Kolekcjoner
Na Florydzie straż przybrzeżna wyławia z wody pojemnik z makabryczną zawartością. W środku znajdują się części ludzkiego ciała. Ich konfiguracja wskazuje, że ofiar było kilka. Agentka Maggie O’Dell od lat pracuje nad morderstwami, wiele razy tropiła psychopatów i bywała na miejscu zbrodni. Jednak to odkrycie zwala ją z nóg. Jest pewne, że takiej masakry mógł dokonać tylko szaleniec.
W toku śledztwa Maggie ustala, że jedna z części ciała należy do mężczyzny, który zaginął w tajemniczych okolicznościach setki mil od Florydy. Czy zdąży rozwiązać makabryczną zagadkę, zanim nadchodzący znad Kuby huragan skomplikuje i tak niełatwe już śledztwo?
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Elizabeth Bailey nie podobało się to, co zobaczyła. Nawet teraz, kiedy helikopter H-65 zawisł niecałych sześćset metrów nad wzburzonymi wodami Zatoki Meksykańskiej, przedmiot, który unosił się na wodzie, nadal przypominał jakiś pojemnik, a nie wywróconą do góry dnem łódź. Liz nie dostrzegła machających rozpaczliwie rąk ani nóg czy wyłaniających się z fal ludzkich głów. Jej zdaniem nie było tam nikogo, więc dalsza akcja nie miała sensu. Jednak pilot, komandor porucznik Wilson, uparł się, że należy to sprawdzić, co oczywiście oznaczało, że zająć ma się tym Liz.
Choć dopiero dwudziestosiedmiolatka, a już weteranka Straży Wybrzeża, technik ratownictwa klasy trzeciej Liz Bailey doskonale wiedziała, że w Nowym Orleanie w ciągu dwóch dni po huraganie Katrina uratowała więcej osób, niż Wilson podczas całej swojej dotychczasowej kariery. Spuszczano ją z pokładu na naruszone przez huragan balkony, podrapała sobie kolana na zniszczonych przez wiatr dachach i brnęła przez brudną, zaśmieconą i cuchnącą jak ścieki wodę.
Nie odważyła się jednak choćby o tym wspomnieć. W tej chwili nie miało żadnego znaczenia, w ilu akcjach poszukiwawczych i ratowniczych brała udział. W bazie sił powietrznych Marynarki Wojennej była nowa, a to znaczy, że po raz kolejny musiała udowadniać swoją wartość. Na domiar złego w pierwszym tygodniu pracy w szatni dla kobiet ktoś przykleił przedrukowane z serwera zdjęcia Liz zamieszczone w dwutysięcznym piątym roku w magazynie „People”. Jej ówcześni zwierzchnicy uważali, że obszerny ilustrowany artykuł to świetna reklama dla Straży Wybrzeża, zwłaszcza gdy inne rządowe i wojskowe agencje obrywały cięgi za swoje działania podczas huraganu Katrina. Jednak w organizacji, w której skupienie uwagi na jednostce i ego groziło zakłóceniem pracy zespołowej, jej niechciana sława mogła okazać się dla kariery śmiertelnym ciosem. Pięć lat po publikacji artykułu nadal ciągnęło się to za nią jak przekleństwo.
W porównaniu z tym prośba Wilsona wydawała się banalna. Co z tego, że unoszący się na wodzie kontener mógł być zmytą przez fale z pokładu łodzi rybacką lodówką? Co jej szkodzi sprawdzić? Poza takim drobiazgiem, że zadaniem ratowników wodnych jest ratowanie cudzego życia nawet z narażeniem własnego, a nie wyławianie z wody martwych przedmiotów. Prawdę mówiąc, istniała w tej kwestii pewna zasada. W organizmach kilku ratowników, których poproszono o wyciągnięcie na brzeg zbelowanych narkotyków, stwierdzono obecność substancji narkotycznych. Prawdopodobnie doszło do tego na skutek bliskiego kontaktu z wyławianym ładunkiem. Uznano wtedy, że ryzyko jest zbyt duże. Widocznie Wilson nie zapoznał się z odpowiednią notatką służbową.
Poza tym ratownicy mieli także prawo odmówić opuszczenia śmigłowca. Innymi słowy, Liz mogła oznajmić komandorowi porucznikowi Wilsonowi, który nie wylatał jeszcze nawet tysiąca godzin, że „nie, do diabła”, nie skoczy do tej wzburzonej wody po dzienny połów jakiegoś rybaka.
Wilson obrócił się na siedzeniu i spojrzał na Liz. Z tą swoją kwadratową szczęką przypominał boksera, który szykuje się do ciosu. Przyszpilił ją wzrokiem, w jego oczach pojawił się groźny błysk. Dla większego efektu uniósł osłonę oczu swojego kasku. Nie musiał głośno mówić tego, co mówił język jego ciała: „Bailey, jesteś primadonną czy członkiem załogi?”.
Nie była głupia. Wiedziała, że jako kobieta ratownik należy do rzadkiego gatunku, wszak było ich mniej niż tuzin. Przywykła do tego, że stale musi udowadniać, ile jest warta. Wiedziała, na co naraża się w wodzie, ale znała też zagrożenia na pokładzie helikoptera. Będzie musiała zaufać tym mężczyznom, że wciągną ją z powrotem, kiedy zawiśnie na linie dwadzieścia parę metrów niżej, nad rozszalałym morzem, popychana przez wiatr.
Wcześnie nauczyła się, że jej głównym zadaniem jest wykonanie określonej liczby skomplikowanych popisów ekwilibrystycznych, żeby utrzymać równowagę. Powinna też być absolutnie niezależna i zdolna do samodzielnego działania, choć wiedziała przy tym doskonale, jakie ma słabe punkty. Jej życie znajdowało się w rękach załogi helikoptera. Tego dnia i w przyszłym tygodniu, i jeszcze w następnym, będzie zależna od tych właśnie ludzi. Dopóki nie uznają, że naprawdę jest coś warta, pozostanie dla nich „wodnym ratownikiem”, a nie „ich wodnym ratownikiem”.
Liz zatrzymała dla siebie te wątpliwości. Unikała wzroku Wilsona i udawała, że bardziej interesuje ją wzburzona woda na dole. Ograniczyła się do słuchania. W kaskach mieli zainstalowany specjalny system łączności CIS. Komandor porucznik Wilson właśnie zaczął wykładać swoją strategię, mówiąc drugiemu pilotowi, porucznikowi Tommy’emu Ellisowi, i mechanikowi pokładowemu, technikowi ratownictwa klasy trzeciej Pete’owi Kesnickowi, żeby przygotowali się do opuszczenia ratownika i kosza. Zmniejszył też wysokość z sześciuset do około dwustu czterdziestu metrów nad poziom wody.
– To pewnie pusta lodówka na ryby – rzekł Kesnick.
Liz patrzyła na niego kątem oka. Kesnickowi też było to nie w smak. Na spalonej słońcem i wyniszczonej twarzy najstarszego członka załogi w kącikach oczu i warg widniały zmarszczki, które nigdy się nie zmieniały, nie pozwalały odgadnąć, czy jest zły, czy może zadowolony.
– Albo kokaina – odparł Ellis. – W Teksasie morze wyrzuciło na brzeg pięćdziesiąt kilo kokainy.
– Na plażę McFaddin – wtrącił Wilson. – Była szczelnie zapakowana w grubą plastikową folię. Ktoś nie odebrał przesyłki albo spanikował i pozbył się towaru. Możemy mieć do czynienia z podobną sytuacją.
– W takim razie czy nie powinniśmy raczej przekazać przez radio współrzędnych i poprosić, żeby wyłowił to kuter? – spytał Kesnick, zerkając na Liz.
Zrozumiała przekaz. Poprze ją, jeśli odmówi wykonania zadania.
Wilson zauważył to spojrzenie.
– Ty decyduj, Bailey. Co chcesz zrobić?
Nadal nie patrzyła mu w oczy, nie chciała mu dać tej satysfakcji i ujawnić choćby cienia wahania.
– Powinniśmy użyć deski ratowniczej zamiast kosza – oznajmiła. – Będzie ją łatwiej umieścić pod pojemnikiem i przypiąć.
Świadoma, że go zaskoczyła, zdjęła kask, przerywając połączenie. Jeśli Ellis czy Kesnick mieli na jej temat coś do powiedzenia, swoją pozorną nonszalancją rzuciła im wyzwanie, żeby to uczynili.
Wcisnęła kosmyki włosów pod ciasny kaptur i włożyła lekki kask ratownika, po czym zapięła pas na szelkach, włożyła przez głowę pas ratowniczy, sprawdziła hak i mocowanie liny. Na koniec przesunęła się do drzwi helikoptera, przykucnęła i czekała na sygnał Kesnicka.
To znaczyło, że musi na niego popatrzeć. Robili to już co najmniej sześć razy, odkąd trafiła do bazy sił powietrznych marynarki. Podejrzewała, że Pete Kesnick traktuje ją tak samo, jak traktował innych ratowników przez ostatnich piętnaście lat swojej kariery jako mechanik pokładowy i operator wciągarki. Nawet w tej chwili nie odgadywał jej zamiarów, choć jego stalowoniebieskie oczy przypatrywały się Liz chwilę dłużej niż zwykle, zanim spuścił osłonę oczu.
Postukał ją w górną część klatki piersiowej. To był sygnał oznaczający gotowość – dwa palce w rękawiczce trafiły w obojczyk Liz. Pewnie w przypadku ratowników płci męskiej wyglądało to trochę inaczej. Liz było to obojętne. Ten drobiazg wynikał przede wszystkim z szacunku dla niej niż z czegokolwiek innego.
Pokazała Kesnickowi uniesione kciuki, w ten sposób dając znak, że też jest gotowa. Kiedy opuszczał ją, cały czas kontrolowała pas ratowniczy. W pewnym momencie Kesnick zatrzymał wciągarkę. Liz poprawiła się, a lina zacisnęła się mocniej. Odwróciła się do Kesnicka i znów uniosła kciuki, po czym zaczęła opadać do kotłującej się wody.
Nie dojrzała w falach żadnych ludzi. Pojemnik był spory. Liz szacowała go co najmniej na metr długości i pół metra szerokości i głębokości. Teraz już była pewna, że sfatygowany kontener z pomalowanej na biało nierdzewnej stali to rybacka chłodziarka. Postrzępiona lina mocująca przywiązana do uchwytu klapy unosiła się na wodzie. Była zniszczona, ale nie przecięta. Świadczyło to o tym, że właściciel lodówki nie zamierzał jej porzucić. Liz chwyciła grubą linę szerokości około trzynastu milimetrów, splecioną z jaskrawożółtej i niebieskiej przędzy, i przeciągnęła ją przez swoje szelki, żeby chłodziarka nie odpłynęła pod wpływem ruchu śmigieł.
Potem dała Kesnickowi sygnał: uniosła obie ręce, a następnie prawą ręką dotknęła nad głową lewego łokcia. Była gotowa przyjąć z góry deskę ratowniczą.
Kołysząca się na falach lodówka nie była jej posłuszna, na przemian ciągnęła ją i popychała, nie mogła jednak odpłynąć dalej niż na długość umocowanej do szelek liny. Po piętnastu minutach, dopiero za drugim razem, Liz zdołała przymocować lodówkę do deski ratowniczej. Zacisnęła pasy, przyczepiła je do liny i znowu uniosła rękę, dając znak kciukami.
Nie pobiła rekordu, ale kiedy Kesnick wciągnął ją na pokład śmigłowca, widziała, że załoga jest zadowolona. Może nie zachwycona, ale zadowolona. To był mały krok naprzód.
Komandor porucznik Wilson nadal wyglądał na zniecierpliwionego. Liz ledwie złapała oddech, ale zdjęła kask ratownika i włożyła kask lotniczy z zainstalowanym systemem łączności. Usłyszała Wilsona, który akurat instruował Kesnicka, żeby otworzył lodówkę.
– Nie powinniśmy z tym zaczekać? – dyplomatycznie zaoponował Kesnick.
– Nie jest zamknięta na klucz. Tylko zerkniemy.
Liz odsunęła się z drogi, zdejmując resztę sprzętu. Nie chciała brać w tym udziału. Jej rola dobiegła końca.
Gdy Kesnick znieruchomiał, pomyślała, że odmówi wykonania polecenia, jednak przemieścił się obok niej i spuścił przesłonę na oczy, unikając wzroku Liz. Zasuwka ustąpiła łatwo, lecz zatrzaskowy zamek wymagał więcej siły. Liz zauważyła, że zanim Kesnick podniósł klapę, wciągnął powietrze.
Pierwsze, co dojrzała Liz na wewnętrznej stronie wieka, to linijka do mierzenia ryb. Zdziwiła się, że właśnie na to zwróciła uwagę, ale potem nie mogła o tym zapomnieć. Z chłodziarki wydobył się smród, nie był to jednak odór zepsutych ryb. Bardziej kojarzył się jej z fetorem towarzyszącym otwarciu pojemnika na śmieci.
Wewnątrz zobaczyła obłe kształty owinięte grubą folią, jeden większy i cztery mniejsze. Żadnych kwadratowych paczek, które mogłyby zawierać kokainę.
– I co? – spytał Wilson, usiłując zerknąć Kesnickowi przez ramię.
Ten zaś dotknął palcem jednego z mniejszych pakunków, przetaczając go mimowolnie na stronę, z której folia była bardziej przezroczysta. Wtedy stało się oczywiste, co się w niej znajduje.
Kesnick spojrzał w oczy Liz. Na jego zawsze spokojnej twarzy pokerzysty malowała się panika.
– To chyba stopa – rzekł.
– Co?
– Myślę, że to cholerna ludzka stopa.
ROZDZIAŁ DRUGI
Newburgh Heights, Wirginia
Maggie O’Dell zdjęła bluzkę przez głowę, nie rozpinając jej. Jeden z guzików oderwał się i spadł na ziemię. To bez znaczenia. Bluzka i tak do niczego już się nie nadawała. Nawet najlepsza pralnia nie wyczyściłaby takich plam z krwi.
Zwinęła bluzkę i wrzuciła do umywalki w łazience. Czuła, że coś mokrego przylepiło się do jej karku. Sięgnęła ręką i to także cisnęła do umywalki.
Różowe. Jak skrzeplina.
Była tak blisko. Zbyt blisko, kiedy padł ten fatalny strzał. Nie miała szansy zejść z linii ognia.
Pomacała kark i pociągnęła się za włosy, sądząc, że znajdzie tam więcej takich niespodzianek. Jej palce utknęły w splątanych wilgotnych kosmykach, ale, dzięki Bogu, nic więcej już nie znalazła.
Nie spodziewali się, że zabójca nadal tam przebywa. Magazyn wyglądał na pusty i zgodnie z przeczuciem Maggie zobaczyli w nim pozostałości izby tortur. Dlaczego, do diabła, morderca wciąż tam tkwił? A może wrócił? Żeby popatrzeć.
To szef Maggie, zastępca dyrektora Raymond Kunze, oddał ów feralny strzał, a potem od razu zaczął wyładowywać złość na Maggie, jakby to była jej wina, jakby to ona go do tego zmusiła. Po prostu nie mogła wiedzieć, że zabójca nadal tam jest ukryty w cieniu. Żaden psycholog nie przewidziałby czegoś podobnego. Kunze był niesprawiedliwy, zrzucając na nią odpowiedzialność, a przecież było oczywiste, że tak właśnie to się skończy.
Harvey, biały labrador, chwycił zębami jeden z zabłoconych butów swojej pani, jednak zamiast rozpocząć zabawę, położył się na brzuchu i skomlał niskim gardłowym głosem, który szarpał Maggie za serce.
– Przestań, zostaw to, Harvey. – Nie krzyczała, mówiła cicho i łagodnie.
Pies poczuł na niej zapach krwi i zaczął się niepokoić, mimo to wypuścił but z pyska.
– No już, przepraszam.
Włożyła but do umywalki razem z zaplamioną bluzką, potem uklękła obok Harveya i go pogłaskała. Najchętniej uściskałaby psa, ale dotąd nie zmyła z siebie krwi.
– Zaczekaj tutaj na mnie – poprosiła, wyprowadzając Harveya z łazienki do sypialni, gdzie kazała mu usiąść w miejscu, z którego przez drzwi mógł ją widzieć. Podrapała go za uszami, aż się uspokoił. Poczekała jeszcze, aż pies westchnie i położy się swobodnie.
Zapach krwi w dalszym ciągu wywoływał u niego panikę. Maggie doskonale wiedziała, skąd to się bierze. Nie znosiła wracać pamięcią do tamtych wydarzeń. Wówczas po raz pierwszy ujrzała Harveya, gdy zbroczony krwią kulił się ze strachu pod łóżkiem pierwszej właścicielki. Przeszedł naprawdę ciężką próbę. Walczył dzielnie, nie zdołał jednak obronić swojej pani, która została porwana, a następnie zamordowana.
– Nic mi nie jest – zapewniła go, gdy odważyła się spojrzeć w lustro i zobaczyć, czy mówi prawdę.
Nie było tak źle. Zdarzało jej się wyglądać o wiele gorzej. Przynajmniej tym razem to nie była jej krew.
Potargane kasztanowe włosy sięgały prawie do ramion. Musi je podciąć. Że też akurat o tym teraz pomyślała! Oczy były przekrwione, ale to nie miało nic wspólnego z bieżącymi wypadkami. Od miesięcy cierpiała na bezsenność, budziła się co godzinę, jakby nad jej uchem brzęczał budzik. Brak snu zaczynał dawać jej się we znaki.
Wypróbowała już pewnie wszystkie zalecane w tej przypadłości metody. Wieczorami biegała, żeby się zmęczyć, potem dla odmiany unikała wysiłku fizycznego po siódmej wieczorem, moczyła się w ciepłej kąpieli, przed położeniem się do łóżka wypijała kieliszek wina, a kiedy wino ją zawiodło, przestawiła się na mleko. Wyliczając dalej, medytowała i powtarzała mantry, zrezygnowała z kawy, czytała przed snem, słuchała płyt z nagranymi dźwiękami natury, kupiła terapeutyczne poduszki, zapalała świece o kojącym zapachu, piła nawet małą szkocką z ciepłym mlekiem.
Nic nie działało.
Nie łykała tabletek nasennych… aż do tej pory. Jako agentka FBI i psycholog kryminalny otrzymywała telefony w środku nocy albo o świcie i czasami musiała natychmiast jechać na miejsce zbrodni, a większość leków nasennych – tych skutecznych – wymaga ośmiu godzin nieprzerwanego snu. Kto może sobie na to pozwolić? Na pewno nie agentka specjalna FBI.
Wzięła długi gorący prysznic i umyła się delikatnie. Nie szorowała się gąbką ani szorstką myjką, jak początkowo zamierzała. Nie patrzyła na odpływ i na to, co z niej spływało z wodą. Nie wysuszyła włosów suszarką. Włożyła czyste, luźne sportowe szorty i T-shirt z logo Uniwersytetu Stanu Wirginia. Spakowała ubrania – te, których nie dało się już uratować – i wyrzuciła do śmieci, a następnie ruszyła do salonu. Harvey szedł za nią krok w krok.
Włączyła ogromny telewizor, włożyła pilota do kieszeni i poszła dalej do kuchni. Zakup pięćdziesięciosześciocalowej plazmy to szaleństwo dla kogoś, kto prawie nie ogląda telewizji. Maggie usprawiedliwiała się tym, że w jesienne soboty zaprasza gości na wspólne oglądanie studenckiej ligi futbolu, poza tym spędzała w towarzystwie Bena wieczory z pizzą, piwem i klasycznymi filmami. Lekarz wojskowy, pułkownik Benjamin Platt, został jej bliskim… przyjacielem.
Przynajmniej na razie, bo tak zadecydowali. No zgoda, w rzeczywistości nie poruszali tego tematu. Było im z sobą dobrze i wygodnie. Maggie lubiła z Benem rozmawiać tak samo jak milczeć. Czasami, kiedy siadali na tyłach jej domu, patrząc, jak Harvey bawi się z Diggerem, psem Bena, Maggie przyłapywała się na myśli: „Moglibyśmy być rodziną”. Wszyscy czworo nawzajem wypełniali pustkę w swoim życiu.
Owszem, było im tak wygodnie. Maggie odpowiadała taka sytuacja, chociaż ostatnio czuła niepokojące dreszcze, ilekroć Ben ją dotykał. Wówczas przypominała sobie, że każde z nich miało dość skomplikowane życie, każde z nich dźwigało bagaż doświadczeń chwilami nie do obrony. Do tego rozkłady ich zajęć pozostawały w wiecznym konflikcie, zwłaszcza przez ostatnie trzy czy cztery miesiące.
A zatem w tej chwili przyjaźń była bardziej na miejscu, choć nie zadecydowała o tym obopólna zgoda, lecz brak innej możliwości. Mimo to Maggie przyłapywała się na tym, że często sprawdza swoją komórkę. Czeka, spodziewa się, liczy na wiadomość od Bena. Nie widziała go od jego wyjazdu do Afganistanu, gdzie spędził dwa tygodnie, rozmawiali tylko krótko i przesyłali sobie SMS-y.
Teraz znowu wyjechał, tym razem na Florydę. Przyzwyczaiła się do tego, że wszystkim się z nim dzieli. To była jedna z tych rzeczy, które ich do siebie zbliżyły, rozmowy o prowadzonych sprawach. Ona mówiła o przygotowywanym profilu kolejnego mordercy, on zaś o chorobie zakaźnej, którą stara się zidentyfikować albo opanować. Dwukrotnie zdarzyło im się pracować razem, gdy FBI i USAMRIID (Wojskowy Instytut Badawczy Chorób Zakaźnych Armii Stanów Zjednoczonych) połączyły siły. Wyjazdy do Afganistanu, w tym również ten ostatni, były według słów Bena „tajnymi misjami” w „niejawnych lokalizacjach”. Maggie dodawała w myśli: „niebezpiecznymi misjami”.
Nakarmiła Harveya, przygotowując sobie sałatę i słuchając najnowszych wiadomości o pełnej godzinie.
– Ceny paliw już są wysokie i nadal będą rosnąć z powodu tropikalnych sztormów i huraganów, które tego lata nawiedzają Zatokę Meksykańską. Przewiduje się, że kolejny huragan o nazwie Isaac dziś w nocy będzie szalał na Jamajce. Sztorm kategorii czwartej oraz nieustające wiatry o prędkości ponad dwustu trzydziestu kilometrów na godzinę jeszcze nabiorą rozpędu, gdy w ciągu dwóch najbliższych dni dotrą nad Zatokę Meksykańską.
Kiedy zadzwoniła komórka, Maggie aż podskoczyła i wylała sos do sałaty na blat. No więc tak, krew i mózg zabójcy, którymi została zbryzgana, zdenerwowały ją bardziej, niż chciała przyznać.