Kolekcjoner
Kolekcjoner, Daniel Silva
W Amalfi, w willi zamordowanego południowoafrykańskiego armatora, carabinieri odkryli tajny skarbiec zawierający ramę i blejtram o wymiarach odpowiadających wielkością najcenniejszemu z zaginionych obrazów na świecie. Generał Ferrari, dowódca Brygady Sztuki, zwraca się do legendarnego szpiega i konserwatora sztuki Gabriela Allona z prośbą o dyskretne odszukanie obrazu, dopóki trop jest ciepły.
Chodzi o „Koncert” Johannesa Vermeera skradziony w 1990 roku z bostońskiego muzeum. Przy pomocy niezwykłego sprzymierzeńca – pięknej duńskiej hakerki i złodziejki – Gabriel szybko ustala, że obraz zmienił właściciela w ramach wielomiliardowego nielegalnego interesu. I że za sprawą stoi człowiek o kryptonimie Kolekcjoner, magnat naftowy blisko powiązany z najwyższymi kręgami władzy w Rosji.
Zaginione arcydzieło stanowi fundament spisku, którego powodzenie pogrążyłoby świat w konflikcie o katastrofalnych skutkach. Aby go udaremnić, Gabriel musi wykonać śmiały krok, wiedząc, że na szali znajduje się życie milionów ludzi.
Pełen zwrotów akcji i niezapomnianych postaci „Kolekcjoner” szybko przenosi nas z uroczych kanałów Wenecji na wietrzne wybrzeże północnej Danii, do centrali CIA w Langley i wreszcie do Rosji, gdzie pasjonujący finał jest równie aktualny jak bieżące nagłówki gazet.
DANIEL SILVA – wielokrotnie nagradzany autor bestsellerów „New York Timesa”, ma w dorobku ponad 20 tytułów, m.in. „Zakon”, „Wiolonczelistkę” i „Portret nieznanej kobiety”. Sławę przyniosła mu długa seria thrillerów o szpiegu i konserwatorze sztuki Gabrielu Allonie. Książki Silvy stały się bestsellerami na całym świecie i zostały przetłumaczone na ponad 30 języków. Mieszka na Florydzie z żoną, dziennikarką telewizyjną Jamie Gangel, oraz dziećmi, bliźniakami Lily i Nicholasem.
Fragment książki
1
Amalfi
Później Sofia Ravello tłumaczyła carabinieri, że jak najbardziej można spędzać większość dnia w domu mężczyzny, gotować, prać mu pościel i zamiatać podłogi, a jednocześnie nic o nim nie wiedzieć. Funkcjonariusz carabinieri nazwiskiem Caruso nie dyskutował z jej stwierdzeniem, ponieważ kobieta, z którą od dwudziestu pięciu lat dzielił łoże, czasami też wydawała mu się z gruntu obca. Poza tym wiedział o denacie nieco więcej, niż dotychczas zdradził świadkowi. Ten człowiek wręcz prosił się, żeby go zamordować.
Mimo to Caruso nalegał, żeby świadek złożyła szczegółowe zeznanie, co też Sofia zrobiła z największą przyjemnością. Jej dzień, jak zawsze, zaczął się o nieludzkiej porze, czyli o piątej rano, gdy rozbeczał się jej staroświecki budzik cyfrowy. Poprzedniego dnia pracowała do późnego wieczora – bo pracodawca wydał przyjęcie – uznała więc, że należy jej się dodatkowe piętnaście minut snu, i dopiero wtedy wstała z łóżka. Zaparzywszy dzbanek kawy w kawiarce marki Bialetti, wzięła prysznic i włożyła czarny mundurek, przez cały czas zadając sobie pytanie, jak to się stało, że mając dwadzieścia cztery lata, urodę i dyplom szacownego Uniwersytetu Bolońskiego, pracuje jako służąca w domu bogatego cudzoziemca, a nie w eleganckim biurowcu w Mediolanie.
Wyjaśnieniem był fakt, że włoska gospodarka, rzekomo ósma pod względem wielkości na świecie, zmagała się z chronicznym bezrobociem, przez co młodzi i wykształceni z braku wyboru szukali pracy za granicą. Sofia jednak uparła się, że zostanie w rodzinnej Kampanii nawet za cenę podjęcia pracy znacznie poniżej jej kwalifikacji. Bogaty cudzoziemiec płacił bardzo dobrze – w gruncie rzeczy zarabiała lepiej niż większość jej przyjaciół z uniwersytetu – no i z pewnością się nie przepracowywała. Zazwyczaj przez większość dnia gapiła się na błękitno-szmaragdowe wody Morza Tyrreńskiego albo na obrazy ze wspaniałej kolekcji sztuki pracodawcy.
Miała małe mieszkanko w walącym się budynku przy Via della Cartiere, w górnej części Amalfi. Dwudziestominutowy spacerek wśród woni cytryn prowadził stamtąd do noszącego dumną nazwę Palazzo van Damme. Jak większość nadmorskich posiadłości na Wybrzeżu Amalfitańskim, także i ta była ukryta za wysokim murem. Sofia wstukała na klawiaturze przy wejściu kod dostępu i otworzyła się brama. Kolejna klawiatura, z innym kodem, broniła dostępu do willi. Gdy Sofia otwierała drzwi, alarm zazwyczaj wydawał przenikliwy pisk, tego ranka jednak milczał. Wówczas nie widziała w tym nic dziwnego. Przed pójściem spać signore van Damme czasami zapominał o włączeniu alarmu.
Przeszła prosto do kuchni i zajęła się swoim pierwszym zadaniem – to znaczy przygotowaniem śniadania dla signore van Damme’a. Składało się z dzbanka kawy, dzbanuszka spienionego mleka, miseczki cukru oraz grzanki z dżemem truskawkowym. Ustawiła to wszystko na tacy, którą punktualnie o siódmej postawiła przed drzwiami jego sypialni. Nie, wyjaśniła carabinieri, nie weszła do środka. Ani nie zapukała. Tylko raz zdarzyło jej się popełnić ten błąd. Signore van Damme był pedantem i od pracowników wymagał skrupulatności. Nie uznawał niepotrzebnego pukania do drzwi, zwłaszcza do drzwi swojej sypialni.
Była to zaledwie jedna z wielu zasad i zarządzeń, które przekazał Sofii na zakończenie godzinnej rozmowy kwalifikacyjnej przeprowadzonej w jego wspaniałym gabinecie, a poprzedzającej jej zatrudnienie. Przedstawił się jako człowiek sukcesu i biznesmen, co wymawiał jak „biznizmen”. Palazzo, rzekł, pełni rolę jego głównej siedziby oraz centrum dowodzenia przedsiębiorstwem o zasięgu globalnym. Dlatego chce tu mieć sprawnie funkcjonujący dom, bez zbytecznych hałasów i zawracania mu głowy, a od pracujących dla niego ludzi wymaga lojalności i dyskrecji. Wszelkie plotki na temat jego działalności albo tego, co znajduje się w domu, spowodują natychmiastowe zwolnienie z pracy.
Sofia szybko ustaliła, że pracodawca jest właścicielem zarejestrowanej na Bahamach firmy przewozowej o nazwie LVD Transport Morski – przy czym LVD było skrótem jego imienia i nazwiska, czyli Lukasa van Damme. Doszła też do wniosku, że był obywatelem Republiki Południowej Afryki, który uciekł z ojczyzny po upadku apartheidu. Miał córkę w Londynie, byłą żonę w Toronto i zadawał się z Brazylijką imieniem Serafina, która wpadała do niego od czasu do czasu. Pomijając te panie, najwyraźniej nie utrzymywał więzi międzyludzkich. Dla niego liczyły się tylko obrazy, dzieła sztuki wiszące na ścianach wszystkich pokoi i korytarzy w willi. Stąd brała się obecność tylu kamer, czujników ruchu i szarpiący nerwy cotygodniowy test alarmu, a także surowe zasady dotyczące plotek i zawracania mu głowy.
Kwestią najwyższej wagi była świętość jego gabinetu. Sofii wolno było tam wchodzić tylko w obecności signore van Damme’a. I nigdy, pod żadnym pozorem, nie miała prawa otwierać drzwi, jeśli były zamknięte. Naruszyła jego prywatność tylko raz, a i to nie ze swojej winy. Zdarzyło się to sześć miesięcy wcześniej, kiedy w willi zatrzymał się jakiś człowiek z Republiki Południowej Afryki. Signore van Damme zażyczył sobie, żeby przyniosła mu do gabinetu herbatę i ciasteczka na przekąskę, a kiedy tam dotarła, drzwi stały otworem. Właśnie wtedy dowiedziała się o istnieniu ukrytej komnaty, za przesuwanym regałem. Tej samej, w której signore van Damme i jego znajomy z Republiki Południowej Afryki z przejęciem omawiali coś w tym swoim dziwacznym języku ojczystym.
Nikomu nie zdradziła, co zobaczyła owego dnia, a już z pewnością nie powiedziała o tym signore van Damme’owi. Rozpoczęła jednak prywatne śledztwo w sprawie pracodawcy, które prowadziła głównie zza murów jego nadmorskiej cytadeli. Dowody, oparte przeważnie na potajemnej obserwacji obiektu, nasunęły jej następujące wnioski – że Lukas van Damme nie jest, jak twierdził, człowiekiem sukcesu i biznesmenem, że jego firma przewozowa jest z gruntu nielegalna, że jego pieniądze są brudne, że jest powiązany z włoską przestępczością zorganizowaną i wreszcie że ukrywa jakieś fakty z przeszłości.
Nie żywiła podobnych podejrzeń wobec osoby, która przybyła do willi poprzedniego wieczoru – atrakcyjnej kobiety w wieku trzydziestu kilku lat, o kruczoczarnych włosach, którą signore van Damme poznał pewnego dnia w barze na tarasie hotelu Santa Catarina. Oprowadził ją – niezwykła rzadkość – po swojej kolekcji sztuki. O dziesiątej trzydzieści wieczorem, gdy Sofia i reszta personelu opuszczali willę, dopijali resztki wina. Sofia podejrzewała, że ta kobieta leży właśnie w łóżku signore van Damme’a.
Pozostałości po kolacji – kilka brudnych talerzy oraz kieliszki do wina z ciemnoczerwonym osadem – zostawili na tarasie. Na żadnym kieliszku nie było śladów szminki, co Sofia uznała za dziwne, ale poza tym nie zauważyła niczego niezwykłego, pomijając otwarte drzwi na najniższym poziomie willi. Podejrzewała, że winowajcą jest nie kto inny jak signore van Damme.
Starannie umyła i wytarła naczynia – za choćby jedną plamkę na talerzu czekałaby ją reprymenda – i punktualnie o ósmej poszła na górę, by zabrać tacę po śniadaniu sprzed drzwi sypialni. A tymczasem taca stała nietknięta. Zdarzało się to rzadko, tłumaczyła funkcjonariuszom carabinieri, ale nie była to rzecz niespotykana.
Jednak kiedy o dziewiątej taca dalej stała jak przedtem, Sofia zaczęła się niepokoić. A o dziesiątej, skoro nadal nic nie wskazywało na to, że signore van Damme się obudził, jej niepokój zamienił się w jawny strach. Wtedy na miejsce dotarło jeszcze dwóch pracowników – Marco Mazzetti, odwieczny szef kuchni w posiadłości, oraz ogrodnik Gaspare Bianchi. Obaj zgadzali się, że signore van Damme nie wstał tego dnia o zwykłej porze za sprawą atrakcyjnej młodej kobiety, którą zaprosił do siebie na kolację. I dlatego, jak to mężczyźni, na serio radzili jej zaczekać do południa, zanim podejmie jakieś działania.
W tej sytuacji Sofia Ravello, dwudziestoczteroletnia absolwentka Uniwersytetu Bolońskiego, wzięła kubeł oraz mop i jak co dzień przystąpiła do zmywania podłóg willi, które to zajęcie dało jej okazję do zinwentaryzowania obrazów i innych dzieł sztuki z niezwykłej kolekcji signore van Damme’a. Wszystko było na swoim miejscu, niczego nie brakowało, nic nie świadczyło o tym, że zdarzyło się coś niefortunnego.
Nic… pomijając nietkniętą tacę ze śniadaniem.
W południe taca nadal stała na podłodze. Sofia zapukała nieśmiało, ale nie doczekała się odpowiedzi. Za drugim razem zabębniła w drzwi jak się patrzy, kantem zaciśniętej w pięść dłoni, lecz także bez skutku. W końcu położyła rękę na klamce i powoli otworzyła drzwi. Wzywanie policji okazało się zbędne. Jak zeznał później Marco Mazzetti, jej krzyki niosły się od Salerno do Positano.
2
Cannaregio
– Gdzie jesteś?
– Jeśli się nie mylę, siedzę obok mojej żony na Campo di Ghetto Nuovo.
– Nie w sensie fizycznym, kochanie. – Dotknęła palcem jego czoła. – Tutaj.
– Zamyśliłem się.
– O czym?
– O niczym.
– To niemożliwe.
– A skąd ci przyszedł do głowy taki pomysł?
Gabriel już za młodu doprowadził do perfekcji szczególną umiejętność, mianowicie zdolność wyrzucania wszelkich myśli oraz wspomnień i tworzenia swojego własnego wszechświata pozbawionego dźwięków, światła oraz innych mieszkańców. I właśnie tam, w tej pustej części podświadomości, objawiały mu się ukończone obrazy oszałamiające jakością wykonania, rewolucyjne w podejściu i całkowicie pozbawione dominującego wpływu matki. Musiał tylko wyrwać się z transu i szybko przenieść te wyobrażenia na płótno, zanim się zatrą w pamięci. Niedawno odzyskał też moc oczyszczania umysłu z wszelkiego barachła zaśmiecającego uczucia… a wraz z nią zdolność tworzenia całkiem udanych i oryginalnych dzieł. Jego ulubionym tematem było ciało Chiary, ze swoim bogactwem kształtów i krągłości.
W tej chwili to ciało było mocno przyciśnięte do niego. Po południu się ochłodziło, wokół campo hulał porywisty wiatr. Gabriel po raz pierwszy od wielu miesięcy miał na sobie wełniany płaszcz. Elegancki zamszowy żakiet i szenilowy szalik Chiary nie nadawały się na taką pogodę.
– Na pewno o czymś myślałeś – nie dawała za wygraną.
– Chyba nie powinienem mówić tego na głos. Ci starcy mogą już nigdy nie wyzdrowieć.
Ławka, na której siedzieli, stała raptem kilka kroków od wejścia do Casa Israelitica di Riposo, domu opieki dla starych członków malejącej społeczności weneckich Żydów.
– Nasz następny adres – zauważyła Chiara, przesuwając palcem po włosach o barwie platyny na skroni Gabriela. Od wielu lat nie nosił tak długiej fryzury. – Jedni trafią tu szybciej, drudzy później.
– Będziesz mnie odwiedzała?
– Codziennie.
– A one?
Gabriel skierował wzrok na środek szerokiego placu, gdzie Irene i Raphael toczyli zawziętą walkę z kilkoma innymi dziećmi z tej sestiere. Za nimi najwyższe w Wenecji bloki mieszkalne były skąpane w promieniach zachodzącego słońca o barwie sjeny.
– Na czym polega ta gra, u licha? – mruknęła Chiara.
– Sam sobie zadaję to pytanie.
Do tej konkurencji niezbędne były piłka oraz starożytna studnia na campo, ale dla kogoś, kto nie brał w niej udziału, zasady i punktacja były kompletnie niezrozumiałe. Wyglądało na to, że Irene utrzymywała niewielką przewagę, mimo że jej brat bliźniak poprowadził pozostałych graczy do zaciekłego kontrataku. Chłopiec, niestety, odziedziczył po Gabrielu twarz oraz jego niezwykle zielone oczy. Wykazywał też zdolności matematyczne i od niedawna rozwijał je pod kierunkiem prywatnego nauczyciela. Irene, panikara w kwestiach klimatycznych, żyjąca w strachu, że lada chwila morze pochłonie Wenecję, postanowiła, że Raphael ma wykorzystać swój talent do ocalenia świata. Dla siebie nie wybrała jeszcze drogi zawodowej. Chwilowo największą radość sprawiało jej dręczenie ojca.
Niecelny kopniak posłał podskakującą piłkę w kierunku wejścia do Casy. Gabriel zerwał się i wprawnym ruchem stopy wykopał piłkę z powrotem do graczy. Skinieniem głowy podziękował za apatyczne brawa uzbrojonemu po zęby funkcjonariuszowi carabinieri, który stał na warcie, po czym odwrócił się do siedmiu płaskorzeźb upamiętniających ofiary Zagłady, umieszczonych na terenie getta . Tablice były poświęcone dwustu czterdziestu trzem weneckim Żydom – w tym dwudziestu dziewięciu pensjonariuszom tego domu opieki – których w grudniu 1943 roku aresztowano, internowano w obozach koncentracyjnych, a następnie wywieziono do Auschwitz. Wśród nich był Adolfo Ottolenghi, naczelny rabin Wenecji, zamordowany we wrześniu 1944 roku.
Obecny przywódca tutejszej społeczności żydowskiej, rabin Jacob Zolli, był potomkiem Żydów sefardyjskich z Andaluzji, wygnanych z Hiszpanii w roku 1492. Jego córka siedziała w tej chwili na ławce na Campo di Ghetto Nuovo, pilnując dwójki swoich dzieci. Podobnie jak słynny zięć rabina, swego czasu służyła w izraelskiej tajnej służbie wywiadowczej. Teraz pełniła funkcję dyrektora naczelnego Konserwacji Zabytków Tiepolo, najbardziej wziętego przedsiębiorstwa w branży w Wenecji. Gabriel, światowej sławy konserwator sztuki, był w tej firmie dyrektorem działu obrazów. A zatem, praktycznie rzecz biorąc, pracownikiem swojej żony.
– A o czym myślisz teraz? – spytała.
Zastanawiał się, zresztą nie po raz pierwszy, czy jego matka w ogóle zauważyła przyjazd kilku tysięcy włoskich Żydów do Auschwitz na początku tej koszmarnej jesieni 1943 roku. Jak wielu ocalałych z obozów, unikała rozmów o upiornym świecie, w który została rzucona. Spisała jedynie swoje świadectwo na kilku kartkach papieru przebitkowego, które złożyła w archiwum Jad Waszem. Dręczona przeszłością oraz nieustającym poczuciem winy za to, że przeżyła, nie potrafiła okazać prawdziwej miłości swojemu jedynemu synowi z obawy, że mogą go jej odebrać. Przekazała mu swój talent do malowania, język niemiecki z berlińskim akcentem i zapewne odrobinę swojej odwagi w obliczu zagrożenia. A potem go porzuciła.
Z każdym kolejnym rokiem wspomnienia matki zacierały się w pamięci Gabriela. Była nieobecną postacią stojącą przed sztalugami, z zabandażowanym lewym przedramieniem i zawsze odwrócona do niego plecami. Właśnie z tego powodu Gabriel na chwilę oderwał się od żony i dzieci – bezskutecznie próbował ujrzeć twarz swojej matki.
– Myślałem o tym, że wkrótce musimy się zbierać – odparł, spoglądając na zegarek.
– I stracić końcówkę gry? Nie ma mowy. A zresztą – dodała Chiara – recital twojej dziewczyny zaczyna się dopiero o ósmej.
Miała na myśli doroczną uroczystą galę charytatywną połączoną ze zbiórką pieniędzy na rzecz Towarzystwa Ochrony Wenecji, organizacji non profit z siedzibą w Londynie, zajmującej się ochroną i konserwacją delikatnych dzieł sztuki i architektury tego miasta. Gabriel przekonał organizatorów, by zaproponowali występ słynnej szwajcarskiej skrzypaczce Annie Rolfe, z którą swego czasu miał przelotny romans. Poprzedniego dnia Anna zjadła kolację z Allonami w ich luksusowym czteropokojowym piano nobile della loggia wychodzącym na Canal Grande. A teraz Gabriel cieszył się, że jego żona, która z wprawą przygotowała i podała posiłek, znowu z nim rozmawia.
Gdy wrócił, z uśmiechem Mony Lisy patrzyła przed siebie.
– I tak oto dotarliśmy w naszej rozmowie do punktu, kiedy powinieneś mi przypomnieć, że najsłynniejsza skrzypaczka na świecie nie jest już twoją dziewczyną – powiedziała spokojnie.
– Nie sądziłem, żeby było to konieczne.
– Źle sądziłeś.
– No więc nie jest.
Chiara wbiła paznokieć w grzbiet jego dłoni.
– I nigdy jej nie kochałeś.
– Nigdy – zapewnił ją.
Zwolniła nacisk i pomasowała wgłębienie w kształcie półksiężyca na jego skórze.
– Zauroczyła twoje dzieci. Dzisiaj rano Irene oświadczyła, że ma zamiar uczyć się gry na skrzypcach.
– O tak, z Anny jest niezły czaruś.
– Raczej chodząca porażka.
– Za to niezwykle utalentowana. – Po południu Gabriel wybrał się na próbę Anny w Teatro La Fenice, historycznym gmachu weneckiej opery. Nigdy nie słyszał, by grała tak znakomicie.
– Zabawne, ale na żywo nie wygląda tak dobrze jak na okładkach płyt – zauważyła Chiara. – Podejrzewam, że do robienia zdjęć starszym kobietom fotografowie używają specjalnych filtrów.
– To było poniżej twojej godności.
– Takie moje prawo – odcięła się i westchnęła dramatycznie. – Czy ta chodząca porażka ustaliła już repertuar?
– Pierwsza Sonata skrzypcowa Schumanna i d-moll Brahmsa.
– Zawsze uwielbiałeś Brahmsa, zwłaszcza drugą część.
– A kto jej nie lubi?
– Na bis pewnie każe nam wysłuchać „Diabelskiego trylu”.
– Jeśli tego nie zagra, prawdopodobnie wybuchną rozruchy.
Niezwykle wymagająca technicznie Sonata g-moll „Z diabelskim trylem” Giuseppe Tartiniego stanowiła popisowy numer Anny.
– Szatańska sonata – orzekła Chiara. – Nietrudno sobie wyobrazić, dlaczego twoją dziewczynę pociąga coś takiego.
– Ona nie wierzy w diabła. Nawiasem mówiąc, nie wierzy też w durną historyjkę, jakoby Tartini usłyszał tę muzykę we śnie.
– Ale nie zaprzeczasz, że jest twoją dziewczyną.
– Chyba jasno się wypowiedziałem na ten temat.
– I nigdy jej nie kochałeś?
– Już na to odpowiedziałem.
Chiara oparła głowę na jego ramieniu.
– A co z diabłem?
– Nie jest w moim typie.
– Ale wierzysz, że istnieje?
– Skąd nagle takie pytanie?
– To by tłumaczyło, skąd na tym świecie jest tyle zła.
Rzecz jasna, mówiła o wojnie w Ukrainie, która trwała już ósmy miesiąc. Był to jeszcze jeden koszmarny dzień. Na cywilów w Kijowie spadły kolejne rakiety. A w mieście Izium odkryto masowe groby z setkami zwłok.
– Mężczyźni gwałcą, kradną i zabijają z własnej woli – oświadczył Gabriel, nie spuszczając wzroku z pomnika poświęconego ofiarom Zagłady. – A najgorsze okropieństwa w historii ludzkości często popełniano nie z oddania się Złemu, tylko z wiary w Boga.
– A jak się ma twoja?
– Wiara? – Gabriel nie dodał nic więcej.
– Może powinieneś porozmawiać z moim ojcem.
– Rozmawiam z nim bez przerwy.
– O naszej pracy, dzieciach i zabezpieczeniach w synagogach, ale nie o Bogu.
– Kolejny temat proszę.
– O czym myślałeś kilka minut temu?
– Marzyło mi się twoje fettuccine z grzybami.
– Nie obracaj tego w żart.
Odpowiedział jej zgodnie z prawdą.
– Naprawdę nie pamiętasz, jak wyglądała?
– Tylko pod sam koniec. Ale wtedy nie była już sobą.
– Może to ci coś przypomni.
Chiara wstała, przeszła na środek campo i wzięła za rękę Irene. Już po chwili córka siedziała na kolanach ojca, obejmując go za szyję.
– Co się stało? – spytała, widząc, jak pośpiesznie otarł łzę z policzka.
– Nic – odparł. – Zupełnie nic.