysługa. To wszystko.
Drummond Keyes westchnął w duchu i zmusił się do rozluźnienia zaciśniętych zębów. Myślał, że Tanner żartował, gdy zadzwonił do niego i poprosił o znalezienie pracy dla swojej siostry, Hyacinth Sanderton.
Blondynka w kostiumie od projektanta i butach od Louboutina, która weszła do jego gabinetu, była prawdziwa. Tanner mówił poważnie.
Drum popatrzył na nią i stłumił iskrę pożądania. To młodsza siostra Tannera, na Boga! Nie powinien tak na nią reagować, i to nigdy.
Zawarli z Tannerem pakt. Owszem, mieli wtedy po piętnaście lat, ale honor zabraniał mu podrywać siostrę najlepszego przyjaciela.
Bardzo cenił przyjaźń z Tannerem. Wspierali się od dnia, gdy poznali się w szkole podstawowej. Drum był nowy, a Tanner podszedł do niego i spytał, czy chce się zaprzyjaźnić. Drum nie rozumiał jeszcze, że pochodzący z bardzo zamożnej rodziny Tanner trzymał się nieco na uboczu i pragnął przyjaźni tak samo, jak Drum chciał się odnaleźć w nowej szkole.
Obiecali sobie, że jeden drugiemu zawsze będzie pomagać. Mieli nawet zamiar razem wstąpić do wojska, gdzie Drum chciał być prawnikiem, ale jego ojciec dostał zawału i Drum musiał zostać w domu.
Kiedy Cin poprosiła go, by został jej pierwszym kochankiem, odrzucił tę propozycję z powodu paktu z jej bratem, choć nie było to łatwe. Nie chciał ryzykować przyjaźni ani wtedy, ani teraz.
Siostra Tannera ze ślicznej nastolatki wyrosła na piękną kobietę, ale to nie miało znaczenia.
On nie będzie jej podrywał.
- Naprawdę chcesz pracować w Keyes Tires? – zapytał, próbując ukryć zdziwienie.
- Tak. Dziękuję, że znalazłeś dla mnie czas, Drum.
Już sam jej głos był tak kuszący, że odczuł go w koniuszkach nerwów. Znowu zacisnął zęby. Mocno.
- Nie jestem pewny, czy to odpowiednie miejsce dla kogoś o twoich… talentach.
Jakaś iskra, być może gniewu, rozbłysła w jej pięknie umalowanych oczach, ale szybko zgasła.
Gdyby nie znał jej, odkąd była irytującym sześcioletnim berbeciem, pewnie by tego nie zauważył.
Nie pozwolił jej dojść do słowa.
- Wiem, że świetnie znasz się na marketingu i że jesteś przyzwyczajona do szybszego tempa niż tu u nas, w Blossom Springs. Na pewno tego chcesz?
- Drum – odparła niskim głosem, jakby nie chciała stracić nad sobą panowania – potrzebuję tej pracy. Proszę.
Wtedy ją zrozumiał. Nie powstrzymywała wybuchu złości; powstrzymywała łzy.
Przeszył go zimny dreszcz, gdy zrozumiał, że Cin błaga go o pracę, jakąkolwiek. Nagle pojął, dlaczego Tanner do niego zadzwonił.
Miała idealną fryzurę, doskonale zrobione paznokcie i ubranie warte więcej niż większość ludzi w Blossom Springs zarabiała przez miesiąc, ale chyba znalazła się na dnie i bardzo chciała wydostać się na powierzchnię.
- Dobrze – odparł i odetchnął głęboko. – Chodźmy na dół do warsztatu. Przedstawię cię chłopakom.
Jeśli będzie pracować na dole, będzie miał mniej okazji, by ją widywać i tracić rozum na widok wszystkiego, co jest z nią związane: jej zapach, krągłości pod ubraniem...
- Do warsztatu? – spytała, a jej błękitne oczy rozbłysły.
- Tak, potrzebujemy tam koordynatora. Ostatnia koordynatorka odeszła na urlop macierzyński miesiąc temu i od tego czasu panuje chaos. Tracimy czas na szkolenie pracowników tymczasowych, a oni oczywiście zaraz odchodzą i wszystko zaczyna się od nowa.
Nigdy przedtem nie miał problemów z pracownikami, ale od czasu kulminacji pandemii większość ludzi wolała pracować z domu. Faktycznie, wizja pracy w głośnym miejscu, które było gorące latem i mogło być bardzo chłodne zimą, nie była kusząca.
Nie mógł sobie wyobrazić, że Księżniczka z Bajki, jak ją zawsze kpiąco nazywał, się tu odnajdzie.
W milczeniu zeszli po schodach.
Drum z dumą rozejrzał się po swym królestwie. Przejął mały warsztat ojca i w ciągu ostatnich dwunastu lat stworzył z niego ogólnostanową sieć z oddziałami i franczyzami w stu pięćdziesięciu miastach. Odmienił w ten sposób całkowicie sytuację materialną rodziny.
Ciężko pracował, odkąd skończył szkołę, i czasem wciąż miał o to żal do losu. Ale jego rodzice żyli szczęśliwie w domu spokojnej starości, a siostra podążała ścieżką wymarzonej kariery. To rekompensowało mu ciężką pracę i poświęcenie. Co z tego, że nie mógł studiować prawa, choć od dziecka tego pragnął?
I tak coś osiągnął. Dawał wielu ludziom pracę i zapewniał bezpieczeństwo rodzinie.
Właśnie z powodu jego stosunku do rodziny Tanner mógł prosić go o pomoc dla Cin.
Blossom Springs zostało założone przez rodzinę Sandertonów. Zamożni i odnoszący sukcesy, stanowili miejscową arystokrację. Aż do czasu, gdy ojciec Cin popełnił serię błędów inwestycyjnych krótko po jej wyjeździe na studia.
Rodzinny majątek się skurczył, a ojciec szukał oszczędności w uprawie pomarańczy, z których pozyskiwano świeży sok na sprzedaż.
Drzewka pomarańczowe ucierpiały od zarazy, która dotknęła później również grusze i jabłonie, i rodzinna firma upadła. Tereny po gajach pomarańczowych sprzedano deweloperom, a wytwórnia soków stała opuszczona, dopóki nie zbudowano na jej miejscu kompleksu handlowego.
Kilka lat później Ralph Sanderton dostał udaru i zmarł, a niedługo później jego żona, Penelope, zmarła we śnie.
Tanner wstąpił do wojska zaraz po szkole i szybko awansował. A Cin? Udało jej się połączyć studia z pracą, ciężko harowała, ale potem zdobyła jednocześnie pracę swoich marzeń i serce szefa.
Tanner wiedział, że rozwód był dla niej bardzo bolesny, ale patrząc na nią, nie dało się tego zauważyć, chyba że w sposobie, w jaki tłumiła emocje w czasie ich rozmowy.
- Wszystkie oddziały Keyes Tires mają taki układ? – zapytała, kiedy szli do małego biura przy warsztacie.
- Mniej więcej. Przez lata wypracowaliśmy najlepsze rozwiązania.
Skinęła głową i się rozejrzała.
- A to jest poczekalnia?
Popatrzył na proste plastikowe krzesełka ustawione wokół stolika, na którym leżały przestarzałe magazyny o motoryzacji.
- Tak. Większość ludzi woli jednak tu nie czekać podczas zmiany lub naprawy opon.
- Hm, chyba to rozumiem – powiedziała cicho.
Drum przedstawił ją mężczyźnie w biurze.
Mgliście pamiętała go ze szkoły: był młodszy od niej o rok lub dwa.
- Gil, to jest Cin. Zaczyna dzisiaj u nas pracę. Pokaż jej, co i jak w biurze, dobrze?
- Chętnie – odparł Gil z uśmiechem. – Wolę pogrzebać przy tym pikapie, co tam stoi, niż udawać, że wiem, co robię tutaj.
- Gil jest skromny – wyjaśnił Drum. – To on wymyślił nowy system rezerwacji, kiedy stary system zawodził.
- Nie napisałem kodu ani nic innego. Wolę dobierać i wyważać opony, niż tkwić przy komputerze.
- Gil zna się na robocie w warsztacie, więc pracował z programistami. Stworzyli system od zera. Szybko się go nauczysz.
- Mam nadzieję – odpowiedziała. – Nie chciałabym zepsuć nic, co dobrze działa.
Drum patrzył, jak Gil ulega urokowi Cin. Nie musiała nic robić. Sama jej obecność wystarczała, by ludzie chcieli się dla niej starać. Czy on zachowywał się w ten sam sposób? Było prościej, kiedy jako irytująca siostrzyczka Tannera chodziła za nim cały czas.
Kobietę, którą teraz była, trudniej było zignorować. Musiał też być z sobą szczery: chciał usunąć smutek z jej oczu, a jeśli w tym tego celu miałby dać jej tę pracę, to tak właśnie zrobi.
- Dobrze, zostawiam cię w rękach Gila. Zobacz, jak się czujesz w tym miejscu. Jeśli uznasz, że dasz sobie radę, zajmiemy się formalnościami.
- Jeszcze raz ci dziękuję – odpowiedziała i przeniosła uwagę na Gila.
Patrzył na nią chwilę, zanim odszedł.
Co ściągnęło ją do domu, do miasta, w którym nie była już dziedziczką wielkiej fortuny? Mogła zostać w Los Angeles i pracować dla jakiejś innej agencji reklamowej albo się przekwalifikować.
Zamiast tego wróciła tutaj. Do miejsca, w którym, jak zapowiedziała po śmierci rodziców, nie miała zamiaru się pojawiać. Zastanawiał się, czy wróciła tu na dobre, czy tylko traktowała to jako kolejny krok w karierze.

Usiadła przy komputerze, czując na sobie spojrzenie Druma. Mimo upływu lat ciągle ją fascynował. Pamiętała, jak w wieku sześciu lat po jakimś spotkaniu zapowiedziała matce, że pewnego dnia za niego wyjdzie. Mama zaśmiała się i starała odwrócić jej uwagę od brata i jego nowego przyjaciela. Wtedy się jej to udało, ale Cin zawsze coś ciągnęło ją do Druma, ilekroć się spotykali. Coś, czego nie zdołało zdusić nawet małżeństwo z innym.
Poczuła ukłucie winy.
Ogarnij się, kochana. Przypomnij sobie, jak prosiłaś, błagałaś tego faceta, żeby poszedł z tobą na bal maturalny, a on nie chciał z tobą zatańczyć i nie zgodził się na nic, co mu zaproponowałaś.
Po latach jej policzki wciąż czerwieniły się na to wspomnienie. Nie chciał jej i jasno dał jej to do zrozumienia.
Z uporem, który przeciągnął ją przez college, gdy w domu wszystko się waliło, a potem pomógł jej zdobyć posadę w zarządzie jednej z największych firm reklamowych w Los Angeles, zabrała się do nauki wszystkiego, co musi wiedzieć, aby zostać najlepszą recepcjonistką w warsztacie wulkanizatorskim.
Gil cierpliwie jej pomagał, gdy odbierała telefony i umawiała naprawy.
Wiadomość, że pracuje w Keyes Tires, szybko się rozniosła. Ludzie nagle poczuli, że potrzebują sprawdzenia albo wyważenia opon. Przemysł plotkarski w Blossom Springs działał jeszcze lepiej niż niegdyś.
- Firma rozkwitnie dzięki tobie – uśmiechnął się krzywo Gil, kiedy po raz kolejny odłożyła słuchawkę.
- Przedtem też nie szło wam najgorzej – mruknęła, wskazując na rozbudowany system rezerwacji.
- Tak, ale bywają i słabe dni. Twoi wścibscy sąsiedzi ładnie wypełniają luki.
- Czuję się jak małpka w zoo – powiedziała cicho.
- E tam, nic z tych rzeczy. – Gil znów się uśmiechnął. – Byłaś w starszej klasie, ale już ze szkoły pamiętam, że przyciągałaś ludzi. To się nie zmieniło.
- Mam nadzieję, że szybko się przyzwyczają. – Kliknęła kilka razy, kończąc rezerwację. – System wyśle przypomnienie w przeddzień, tak? – zapytała, wracając do tematu.
- Tak. Od kiedy to wprowadziliśmy, osiemdziesiąt procent klientów więcej przyjeżdża na umówioną godzinę. Drum narzekał na koszty, kiedy księgowość zakwestionowała projekt, ale te koszty dawno się zwróciły.
Uśmiechnęła się na myśl o zrzędzącym Drumie. Wyobraziła go sobie jako farmera w słomkowym kapeluszu, gryzącego źdźbło trawy. Ta wizja była równie seksowna jak jego obraz w eleganckim garniturze.
Otrząsnęła się. Dał jej szansę i nie powinna z niego żartować. Nie musiał spełniać prośby Tannera, nie był jej nic winien. Miała nadzieję na pracę w biurze, ale praca to praca, a ona musi stać na nogi.
- Usiłujesz zamęczyć na śmierć naszą nową pracownicę, Gil?
Obejrzała się na dźwięk głosu Druma. Spojrzała na nadgarstek, by sprawdzić godzinę, ale przypomniała sobie, że Piaget z brylantami był jednym z przedmiotów, które jej zabrano, aby spłacić długi męża. Zegar w warsztacie wskazywał jednak, że nadeszła pora lunchu, a ona spędziła w pracy trzy godziny.
Popatrzyła na swego nowego szefa. Jego widok sprawił, że przeszył ją dreszcz. Rano była przygotowana na spotkanie, ale teraz, spotykając go znienacka, poczuła motylki w brzuchu.
Zawsze silnie reagowała na jego obecność, ale teraz była starsza i dojrzalsza… podobnie jak jej uczucia.
Uczucia, do których nie miała prawa.
- Jest bystra, szefie – oświadczył Gil. – Od razu załapała, co i jak.
- Dobrze wiedzieć. – Drum odwrócił się do niej. – Mogę cię porwać na przerwę?
- Mam wrażenie, że przed chwilą zaczęłam pracę.
- Wiem, ale napijmy się kawy i zjedzmy coś, a potem przedstawię cię Jennifer, która zajmie się papierkową robotą związaną z twoim zatrudnieniem. Oczywiście, jeśli chcesz tu pracować.
Cin podziękowała Gilowi i wyszła za Drumem na ulicę.
- Wszystkich nowych pracowników tak traktujesz?
- Jak? Czy zabieram ich na kawę i lunch?
- Tak, i osobiście przedstawiasz kadrom.
- Nie, ale ty nie jesteś byle kim. – Widać było, że zdał sobie sprawę z tego, co powiedział, gdy tylko zamknął usta. – Przepraszam. Ale Tanner prosił, żebym się tobą zajął, więc to robię.
- Dziękuję. – Starała się, by w jej głosie nie było słychać urazy. – Ale nie musisz. Od dawna jestem dorosła. Nie potrzebuję troski starszego brata ani jego przyjaciela. A jeśli mam dla ciebie pracować, wolałabym, żebyś traktował mnie tak jak innych.
- Słusznie. Ale tym razem bądźmy po prostu przyjaciółmi, którzy spotykają się przy kawie.
Oni jednak nigdy nie byli przyjaciółmi. Cin była dziewczyną do nieprzytomności zakochaną w mężczyźnie, którego po prostu irytowała.
- Przyjaciółmi. A więc to nepotyzm? – spytała.
Wiedziała, że nie powinna go drażnić, ale pomagało jej to utrzymać w ryzach pożądanie, które nadal czuła w obecności Druma.
- Nie – odparł ostrzej, niż zamierzał. ̶ Słuchaj, chcesz się napić kawy czy nie?
- Skoro tak miło mnie zapraszasz, jak mogłabym się nie zgodzić? Prowadź do kawiarni, szefie – odrzekła głosem słodkim jak miód.
Drum przeciągnął dłonią po włosach i zmełł w ustach przekleństwo.
- Cin, przepraszam. Tak, traktuję cię inaczej, ale obiecuję, że potem będziesz już po prostu pracownicą, dobrze?
- Dziękuję – odparła ze spokojem, którego wcale nie czuła. Zaburczało jej w brzuchu. – Mówiłeś też o czymś do jedzenia?
Drum się zaśmiał.
- Oczywiście. U Sally można zjeść najlepszy lunch w mieście, chodź.
Zbliżając się do restauracji o różowym froncie, Cin walczyła, aby zdusić w sobie świadomość bliskości Druma. Był tak blisko, że mogła otrzeć dłoń o jego rękę. Tak blisko, że czuła zapach jego wody kolońskiej, leśny i trochę ostry, od którego kręciło jej się w głowie.
Aby o tym nie myśleć, rozejrzała się, notując, co się zmieniło od czasu jej wyjazdu.
Wszyscy z Drumem się witali, kilka osób rozpoznało także ją. Tak właśnie żyje się w małych miasteczkach: ludzie znają się wzajemnie, nie są sobie obcy.
To był jej dawny dom, jej szansa na odzyskanie tego, co straciła. Małżeństwa, firmy, kariery i, co najważniejsze, szacunku do siebie samej.
Powrót do punktu startu wydawał się jedynym sensownym rozwiązaniem, ale teraz zaczęła się zastanawiać, czy postąpiła słusznie. Na to jednak było już za późno. Nie może zmienić przeszłości, ale mogłaby ukształtować przyszłość, i to właśnie zrobi.
W ten czy w inny sposób.

 

Fragment książki

 

PROLOG

Knightsbridge, Londyn

Sutton Marchant ubrany w wymiętą bluzę oraz stare dżinsy wstał od zawalonego papierami biurka i uścisnął dłoń starszego z dwóch eleganckich prawników.
Całą noc siedział nad redakcją. Zmęczony i niewyspany, marzył tylko o tym, by zwalić się do łóżka i przespać ze trzy dni, ale najwyraźniej to spotkanie było bardzo pilne i nie mogło czekać. Lekko poirytowany, wskazał prawnikom kanapę, po czym zdjął z krzesła pudło z egzemplarzami swojej najnowszej powieści i usiadł, ocierając ręką twarz.
Co mogło być aż tak ważne?
- Słucham panów.
Młodszy wyjął z teczki folder i położył go na stoliku. Starszy odchylił się, odpiął guzik marynarki, podciągnął nogawkę i założył nogę na nogę.
- Jak panu mówiłem, nazywam się Tom Gerard i jestem partnerem w Gerard and Winkler. A to mecenas Albert Cummings. Reprezentujemy Agencję Adopcyjną Tate-Handler.
Sutton wyprostował się, serce zaczęło mu szybciej bić. Ostatni raz rozmawiał z przedstawicielem agencji siedemnaście lat temu. Mężczyzna wręczył mu kopertę, mówiąc, że zawiera list od jego biologicznej matki. Sutton odparł, że nie interesuje go „ta osoba”. Skoro oddała go do adopcji, nie chce mieć z nią do czynienia.
- Nie zamierzam nawiązywać żadnych relacji z moją biologiczną matką.
- Czyli zna pan jej tożsamość? – spytał Gerard.
- Nie. – Brązowa koperta leżała nietknięta w sejfie za obrazem nad jego głową. – Nigdy nie chciałem poznać okoliczności swoich narodzin.
- To mamy problem. Bo jest pan beneficjentem funduszu powierniczego, który utworzył pański ojciec biologiczny. Ma pan udziały w dużej firmie; pełną kontrolę uzyska pan w dniu swoich trzydziestych piątych urodzin, czyli jutro lub pojutrze, tak?
Skinąwszy głową, Sutton znów potarł twarz.
- Mój biologiczny ojciec miał jakiś majątek? I mnie uczynił spadkobiercą?
Popatrzył na półkę nad biurkiem zastawioną książkami. Był pisarzem, autorem wielu bestsellerów oraz współwłaścicielem przynoszącej zyski firmy inwestycyjnej.
- Nie jestem zainteresowany. – Sutton skrzyżował ręce na piersi. – Proszę przekazać, żeby kogoś innego uczynił swoim spadkobiercą.
- Niestety, to niemożliwe – odrzekł Cummings. – Ojciec zmarł wkrótce po pana narodzinach. Zarządzamy tym funduszem od trzydziestu pięciu lat.
Sutton wzruszył ramionami. Swoich rodziców adopcyjnych opłakiwał latami, natomiast nie czuł żalu z powodu śmierci obcego człowieka, który nie żył od ponad trzech dekad.
- To wasz problem. Nie prosiłem o spadek. Dajcie go innym członkom rodziny.
- Pański ojciec zastrzegł, że fundusz nie może trafić w ręce jego krewnych.
- To niech trafi do żony, kochanki, przyjaciela.
Gerard potrząsnął głową.
- To też niemożliwe. Osoba, z którą był pański ojciec, zmarła kilka lat temu.
- Nie chcę tego spadku. – Sutton zacisnął palce na grzbiecie nosa.
- Przykro mi, ale tylko przyjmując spadek, może się pan go pozbyć. Mając kontrolę nad majątkiem, zrobi pan, co pan zechce. Może pan całość przekazać na cele charytatywne.
- Świetnie, tak zrobię. Niech panowie przygotują umowę.
- Pański ojciec…
- Mój ojciec oraz moja matka zginęli pięć lat temu w wypadku samochodowym.
- Pański ojciec biologiczny dopiero po fakcie dowiedział się o pana adopcji. Umowa, jaką pana matka zawarła z agencją adopcyjną, uniemożliwiała mu zdobycie jakichkolwiek informacji. Podejmował starania, żeby pana odszukać, ale bez powodzenia.
Sutton poruszył się niespokojnie na krześle.
- Kiedy przejmie pan kontrolę nad funduszem – kontynuował Gerard – zrobi pan z aktywami cokolwiek sobie zażyczy, ale…
Zawsze jest jakieś „ale”, pomyślał Sutton.
- …są dwa warunki: musi pan spędzić dwa kolejne miesiące w Portland w stanie Maine, mieszkając w pewnym konkretnym pensjonacie, oraz uczestniczyć w balu walentynkowym organizowanym przez Ryder International.
Serio?
- Jeżeli spełni pan te warunki, będzie pan mógł sprzedać udziały czy rozdać majątek wszystkim oprócz brata spadkodawcy. W przeciwnym razie nie będzie pan mógł nic zrobić z odziedziczonym majątkiem przez następnych piętnaście lat.
- Zaraz… Mam przez dwa miesiące mieszkać w Portland i pójść na bal? Potem mogę zrobić, co zechcę z pieniędzmi? To szaleństwo.
- Tak, zgadza się. Ale musi pan zamieszkać w Rossi.

Portland, Maine

Przyjechał…
Lowrie Lewis zaparkowała dziesięcioletniego sedana obok drogiego SUV-a. Nie wiedziała, czym sobie zasłużyła na to, by przez dwa miesiące obsługiwać tylko jednego gościa. Jedno śniadanie, jeden komplet pościeli, jedno małe pranie… W dodatku Anglik wydał bajońską sumę, żeby mieć cały pensjonat do własnej dyspozycji.
Sutton Marchant przyjechał wcześniej, niż się spodziewała. Szkoda. Chciała go powitać, oprowadzić po pensjonacie. Paddy przypuszczalnie tylko wręczył mu klucz i wskazał schody.
Jej stryjeczny dziadek Carlo, pierwotny właściciel Rossi, był znacznie lepszym gospodarzem. Na pewno postawiłby wazonik z różą na tacy, obok kawę z ciastkiem, i w ciągu pół godziny od przyjazdu gościa poznałby historię jego życia. Ona, Lowrie, nie była przesadnie rozmowna, ale wiedziała, co należy zrobić, by gość poczuł się jak w domu. Paddy niestety nie.
Uśmiechnęła się, patrząc na dwupiętrowy lawendowy budynek przycupnięty na skraju niedużego klifu. Fale w zatoce Casco rozbijały się o głazy, zalewając maleńką plażę. Cały parter domu otoczony był werandą, na piętrze trzy pokoje miały spore balkony. Czarne okiennice ładnie kontrastowały z lawendowymi ścianami, a latem ogród tonął w bogactwie barw.
W środku dom był równie zachwycający co z zewnątrz; znajdowały się w nim wygodne meble, wspaniałe dzieła sztuki, przedmioty kolekcjonerskie.
Lowrie westchnęła. Pensjonat był jej domem, ale również miejscem pracy. Zatrzaskując drzwi auta, zerknęła w górę. Mężczyzna w ciemnych dżinsach, bluzie z kapturem i puchowej kamizelce wyszedł na werandę. Przez chwilę obserwowała jego profil, starając się zignorować szybsze bicie serca.
Męski. Zdecydowanie męski. I seksowny. Wysoki, z metr dziewięćdziesiąt wzrostu, szeroki w ramionach. Lat trzydzieści kilka. Nos długi, włosy brązowe, potargane. Mocna szczęka pokryta kilkudniowym zarostem. Sylwetka sportowa, twarz inteligenta. Hm, sprawiał wrażenie nieco zagubionego i trochę smutnego. Czyżby…
Nie! Sutton Marchant był gościem, a ona nie szukała mężczyzny. Otworzyła tylne drzwi samochodu i wyjęła synka z fotelika. Ma syna, ma pracę, którą kocha, babkę i ciotkę, które mieszkały przy tej samej ulicy, oraz Paddy’ego. Minął rok, odkąd Rex ją zostawił, a sześć, odkąd porzuciła Nowy Jork, matkę oraz ówczesnego narzeczonego. Wciąż nie doszła do siebie po tamtych przeżyciach.

Powinien zabić Maribeth. Owszem, była śliczna i zabawna, ale czy potrzebna? Chyba nie. Najwyższy czas się jej pozbyć…
Słysząc powtarzające się pstryknięcia, Sutton zamrugał. Ujrzał przed sobą nie tylko palce, ale i twarz swojej siostry, która była jego asystentką. Przyszło mu do głowy, że Maribeth przypomina z wyglądu Theę. Obie były szczupłymi blondynkami o długich włosach i zielonych oczach. W przeciwieństwie do Thei, Maribeth była wolnym duchem. Może zatrzyma ją jeszcze przez dwa lub trzy rozdziały. Może…
Thea uszczypnęła go. Podskoczył.
- Nie znoszę, jak to robisz – mruknął.
- A ja nie znoszę, jak mnie nie słuchasz.
Odchylił się w fotelu i położył nogi na brzegu biurka. Thea siedziała naprzeciwko niego, przeglądając iPada.
Powiódł wzrokiem po swoim nowym gabinecie sąsiadującym z sypialnią. Na podłodze stały cztery nierozpakowane pudła zawierające książki, notesy, zapiski, słowniki. Wiele by dał, by rzeczy same wskoczyły na regał za biurkiem.
Albo żeby Thea została jeszcze kilka dni i zaprowadziła porządek. Ale ona musiała wracać do Londynu. Poprzednią noc spędzili w Nowym Jorku, zjedli kolację w ulubionej restauracji Thei, a dziś rano przylecieli do Portland. Wynajętym jaguarem dotarli do Rossi. Uroczy pensjonat znajdował się w malowniczym miejscu, tuż nad wodą, niedaleko centrum miasta.
Zgodnie z ustaleniami Sutton zarezerwował apartament na dwa miesiące. Thea jednak poprosiła właściciela Rossi, by w tym czasie nie przyjmował więcej gości; oczywiście zrekompensowała mu utracone przychody.
Tak więc Sutton miał cały pensjonat dla siebie.
- Śniadanie masz wliczone w cenę. Natomiast lunch czy kolację musisz zamówić. Ale z wyprzedzeniem, Sutt, a nie w ostatniej chwili, kiedy ci w brzuchu zaburczy. – Rozejrzała się. – Okej, wszystko gotowe, komputer, drukarka, łączność z internetem.
Świetnie. Natychmiast po wyjeździe siostry przystąpi do pracy. Choć niewykluczone, że przesunie biurko, bo widok z okna na plażę, skały i morze za bardzo rozpraszał. Za to jogging po nabrzeżu… nie mógł się tego doczekać.
- Jutro o trzeciej masz wideorozmowę z redaktorem – rzekła Thea, spoglądając w tablet.
Była fantastyczną asystentką; często miał ochotę ją udusić, ale wiedział, że bez niej sobie nie poradzi. Prowadziła jego stronę internetową, pilnowała poczty, zamieszczała wpisy w jego mediach społecznościowych, umawiała jego spotkania autorskie i wystąpienia na konferencjach, innymi słowy trzymała rękę na pulsie.
- Przypomnę ci esemesem. – Zmarszczyła czoło. – Sutt, jeszcze nie jest za późno; możesz wrócić do Londynu. Portland to nie Nowy Jork czy Los Angeles.
Myśli, że on tu zdechnie na prowincji? Kochał Theę, ale niekiedy za bardzo marudziła.
- Fundacja potrzebuje zastrzyku gotówki.
- A ja, Sutt, potrzebuję ciebie.
Widział błysk w oczach siostry i smutek na jej twarzy. I nagle zrozumiał, co ją niepokoi. Wstał i ją przytulił.
- Boisz się, że zaprzyjaźnię się z Ryder-White’ami?
- Nie, no skąd!
Nie brzmiała przekonująco.
- Słońce, ty jesteś moją rodziną. Ty, twoje dzieciaki i ten palant, którego nazywasz swoim mężem.
- A ty swoim najlepszym przyjacielem.
Zignorował jej słowa.
- Nigdy nie interesowałem się moją biologiczną rodziną. Mamę i ojca zawsze uważałem za swoich prawdziwych rodziców, a ciebie za prawdziwą siostrę. Nie obchodzą mnie Ryder-White’owie.
Ależ w młodości był kretynem. Gdyby mógł cofnąć czas, sam siebie sprałby na kwaśne jabłko. Odsuwając się od rodziny wiele lat przed śmiercią matki i ojca sprawił, że Thea zaczęła wątpić w jego miłość i lojalność.
Pociągając nosem, przytuliła się do jego piersi.
- Posłuchaj. Ten spadek przypadnie mi w udziale, czy tego chcę czy nie. Nie potrzebuję pieniędzy, ale fundacji się przydadzą. Żeby je otrzymać, muszę spełnić dwa warunki: mieszkać tu przez dwa miesiące i wybrać się na głupi bal.
- Moglibyśmy zbudować kolejny dom dziecka. Nawet dwa. – W głosie Thei pojawiła się nuta podniecenia. – Moglibyśmy też przyznać więcej stypendiów.
- I dlatego zostanę. Zrobię to dla fundacji, dla mamy i ojca. Tego by oczekiwali. – Oparł brodę na głowie siostry.
- Nonsens! Byliby z ciebie dumni i wspieraliby cię, ale niczego by nie oczekiwali. – Westchnęła. – Stale mówili, że masz prawo poznać rodziców biologicznych.
Byli zaskoczeni jego reakcją, gdy poinformował ich, że nie ma zamiaru szukać ludzi, którzy go poczęli. Zaczęli mu tłumaczyć, że zawsze będą go kochać i wspierać. Trwało to tak długo, że prawie uznał, iż chcą się go pozbyć.
Uczucie straty, żalu i odrzucenia przez biologicznych rodziców nadal w nim tkwiło. Czasem się zastanawiał, czy Marchantowie nie żałowali decyzji o adopcji, zwłaszcza że parę lat później urodziła im się Thea. Przeczesał ręką włosy. Starał się o tym nie myśleć, ale nie zawsze mu się udawało.
Z rodzicami adopcyjnymi pogodził się kilka lat przed ich śmiercią. I byłby szczęśliwy, do końca swoich dni żyjąc bez wiedzy o tym, kto go spłodził i dlaczego oddał do adopcji.
Tożsamość ojca biologicznego poznał wbrew swojej woli, nie zamierzał jednak nikomu mówić, że jest synem Benjamina Ryder-White’a i bratankiem Calluma Ryder-White’a. Nie chciał należeć do tej znanej bogatej rodziny. Chciał tylko forsę Bena. Dla osieroconych dzieciaków, których nikt nie adoptował.
Czyli musi spędzić dwa miesiące w Portland. Firmę MarchBent zostawił w kompetentnych rękach Sama; szkoda tylko, że ominą go urodziny bliźniaków.
- Wezwę taksówkę. – Thea uwolniła się z objęć brata.
- Odwiozę cię na lotnisko. – Kluczyki do jaguara leżały na biurku. Zgarnął je do kieszeni.
- Daj mi dziesięć minut. Muszę wykonać kilka telefonów.
Thea skierowała się do drzwi. Nacisnąwszy klamkę, odskoczyła z krzykiem. Sutton rzucił się jej na ratunek. I oniemiał na widok szczupłej kobiety, która stała z uniesioną ręką, jakby zamierzała zapukać.
Miała twarz w kształcie serca, gładką skórę, usta stworzone do pocałunków. Włosy ciemne, kasztanowe, zaczesane do tyłu, śliczne uszy, wyraźne kości policzkowe. A oczy… w kolorze Morza Karaibskiego w piękny słoneczny dzień. Turkusowe. Długie czarne rzęsy i idealnie ukształtowane brwi podkreślały ich niezwykłą barwę. Do tego długie nogi, wąska talia i cudowne…
- Przepraszam za krzyk. Przestraszyłam się – powiedziała Thea.
Kobieta uśmiechnęła się, ukazując rząd białych zębów.
- To moja wina… Przepraszam, sądziłam, że pan Marchant będzie sam, ale oczywiście…
- Nie, nie, ja wyjeżdżam. – Thea cofnęła się w głąb pokoju. – Jestem Thea. Thea Marchant-Bentley, a to mój brat Sutton Marchant.
Kobieta nie zareagowała na dźwięk jego nazwiska. Najwyraźniej nic jej nie mówiło.
- Miło mi. Lowrie Lewis; prowadzę ten pensjonat.
Sutton zmarszczył czoło.
- Myślałem, że to Paddy jest szefem?
- Jest właścicielem, ale to ja zarządzam biznesem. – Lowrie rozejrzała się po apartamencie. – Potrzebuje pan pomocy? – spytała, wskazując na kartony.
- Lepiej niczego nie dotykaj. Brat ma swój, jak to nazywa, „system”.
- Owszem, mam – mruknął Sutton.
- A ten system polega na tym – kontynuowała Thea – że najpierw sam wszystko rozkłada, potem prosi o pomoc, następnie krytykuje to, co zrobiłaś, i znów ustawia wszystko po swojemu.
Sutton skrzywił się. Opisała go tak, jakby zawsze musiał mieć ostatnie słowo.
Lowrie napotkała jego spojrzenie i uśmiechnęła się, a jemu dreszcz przebiegł po krzyżu. Psiakość, marzył o tym, by zaciągnąć ją do sypialni, a siostrę wyrzucić za drzwi.
Szlag! Tylko tego mu trzeba.
- Na którą przygotować śniadanie, panie Marchant? I o której przyjść, żeby posłać łóżko i posprzątać?
Milczał. Nie mógł się skupić. Na szczęście Thea zabrała głos.
- Po pierwsze, zwracaj się do niego po imieniu – rzekła. – A po drugie, mój brat jest pisarzem; pracuje i śpi w dziwnych godzinach, więc lepiej niczego nie planować. Ale błagam: jeśli przez kilka dni nie wyjdzie z pokoju, sprawdź, czy nadal żyje, okej?
- Bardzo śmieszne. – Sutton łypnął na siostrę. – To się zdarzyło tylko raz.
- I raz wystarczy. – Thea pogroziła mu palcem. – Nie siedź całymi dniami przy biurku. Rób przerwy, wychodź na spacer.
Uprawiał jogging, biegał dwadzieścia pięć kilometrów dziennie. Co kilka godzin wstawał i się rozciągał. Często wykonywał ćwiczenia jogi, których nauczyła go dawna kochanka. Nie był leniwcem, ale Thea lubiła zrzędzić i się o niego troszczyć.
- Miałaś gdzieś zadzwonić – przypomniał jej.
- Faktycznie. Miło było cię poznać, Lowrie.
Lowrie popatrzyła na bałagan i pokręciła głową.
- Za dzień czy dwa wszystko uporządkuję – zapewnił ją Sutton. Nagle zamilkł. Dlaczego się tłumaczy? Wynajął cały pensjonat, zapłacił niemało, może – jeśli najdzie go ochota – wszędzie porozkładać swoje notatki. Z drugiej strony bardzo nie chciał, by ta ślicznotka wzięła go za flejtucha.
- Kolacja?
Och, tak, chętnie przyjąłby jej zaproszenie, ale musiał odwieźć Theę na lotnisko.
- Może kiedy indziej? Bo muszę odwieźć siostrę.
- Ojej, przepraszam. Chodziło mi o to, czy przygotować panu dziś kolację. Bo z lunchem i kolacją muszę wcześniej wiedzieć…
Cholera! Sutton z wysiłkiem zachował neutralny wyraz twarzy.
- Źle się zrozumieliśmy, moja wina. Zjem coś w mieście. A ile czasu wcześniej powinienem informować…
- Jeśli będzie pan chciał trzydaniowy posiłek, to rano. Jeśli wystarczy panu kanapka z grillowanym serem, to pół godziny. – Spojrzała na zegarek. – Muszę iść. Proszę dać mi znać, gdyby pan czegokolwiek potrzebował.
- Oczywiście. A czy mogłabyś mi mówić po imieniu?
Lowrie skinęła głową.
- Jasne. – Ruszyła do wyjścia. – A, jeszcze jedno…
Czekał zaintrygowany.
- Mam roczne dziecko. Synka. Akurat ząbkuje, więc czasem płacze. – Wskazała na sufit. – Mieszkam nad tobą, na poddaszu. Gdyby przeszkadzał ci płacz albo tupanie, zadzwoń; zejdę wtedy z małym na dół. Mój numer jest w broszurze, która leży w szufladzie biurka.
Sen miał mocny, a kiedy pracował, żadne hałasy do niego nie docierały.
- W porządku.
Lowrie skręciła w stronę schodów. Korciło go, by pobiec za nią, ale się pohamował; już raz się dziś wygłupił. Poza tym miała dziecko. Słowem nie wspomniała o ojcu dziecka, ale nawet gdyby samotnie wychowywała syna, to on, Sutton, nie umawiał się na randki, nie sypiał i nie romansował z dzieciatymi laskami...

 

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel