Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Koniec końców. Seria Niefortunnych Zdarzeń. Tom 13
Koniec końców. Seria Niefortunnych Zdarzeń. Tom 13
Koniec końców. Seria Niefortunnych Zdarzeń. Tom 13
Koniec końców. Seria Niefortunnych Zdarzeń. Tom 13
Koniec końców. Seria Niefortunnych Zdarzeń. Tom 13
Koniec końców. Seria Niefortunnych Zdarzeń. Tom 13
Zajrzyj do książki

Koniec końców. Seria Niefortunnych Zdarzeń. Tom 13

IlustratorBrett Helquist
KategoriaDziecko 8+
Liczba stron352
ISBN978-83-276-8771-5
Wysokość208
Szerokość140
Treść/TematykaO bohaterach seriali
IlustracjeCzarno-białe
Oprawatwarda
EAN9788327687715
StronyCienkie
Tytuł oryginalnyThe End
TłumaczJolanta Kozak
Oryginalna tytuł seriiA Series of Unfortunate Events
Data premiery2024-11-13
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych
Materiały do pobrania:

Jeśli uważacie, że po dwunastu tomach pełnych udręk i niegodziwości sieroty Baudelaire zasługują na trochę szczęścia, to… A zresztą przekonajcie się sami!

Wioletce, Klausowi i Słoneczku udało się opuścić hotel Ostateczność, który okazał się dla nich niezbyt przyjaznym miejscem. Sieroty nie przypuszczały jednak, że los zadrwi z nich w okrutny sposób, bo oto skończyły, dryfując po oceanie w niewielkiej łodzi – z Hrabią Olafem na pokładzie. Zrządzeniem losu rozbitkowie trafiają na zamieszkaną wyspę. Ich radość jednak szybko gaśnie, gdy dowiadują się, według jakich zasad funkcjonują miejscowi. Wioletka, Klaus i Słoneczko będą musieli się zmierzyć ze stadem dzikich owiec, łagodnym jak baranek przywódcą wyspiarzy, podejrzanym napojem i… upiornym sekretem własnych rodziców.

Książki Lemony Snicketa mają w sobie to coś, co chwyta za serce i sprawia, że „Seria niefortunnych zdarzeń” zyskała miliony wielbicieli na całym świecie, a także została zekranizowana.

 

Przeczytaj fragment!

 

ROZDZIAŁ   1

Jeśli obierałeś kiedyś cebulę, to wiesz, że pod pierwszą cienką warstwą kryje się druga cienka warstwa, a pod nią następna i następna, i zanim się obejrzysz, masz stół zasłany setkami cebulowych warstw, a w oczach tysiące łez, i żałujesz, że w ogóle wziąłeś się do obierania cebuli, zamiast zostawić ją w spokoju na półce w spiżarce – niech tam sobie gnije – a samemu zająć się własnym życiem, niechby i pozbawionym skomplikowanego i wstrząsającego smaku tego osobliwego i gorzkiego warzywa.

Historia sierot Baudelaire w pewnym sensie przypomina cebulę. Jeżeli uprzesz się, żeby przeczytać wszystkie po kolei cienkie, papierowe warstwy Serii Niefortunnych Zdarzeń – twoją jedyną nagrodą za ten wysiłek będzie sto siedemdziesiąt rozdziałów nieszczęścia w domowej bibliotece i niezliczone łzy w oczach. Nawet jeśli już przeczytałeś dwanaście tomów historii Baudelaire’ów, nie jest za późno, aby właśnie w tej chwili przerwać obieranie jej z kolejnych warstw: odstaw książkę na półkę, niech sczeźnie w zapomnieniu, a ty poczytaj sobie coś mniej skomplikowanego i wstrząsającego. Koniec tej nieszczęsnej kroniki niczym się nie różni od jej przykrego początku, gdyż każde kolejne niefortunne zdarzenie odsłania następne i następne, i następne. Dlatego tylko ci, którzy trawią osobliwe i gorzkie historie, winni zapuszczać się w dalsze warstwy Baude­laire’owej cebuli. Przykro mi to mówić, ale taka jest prawda, i kropka.

Sieroty Baudelaire ucieszyłyby się na widok cebuli, gdyby ujrzały takową na falach bezkresnego morza, po którym płynęły łodzią wielkości sporego łóżka – dodajmy, że wyjątkowo niewygodnego. Gdyby na horyzoncie ukazała się cebula, Wioletka Baudelaire związałaby natychmiast włosy wstążką, żeby jej nie wpadały do oczu, i raz-dwa wymyśliłaby urządzenie do wyłowienia warzywa z wody. Klaus, młodszy brat Wioletki, odszukałby w pamięci użyteczne informacje znalezione w jednej z tysięcy przeczytanych przezeń książek i podałby fachową nazwę gatunku cebuli, orzekając przy okazji, czy jest jadalna. A Słoneczko, które ledwo wyrosło z niemowlęctwa, posiekałoby cebulę swoimi nadzwyczajnie ostrymi zębami na zgrabne plasterki i korzystając z nowo odkrytego talentu kulinarnego, przemieniłoby ją w apetyczne danie. Dwoje starszych Baudelaire’ów usłyszałoby wówczas dumny anons siostrzyczki: „Obiada!”, co w języku Słoneczka znaczyło: „Posiłek na stole”.

Niestety, dzieci nie ujrzały na morzu cebuli. Prawdę mówiąc, nie widziały prawie nic podczas tej podróży oceanicznej, która rozpoczęła się, kiedy zepchnęły wielką łódź z dachu hotelu Ostateczność, uciekając przed trawiącym gmach pożarem oraz przed policją, która chciała aresztować całą trójkę pod zarzutem podpalenia i morderstwa. Wiatry i prądy morskie szybko uniosły łódź daleko od płonącego hotelu oraz miasta, które o zmierzchu widać już było tylko ledwo, ledwo, jako rozmazaną smugę na horyzoncie. A gdy noc minęła i wstał ranek, sieroty Baudelaire nie ujrzały już wokół siebie nic oprócz spokojnej, nieruchomej morskiej toni i ponuro szarej płachty nieba. Pogoda była taka sama jak w ten pamiętny dzień, kiedy na Piaszczystej Plaży dowiedziały się o stracie rodziców i domu w strasznym pożarze, dlatego cała trójka milczała, rozpamiętując tamten koszmarny dzień i wszystkie inne koszmarne dni, które po nim nastąpiły. Nie byłoby to nawet takie złe, siedzieć w dryfującej łodzi i rozmyślać o minionym życiu, gdyby nie obecność wyjątkowo przykrego towarzysza podróży.

Towarzysz podróży Baudelaire’ów nazywał się Hrabia Olaf. Sieroty miały nieszczęście znosić jego towarzystwo, odkąd zostały sierotami, a on ich prawnym opiekunem. Olaf niezmordowanie knuł intrygi, chcąc przechwycić w swoje brudne łapska gigantyczną fortunę, którą Baudelaire’owie odziedziczyli po rodzicach, a chociaż wszystkie te intrygi spaliły na panewce, podłość łotra stała się w jakimś sensie także udziałem dzieci. I oto teraz Olaf i Baude­laire’owie płynęli jedną łódką. Zarówno dzieci, jak i hrabia byli odpowiedzialni za liczne zbrodnie, chociaż sieroty Baudelaire miały przynajmniej tyle przyzwoitości, by odczuwać z tego powodu wyrzuty sumienia, podczas gdy Olaf przeciwnie – jeszcze się przechwalał!

– Odniosłem triumf! – obwieścił po raz setny Hrabia Olaf. Stał dumnie na dziobie łodzi, wsparty o galion, którym była rzeźba ośmiornicy atakująca mężczyznę w kombinezonie nurka. – Myślałyście, sieroty, że mi się wymkniecie, ale wpadłyście nareszcie w moje ręce!

–     Owszem, Olafie – przyznała ze znużeniem Wioletka.

Nie chciało jej się dodawać, że skoro wszyscy razem dryfują pośrodku oceanu, to można równie dobrze powiedzieć, że Olaf wpadł w ręce Baude­laire’ów. Westchnęła tylko i spojrzała w górę na czubek masztu, z którego smętnie zwisał podarty żagiel. Wioletka od początku podróży próbowała wynaleźć mechanizm, który napędzałby łódź bez pomocy wiatru, lecz do dyspozycji miała na pokładzie tylko dwie wielkie szpatuły z solarium hotelu Ostateczność. Dzieci wiosłowały nimi przez jakiś czas, jednak wiosłowanie łodzią na pełnym morzu to ciężka robota, zwłaszcza gdy towarzysz podróży jest zanadto zajęty przechwałkami, żeby pomóc. Wioletka wciąż nie traciła nadziei, że wymyśli system szybszego napędzania łodzi.

–     Spaliłem hotel Ostateczność! – wykrzykiwał Olaf, gestykulując dramatycznie. – I raz na zawsze zniszczyłem WZS!

–     Wolno panu mieć własne zdanie – burknął pod nosem Klaus, nie odrywając oczu od księgi cytatów.

Klaus od pewnego czasu notował w tym granatowym tomiku najświeższe detale z życia Baude­laire’ów, na przykład fakt, że to sieroty, a nie Olaf, spaliły hotel Ostateczność. WZS była tajną organizacją, o której Baudelaire’owie słyszeli co rusz podczas swoich podróży. Klaus wiedział, że ta organizacja nie została zniszczona – przynajmniej nie całkiem – chociaż spora liczba agentów WZS znajdowała się w hotelu w chwili wybuchu pożaru. W chwili, o której mowa, Klaus przeglądał swoje notatki o WZS i schizmie, czyli wielkim sporze w łonie organizacji, którego ważkim elementem była pewna cukiernica. Nie wiedział, co znajduje się w cukiernicy, podobnie jak nie wiedział, gdzie znajduje się obecnie jedna z najdzielniejszych agentek WZS, Kit Snicket. Dzieci spotkały Kit tylko raz, zanim wyruszyła ona samotnie na morze w poszukiwaniu trojaczków Bagiennych, dawno niewidzianych przyjaciół sierot Baudelaire, którzy bujali gdzieś w obłokach samowystarczalnym balonowym domem. Klaus miał nadzieję, że uważna lektura notatek pomoże mu ustalić położenie łodzi.

–     A fortuna Baudelaire’ów jest wreszcie moja! – tokował Olaf. – Stałem się nadzwyczajnie bogatym człowiekiem, a to znaczy, że wszyscy muszą mnie słuchać!

–     Doremifasola! – mruknęło Słoneczko.

Najmłodsza z Baudelaire’ów nie była już niemowlęciem, ale wciąż posługiwała się osobliwą mową. Mówiąc: „doremifasola”, komunikowała coś w sensie: „Hrabia Olaf plecie bzdury”. Istotnie, fortuny Baudelaire’ów próżno było szukać w wielkiej łodzi pośrodku oceanu, trudno więc powiedzieć, czy w tej chwili należała ona do kogokolwiek. Ale mówiąc: „doremifasola”, Słoneczko miało na myśli również fasolę. Jedną bowiem z nielicznych rzeczy na pokładzie łodzi był spory gliniany słój z gumowym korkiem, który stał wciśnięty pod jedną z ławek. Słój był zakurzony i wyglądał na bardzo stary, ale korek wyglądał na nienaruszony, a to oznaczało, że jedzenie w środku nadaje się do spożycia. Słoneczko bardzo się ucieszyło z tego znaleziska, gdyż poza tym pasażerowie łodzi nic nie mieli do jedzenia, ale ucieszyłoby się jeszcze bardziej, znalazłszy coś innego niż pospolitą białą fasolę. Z białej fasoli można przyrządzić niejedno pyszne danie. Rodzice Baudelaire’ów robili z niej na przykład sałatkę, dodając małe pomidorki, świeżą bazylię, sok z cytryny, oliwę z oliwek i pieprz cayenne. Było to fantastyczne danie na upały. Słoneczko jednak nie miało innych składników, więc raczyło współtowarzyszy podróży garściami rozgniecionej fasolowej mazi, która podtrzymywała ich przy życiu, ale w żadnym razie nie dawała satysfakcji ambitnej młodej szefowej kuchni. Słuchając przechwałek Hrabiego Olafa, Słoneczko zaglądało w pustoszejący słój, rozmyślając, co by tu jeszcze można zrobić z białej fasoli bez dodatków.

–     Na początek kupię sobie błyszczącą, nową limuzynę! – perorował Olaf. – Z potężnym silnikiem, żebym mógł swobodnie przekraczać dozwoloną prędkość, i ze wzmocnionymi zderzakami, żebym mógł najeżdżać na inne auta, nie niszcząc sobie karoserii! Nazwę ten samochód „Hrabia Olaf”, na swoją cześć. Gdy rozlegnie się z dali pisk hamulców, ludzie będą mówili: „Uwaga! Nadjeżdża Hrabia Olaf!”. Sieroty, płyńcie natychmiast do najbliższego luksusowego salonu samochodowego!

Baudelaire’owie wymienili spojrzenia. Jak z pewnością sami wiecie, jest rzeczą mało prawdopodobną, aby na środku oceanu trafił się salon samochodowy, jakkolwiek słyszałem o sprzedawcy riksz urzędującym w podwodnej grocie w głębinach Morza Kaspijskiego. Bardzo męcząca jest podróż z kimś, kto bez przerwy stawia jakieś żądania, zwłaszcza gdy żąda rzeczy niemożliwych, dlatego dzieci nie utrzymały już języków za zębami, co tu oznacza: „otwarcie wygarnęły Olafowi jego głupotę”.

–     Nie możemy płynąć do salonu samochodowego – powiedziała Wioletka. – Nie możemy płynąć donikąd. Wiatr ustał, a Klaus i ja nie mamy już siły wiosłować.

–     Lenistwo to żadna wymówka – burknął Olaf. – Ja też jestem zmęczony swoimi intrygami, a się nie skarżę.

–     Co więcej – dodał Klaus – nie mamy pojęcia, gdzie jesteśmy ani dokąd zmierzać.

–     Ja wiem, gdzie jesteśmy – odparł z ironią Olaf. – Jesteśmy na środku oceanu.

–     Doremifasola – zauważyło Słoneczko.

–     Mam dość tej twojej mdłej paciai! – skrzywił się Olaf. – Jest gorsza od sałatki, którą podawali wasi rodzice! Jeszcze nigdy nie miałem gorszych pomagierów od was!

–     Nie jesteśmy pana pomagierami! – oburzyła się Wioletka. – Przypadek zdarzył, że podróżujemy razem!

–     Zapominasz, kto tu rządzi – skarcił ją Hrabia Olaf, bębniąc brudnym kciukiem po galionie. W drugiej ręce obracał kuszę harpunową – straszną broń, w której pozostał mu do niecnych celów ostatni harpun. – Jak nie będziecie mnie słuchać, otworzę ten hełm i będzie po was!

Baudelaire’owie z obrzydzeniem spojrzeli na galion. W hełmie znajdowały się zarazki Meduzoidalnego Mycelium – trującego grzyba, który mógł uśmiercić tego, kto wchłonął go z powietrzem. Nie tak dawno śmiertelnej groźbie zatrucia tym grzybem uległo Słoneczko. Uratowali je, na szczęście, Klaus z Wioletką, znajdując antidotum w postaci japońskiej mikstury wasabi.

–     Nie ośmieli się pan uwolnić Meduzoidalnego Mycelium – odrzekł Klaus, starając się przybrać ton wielkiej pewności siebie. – Przecież zatrułby się pan wtedy razem z nami.

–     Ekwiwalentna flotylla – dodało srogim głosem Słoneczko.

–     Nasza siostra ma rację – wtrąciła się Wioletka. – Płyniemy jedną łódką, Hrabio Olafie. Wiatr ustał, nie mamy pojęcia, dokąd się kierować, i kończą nam się zapasy żywności. Szczerze mówiąc, bez środka nawigacji i wody pitnej zginiemy prawdopodobnie w ciągu paru najbliższych dni. Więc zamiast się tak rządzić, mógłby nam pan chociaż trochę pomóc.

Hrabia Olaf spiorunował ją spojrzeniem, po czym przeszedł statecznym krokiem z dzioba łodzi na rufę.

– Wy troje wymyślcie sposób wydostania nas stąd – rzekł po chwili – a ja zajmę się wymianą tabliczki z nazwą łodzi. Nie życzę sobie, żeby mój jacht w dalszym ciągu nosił nazwę „Karmelita”.

Baudelaire’owie wychylili się przez burtę i teraz dopiero ujrzeli tabliczkę z nazwą przylepioną do rufy szeroką taśmą. Na tabliczce było nagryzmolone słowo „Karmelita” – zapewne w związku z Karmelitą Plujko, wyjątkowo złośliwą dziewczynką, którą sieroty Baudelaire poznały w okropnej szkole, do której posłano je pod przymusem. Później Karmelitę adoptował nieformalnie Hrabia Olaf, wraz ze swoją ówczesną narzeczoną Esmeraldą Szpetną, którą porzucił w płonącym hotelu. Olaf odłożył kuszę i zaczął odrywać taśmę brudnym paznokciem. Spod tabliczki wyjrzała inna nazwa. Baudelaire’om było obojętne, jak będzie się zwała łódź, lecz ucieszyło ich, że łotr chociaż na chwilę znalazł sobie jakieś zajęcie i nie będzie im przeszkadzał w spokojnej rozmowie.

–     Co możemy zrobić? – spytała szeptem Wioletka. – Myślisz, Słoneczko, że udałoby ci się złowić parę ryb do zjedzenia?

Słoneczko pokręciło główką.

–     Nimarobak – powiedziało. – Nimasieci. Nura?

–     Odradzałbym nurkowanie bez odpowiedniego sprzętu – rzekł na to Klaus. – Pod wodą można się natknąć na niemiłe niespodzianki.

Baudelaire’owie zadrżeli na wspomnienie pewnego obiektu, który napotkali w głębinach, płynąc łodzią podwodną o nazwie „Queequeg”. Na ekranie radaru ukazał im się wówczas pokrętny kształt, podobny do znaku zapytania, a kapitan powiedział, że jest to coś gorszego nawet niż Hrabia Olaf.

–     Klaus ma rację – potwierdziła Wioletka. – Lepiej tu nie nurkować. Klaus, czy masz w swoich notatkach coś, co mogłoby nas naprowadzić na ślad przyjaciół?

Klaus zamknął notes i pokręcił głową.

–     Niestety, nic. Kit mówiła, że ma się spotkać z Kapitanem Widdershinsem przy pewnej kępie wodorostów, ale nawet gdybyśmy wiedzieli, która to kępa, to bez urządzenia nawigacyjnego nie ma tam jak dopłynąć.

–     Mogłabym zbudować busolę – zaoferowała się Wioletka. – Wystarczy mały kawałek namagnetyzowanego metalu i prosta ośka. Ale może rozsądniej będzie nie szukać teraz kontaktu z wolontariuszami. Przecież narobiliśmy im sporo kłopotu.

–     To fakt – przyznał Klaus. – Mogliby się wcale nie ucieszyć na nasz widok, zwłaszcza gdyby ujrzeli nas z Olafem.

Słoneczko zerknęło na łotra, wciąż zajętego zrywaniem tabliczki.

–     Chybażeby – powiedziało.

Wioletka z Klausem popatrzyli po sobie nerwowo.

–     Chyba żeby co? – spytała Wioletka.

Słoneczko przez chwilę milczało, kontemplując uniform chłopca hotelowego, w który wciąż było ubrane.

–     Wypchnąć Olafa za burtę – szepnęło po chwili, wyjątkowo poprawnie.

Wioletka aż krzyknęła ze zgrozy – nie dlatego, że Słoneczko wpadło na tak okrutny pomysł, ale dlatego, że ona sama z łatwością wyobraziła sobie realizację morderczej idei. Wyrzuciwszy Olafa za burtę, Baudelaire’owie mogliby popłynąć spokojnie dalej i nikt już nie zrzędziłby im nad głową ani ich nie straszył Meduzoidalnym Mycelium. Byłaby poza tym jedna gęba mniej do wyżywienia, a fasoli zostało już niewiele. No i gdyby przypadkiem odnaleźli Kit Snicket albo trojaczki Bagienne, nie kompromitowałaby ich obecność Olafa. Wszyscy troje spojrzeli w nerwowym milczeniu na rufę łodzi, gdzie wychylony przez burtę Olaf zdrapywał tabliczkę. Wystarczyłoby go pchnąć, a straciłby równowagę i runął w odmęty.

–     Olaf bez wahania wyrzuciłby nas za burtę – powiedziała Wioletka tak cicho, że brat z siostrą ledwo ją usłyszeli. – Gdyby nie potrzebował kogoś do wiosłowania, już dawno by to zrobił.

–     WZS też by się pewnie nie wahało – dodał Klaus.

–     Rodzice? – zagadnęło Słoneczko.

Baudelaire’owie znów spojrzeli po sobie niespokojnie. Niedawno poznali pewną tajemnicę dotyczącą rodziców i ich mrocznej przeszłości, w której ważną rolę odegrała skrzynka zatrutych rzutków. Wioletka, Klaus i Słoneczko, jak wszystkie dzieci, chcieli myśleć o swoich rodzicach jak najlepiej, jednak z upływem czasu coraz bardziej wątpili w ich szlachetność. Pilnie potrzebowali busoli, i to nie takiej, o jakiej wspomniała Wioletka. Najstarsza z Baudelaire’ów mówiła o busoli nawigacyjnej wskazującej żeglarzom prawidłowy kurs na morzu. Sierotom natomiast potrzebna była busola moralna – coś, co człowiek ma w umyśle, a może w sercu, i co podpowiada właściwy sposób postępowania w każdej sytuacji. Busolę nawigacyjną, o czym wie każdy dobry wynalazca, konstruuje się z kawałka namagnetyzowanego metalu i prostej ośki. Co do składników busoli moralnej – nie są one tak oczywiste. Niektórzy twierdzą, że każdy człowiek rodzi się z taką busolą moralną, jak z wyrostkiem robaczkowym albo wstrętem do robaków. Zdaniem innych taka busola tworzy się w miarę dorastania i obserwowania zachowań innych ludzi oraz czytania książek. Tak czy owak, busola moralna to narzędzie delikatne, a im dłużej człowiek żyje na świecie, tym trudniej mu odczytać kierunek wskazywany przez busolę moralną, a zatem i trudniej orzec, jakie zachowanie jest właściwe. Gdy sieroty Baude­laire poznały Hrabiego Olafa, ich busole moralne na pewno nie wskazałyby im jako właściwego postępku zepchnięcia tego drania z wieży albo przejechania go na śmierć jego własną czarną limuzyną. Teraz jednak, stojąc na pokładzie „Karmelity”, Baudelaire’owie nie bardzo wiedzieli, co począć z łotrem wychylonym tak daleko za burtę, że wystarczyłoby jedno lekkie popchnięcie, aby go posłać do podwodnej mogiły.

Baudelaire’owie nie podjęli jednak takiej decyzji, bo, jak to się często zdarzało w ich życiu, decyzja została podjęta za nich: Hrabia Olaf wyprostował się znienacka i z triumfalnym uśmiechem obwieścił:

– Jestem genialny! Rozwiązałem wszystkie nasze problemy! Spójrzcie!

Grubym kciukiem wskazał rufę łodzi. Baude­laire’owie wychylili się przez burtę i ujrzeli, że zamiast tabliczki z napisem „Karmelita” widnieje tam tabliczka z napisem „Hrabia Olaf”, również przylepiona taśmą i najwyraźniej zasłaniająca nazwę wymalowaną pod spodem.

–     Zmiana nazwy łodzi w żadnym razie nie rozwiązuje naszych problemów – rzekła ze znużeniem Wioletka.

–     Wioletka ma rację – dodał Klaus. – Nadal nie wiemy, dokąd płynąć, nie mamy środka nawigacji i kończą nam się zapasy żywności.

–     Chybażeby... – powiedziało Słoneczko, ale Olaf przerwał mu niecierpliwym cmoknięciem.

–     Ale z was tumany! – fuknął z irytacją. – Spójrzcie na horyzont i zobaczcie, co się zbliża! Niepotrzebny nam żaden kierunek ani nawigacja, bo popłyniemy tam, gdzie pogna nas żywioł! A świeżej wody dostaniemy tyle, że starczy nam jej do końca życia!

Baudelaire’owie podnieśli oczy i ujrzeli to, o czym mówił Olaf. Na niebie, niczym tusz rozlany po cennym dokumencie, czerniły się kłęby groźnych chmur. Sztorm na pełnym morzu zwykle przychodzi znienacka, a ten zapowiadał się na wyjątkowo dziki – dzikszy nawet niż huragan Herman, który jakiś czas temu zakłócił Baudelaire’om rejs po Jeziorze Łzawym i spowodował tragedię. W oddali już widać było zasieki deszczu, a tu i ówdzie chmurę rozrywała błyskawica.

–     Czy to nie cud? – zachichotał Olaf. Wicher targał już jego rzadkimi włosami, a coraz bliższe gromy tłumiły chichot. – Ta burza to spełnienie wszystkich waszych pragnień!

–     Łódź może ulec zniszczeniu – zauważyła Wioletka, zerkając z niepokojem na podarty żagiel. 

– To za słaba konstrukcja na taką burzę.

–     I nie mamy pojęcia, dokąd zagna nas sztorm – dodał Klaus. – Może wylądujemy jeszcze dalej od cywilizacji.

–     Wszyscy za burtą – mruknęło Słoneczko.

Hrabia Olaf popatrzył na horyzont i uśmiechnął się do burzy jak do starego kumpla, który wpadł w odwiedziny.

–     Jasne, wszystko to może się zdarzyć – rzekł z diabelskim uśmieszkiem. – Ale co wy, sieroty, możecie na to poradzić?

Baudelaire’owie także spojrzeli na horyzont. Trudno było uwierzyć, że tam, gdzie teraz kłębiły się czarne zwały chmur z deszczem i wichrem, jeszcze przed chwilą panowały spokój i całkowita pustka. Wioletka, Klaus i Słoneczko nic nie mogli poradzić na nadchodzącą burzę. Ani twórczy umysł, ani cenne notatki, ani talent kulinarny nie mogły mierzyć się z tym, co miało nastąpić. Sztormowe chmury rozwijały się coraz szerzej, jak warstwy obieranej cebuli lub jak złowrogi sekret, który z każdą chwilą staje się bardziej tajemniczy. Bez względu na to, jakie stosowne działanie wskazywała w tej sytuacji busola moralna, sieroty Baudelaire wiedziały, że pozostaje im tylko jedno wyjście: nie robić nic i czekać, aż sztorm ogarnie łódź, którą dzieliły z niecnym łotrem.

 

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel