Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Krwiożerczy karnawał. Seria Niefortunnych Zdarzeń. Tom 9
Krwiożerczy karnawał. Seria Niefortunnych Zdarzeń. Tom 9
Krwiożerczy karnawał. Seria Niefortunnych Zdarzeń. Tom 9
Krwiożerczy karnawał. Seria Niefortunnych Zdarzeń. Tom 9
Krwiożerczy karnawał. Seria Niefortunnych Zdarzeń. Tom 9
Krwiożerczy karnawał. Seria Niefortunnych Zdarzeń. Tom 9
Zajrzyj do książki
4.00/5.00 ( recenzje: 1 )

Krwiożerczy karnawał. Seria Niefortunnych Zdarzeń. Tom 9

IlustratorBrett Helquist
KategoriaDziecko 8+
Liczba stron304
ISBN978-83-276-8671-8
Wysokość208
Szerokość140
IlustracjeKolorowe
Oprawatwarda
EAN9788327686718
StronyCienkie
Tytuł oryginalnyThe Carnivorous Carnival
TłumaczJolanta Kozak
Oryginalna tytuł seriiA Series of Unfortunate Events
Data premiery2024-03-13
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Jeśli wydaje Wam się, że rodzeństwo Baudelaire zaznało już cierpień ponad miarę, macie rację. Nie ma jednak cienia nadziei, że los sierot wkrótce się odmieni.
Pobyt w Szpitalu Schnitzel okazał się dla Wioletki, Klausa i Słoneczka traumatycznym przeżyciem. Dzieciom udało się co prawda uciec z płonącego budynku, jednak wpadły z deszczu pod rynnę, ich schronieniem okazał się bowiem bagażnik samochodu należącego do… Hrabiego Olafa. Teraz młodzi Baudelaire’owie trafiają na uroczysko i aby uniknąć zdemaskowania, zatrudniają się w Gabinecie Osobliwości prowadzonym przez Madame Lulu. Czy znajomość z wróżką, obdarzoną umiejętnością odczytywania przyszłości z kryształowej kuli, przybliży sieroty do odkrycia prawdy?


Książki Lemony Snicketa mają w sobie to coś, co chwyta za serce i sprawia, że „Seria Niefortunnych Zdarzeń” zyskała miliony wielbicieli na całym świecie, a także została zekranizowana.

Przeczytaj fragment:

ROZDZIAŁ 1            

Po skończonym dniu pracy, kiedy już zamknę notes, schowam pióro i podziurawię swój wynajęty kajak, żeby nikt mi go nie podwędził, lubię posiedzieć sobie wieczorkiem i pogadać z garstką przyjaciół, którzy mi zostali. Czasami dyskutujemy o literaturze. Czasami o ludziach, którzy dybią na nasze życie, i o szansach ucieczki przed nimi. A czasami o groźnych i uciążliwych zwierzętach, które mogą kręcić się po okolicy. Ten temat zawsze prowadzi do wielkich sporów o to, która część groźnego i uciążliwego zwierzęcia jest najbardziej groźna i uciążliwa. Niektórzy twierdzą, że najgorsze są zęby bestii, bo nimi zjada ona dzieci, a bywa, że i rodziców, obgryzając ich starannie co do kosteczki. Inni są zdania, że najgorsze są pazury, bo nimi rozrywa bestia ofiarę na strzępy. A jeszcze inni uważają, że najgorsza jest sierść bestii, ponieważ wiele osób jest uczulonych na sierść zwierzęcą i od niej kicha.

Ja jednak z uporem twierdzę, że najbardziej przerażającą częścią każdej bestii jest jej paszcza – a to z tego prostego powodu, że kto ogląda paszczę potwora od środka, ten musiał już wcześniej widzieć i zęby, i pazury, i nawet sierść, a teraz tkwi w potrzasku i zapewne nie ma dla niego ratunku. Z tego właś­nie powodu wyrażenie „w paszczy potwora” oznacza, że znajdujemy się „w strasznej sytuacji, prawie bez szans na bezpieczną ucieczkę”. Nie jest to wyrażenie, którego używa się z przyjemnością.

Z żalem powiadamiam was, że w tej książce wyrażenie „w paszczy potwora” użyte zostanie trzy razy, zanim historia dobiegnie końca, nie licząc dotychczasowych przypadków użycia przeze mnie wyrażenia „w paszczy potwora” dla uprzedzenia was, ile razy wyrażenie „w paszczy potwora” pojawi się w tekście. Trzykrotnie w tej historii bohaterowie znajdą się w strasznej sytuacji, właściwie bez szans na bezpieczną ucieczkę. Dlatego na waszym miejscu porzuciłbym czym prędzej tę książkę i ratował własną skórę, bo historia tu opowiedziana jest tak mroczna, przykra i żałosna, że od samego jej czytania poczujecie się, jakbyście wylądowali w paszczy potwora, ale ten raz też się nie liczy.

Sieroty Baudelaire tkwiły właśnie w paszczy potwora – to jest w ciemnym ciasnym bagażniku długiego czarnego automobilu. O ile nie jest się drobnym, przenośnym przedmiotem, woli się na ogół podróżować na siedzeniu samochodu, gdzie można oprzeć się wygodnie, wyglądać przez okno na przesuwający się za nim krajobraz i delektować się poczuciem bezpieczeństwa, które zapewnia podróżnemu pas przypinający go do fotela. Baudelaire’owie jednak nie mogli oprzeć się wygodnie. Wszystko ich już bolało od kulenia się jedno przy drugim w nieznośnej ciasnocie. Okna do wyglądania też nie mieli, tylko parę dziur po pociskach – pamiątek gwałtownego zajścia, którego szczegółów na razie boję się dochodzić. A co do bezpieczeństwa, to czuli się od niego jak najdalsi, ilekroć pomyśleli o pozostałych pasażerach automobilu i spróbowali odgadnąć, dokąd jadą.

Kierowcą automobilu był niejaki Hrabia Olaf, podły osobnik z jedną brwią zamiast dwóch i chciwą żądzą pieniędzy zamiast szacunku dla innych ludzi. Baudelaire’owie poznali Hrabiego Olafa wkrótce po otrzymaniu wiadomości, że ich rodzice zginęli w strasznym pożarze; wkrótce też odkryli, że Hrabiego Olafa interesuje wyłącznie wielki majątek, który rodzice pozostawili im w spadku. Z niezłomną determinacją – co tutaj znaczy: „gdziekolwiek Baudelaire’owie się znaleźli” – Hrabia Olaf tropił ich, stosując najpodlejsze sztuczki dla zagarnięcia ich fortuny. Jak dotąd nie osiągnął celu, chociaż pomagała mu jak mogła jego narzeczona, Esmeralda Szpetna, osoba równie jak on podła, choć niewątpliwie lepiej ubrana. Ona to podróżowała teraz na przednim siedzeniu automobilu, z tyłu zaś tłoczyła się dziwna zbieranina pomocników Hrabiego Olafa: łysy z wielkim nosem, dwie kobiety upudrowane na biało i złośliwy typ z żelaznymi hakami zamiast dłoni. Ponieważ siedzieli z tyłu, dzieci słyszały chwilami strzępy ich rozmów zagłuszanych war- kotem silnika i odgłosami z szosy.

Widząc tak niemiłe towarzystwo, można by pomyśleć, że sieroty Baudelaire powinny były poszukać jakiegoś innego sposobu podróżowania, zamiast pchać się do bagażnika – dzieci jednak uciekały od okoliczności jeszcze bardziej przerażających niż Olaf i jego kompania, a na kręcenie nosem nie było czasu. Teraz jednak, z każdą chwilą podróży, Wioletka, Klaus i Słoneczko coraz bardziej martwili się swoją sytuacją. Przez dziury po ostrzale widzieli, jak zachodzące słońce ustępuje miejsca wieczorowi, i czuli, że droga pod nimi staje się coraz bardziej wyboista. Baudelaire’owie zachodzili w głowę, dokąd jadą i co się stanie, gdy dotrą na miejsce.

–          Czy jesteśmy już na miejscu? – przerwał długą ciszę głos hakorękiego.

–          Mówiłem ci, żebyś mnie o to więcej nie pytał – rozzłościł się Olaf. – Będziemy na miejscu, jak będziemy na miejscu, koniec kropka.

–          Nie moglibyśmy zrobić małego postoju? – spytała jedna z bladolicych. – Za parę kilometrów jest parking rekreacyjny, widziałam tablicę.

–          Nie ma czasu na postoje – uciął kategorycznie Olaf. – Jak się chciało iść do toalety, trzeba to było zrobić przed wyjazdem.

–          Przecież szpital się palił! – jęknęła z pretensją bladolica.

–          Tak, zatrzymajmy się – poparł ją łysy. – Od obiadu nie mieliśmy nic w ustach, w brzuchu mi burczy.

–          Wykluczone – odparła Esmeralda. – Tutaj na uroczysku nie ma ani jednej modnej restauracji.

Wioletka, najstarsza z sierot Baudelaire, uścisnęła zesztywniałe ramię Klausa i mocniej przytuliła Słoneczko, jakby chciała się z nimi porozumieć bez słów. Esmeralda Szpetna nieustannie rozprawiała o tym, co jest modne – a więc, jej zdaniem, pożądane – ale nie to zaciekawiło Baudelaire’ów: zaciekawiła ich pierwsza wzmianka o tym, dokąd wiezie ich samochód. Uroczyskiem nazywano rozległe pustkowie z dala od miasta i najmniejszej choćby wioski – w promieniu setek mil nie było tam ani jednej osady ludzkiej. Rodzice wielokrotnie obiecywali młodym Baudelaire’om, że ich tam zabiorą, aby mogli obejrzeć słynny zachód słońca na uroczys­ku. Klaus, zagorzały pożeracz książek, czytał rodzinie tak zachęcające opisy owych zachodów słońca, że ledwo mogli się doczekać wycieczki. Wioletka, obdarzona sporym talentem wynalazczym, zaczęła nawet konstruować kuchenkę na paliwo słoneczne, aby mogli całą rodziną delektować się grzankami z serem, obserwując, jak granatowa kurtyna nieba spuszcza się powoli na kaktusy porastające uroczysko, a słońce tonie majestatycznie za ośnieżonymi szczytami odległych Gór Grozy. Żadne z dzieci nie przypuszczało jednak, że pewnego dnia przyjadą tutaj same, ściśnięte w bagażniku auta strasznego łotra.

–          Szefie, czy szef jest pewien, że tu jest bezpiecznie? – zaniepokoił się hakoręki. – Jakby policja przyjechała nas szukać, nie będzie gdzie się schować.

–          Przecież zawsze możemy się przebrać – przypomniał mu łysy. – W bagażniku mamy wszystko, co potrzeba.

–          Nie potrzebujemy się chować ani przebierać – powiedział Olaf. – Dzięki tej kretynce, reporterce z „Dziennika Punctilio”, wszyscy są przekonani, że ja nie żyję, zapomniałeś?

–          Ty nie żyjesz – zachichotała nieprzyjemnie Esmeralda – a smarkacze Baudelaire są twoimi mordercami. Nie mamy powodu się chować, mamy powód się radować! To trzeba uczcić!

–          Na uciechy jeszcze za wcześnie – zgasił ją Olaf. – Zostały nam dwie sprawy do załatwienia. Przede wszystkim trzeba zniszczyć ostatni dowód, przez który możemy pójść siedzieć.

–          Akta Snicketa – uściśliła Esmeralda, a Baudelaire’owie zadrżeli w bagażniku; im samym udało się zdobyć pojedynczą stronę wspomnianych akt, która spoczywała teraz bezpiecznie w kieszeni Klausa.

Trudno było wiele wywnioskować z pojedynczej strony, jednak wynikało z niej, że akta Snicketa mogą zawierać informacje o kimś, kto ocalał z pożaru. Baudelaire’om zależało więc bardzo na znalezieniu pozostałych stron, zanim znajdzie je Olaf.

–          To jasne – stwierdził hakoręki. – Jasne, że trzeba znaleźć akta Snicketa. A ta druga sprawa?

–          Musimy dopaść Baudelaire’ów, idioto! – zgromił go Olaf. – Jak ich nie dopadniemy, nie zgarniemy ich fortuny i wszystkie moje plany pójdą na marne.

–          Nic podobnego, twoje plany nigdy nie idą na marne – zaprotestowała jedna z bladolicych. – Ja się świetnie bawię, nawet bez fortuny Baude­laire’ów.

–          Jak myślicie, czy wszystkie trzy szczeniaki uszły z życiem ze szpitala? – spytał łysy.

–          Te szczeniaki mają więcej szczęścia niż rozumu – burknął Olaf – więc na pewno przeżyły i mają się świetnie, chociaż bardzo by nam to ułatwiło sprawę, gdyby przynajmniej jedno spaliło się na skwarek, a jeszcze lepiej dwoje. Do zdobycia fortuny starczy jedno żywe.

–          Mam nadzieję, że to będzie Słoneczko – powiedział hakoręki. – Bardzo fajnie było trzymać je w klatce, chętnie bym to powtórzył.

–          Osobiście wolałbym Wioletkę – stwierdził Olaf. – Jest najładniejsza.

–          Mnie wszystko jedno, kto to będzie – ucięła dyskusję Esmeralda. – Ważne, gdzie oni teraz są.

–          Spokojna głowa, Madame Lulu nam powie – rzekł Olaf. – Wyczyta wszystko ze swojej kryształowej kuli.

–          Nigdy nie wierzyłam w kryształowe kule i takie tam – odezwała się jedna z bladolicych – ale odkąd Madame Lulu za każdym razem informuje cię, gdzie znaleźć Baudelaire’ów, przekonałam się, że wróżby mówią prawdę.

–          Trzymaj się mnie – mruknął Olaf – a jeszcze o niejednym się przekonasz. O, widzę skręt w Ulicę Umiarkowanie Uczęszczaną. Jesteśmy prawie na miejscu.

Auto skręciło ostro w lewo, a Baudelaire’owie gwałtownie przeturlali się na lewą stronę bagażnika, razem z mnóstwem rzeczy, które Olaf woził tam dla realizacji swoich zbójeckich intryg. Wioletka z trudem powstrzymała kaszel, gdy sztuczna broda połaskotała ją po gardle. Klaus w ostatniej chwili zasłonił twarz ręką, żeby wprawiona w ruch skrzynka z narzędziami nie stłukła mu okularów. A Słoneczko zacisnęło mocno buzię, żeby któryś z brudnych podkoszulków Olafa nie zaplątał mu się w ostre zęby. Ulica Umiarkowanie Uczęszczana była jeszcze bardziej wyboista od szosy, którą jechali wcześniej, a silnik auta warczał teraz tak głośno, że dzieci nie słyszały już nawet strzępów konwersacji, dopóki Olaf nie zahamował z piekielnym zgrzytem i nie zatrzymał samochodu.

–          Czy jesteśmy na miejscu? – spytał hakoręki.

–          Jasne, że na miejscu, a gdzie, ty głupku! – odparł Olaf. – Patrz na szyld: Karnawał Kaligariego.

–          A gdzie Madame Lulu? – zainteresował się łysy.

–          A jak myślisz? – spytała Esmeralda i wszyscy się roześmiali.

Drzwi automobilu otwarły się ze zgrzytem i auto znów się zabujało, bo pasażerowie zaczęli wysiadać.

–          Mam wyjąć wino z bagażnika, szefie? – spytał łysy. Baudelaire’owie zamarli.

–          Nie – odparł Hrabia Olaf. – Madame Lulu na pewno naszykowała poczęstunek.

Trójka dzieci leżała cichutko, nasłuchując, jak Olaf i jego trupa oddalają się od samochodu. Odgłos ich kroków cichł w oddali, aż w końcu słychać było tylko wieczorny wiatr poświstujący przez dziury po ostrzale. Wtedy dopiero dzieci uznały, że bezpiecznie można się odezwać.

–          Co teraz zrobimy? – szepnęła Wioletka, odsuwając łaskoczącą brodę.

–          Meril – powiedziało Słoneczko.

Jak wiele osób w wieku niemowlęcym, najmłodsze z Baudelaire’ów posługiwało się językiem trudnym niekiedy do zrozumienia dla postronnych, jednak rodzeństwo Słoneczka natychmiast pojęło, że siostrzyczka komunikuje coś w sensie: „Na początek wydostańmy się z tego bagażnika”.

–          I to czym prędzej – zgodził się z nią Klaus. – Nie wiemy przecież, kiedy Olaf i jego trupa tu wrócą. Wioletko, czy masz jakiś pomysł na wydostanie nas stąd?

–          Nie powinno z tym być większego trudu – odparła Wioletka. – Tyle jest rzeczy w bagażniku... – Sięgnęła za siebie, pomacała i wyczuła palcami mechanizm zamykający bagażnik. – Znam się trochę na takich zamkach – powiedziała. – Aby go otworzyć, potrzebuję tylko mocnej pętelki. Poszukajcie, czy nie ma tu czegoś odpowiedniego.

–          Coś mi się okręciło wokół lewej ręki – stwierdził Klaus, zezując w bok. – Wygląda mi to na kawałek turbana, który Olaf nosił na głowie, kiedy przebrał się za trenera Dżyngisa.

–          Za grube – oceniła Wioletka. – Pętla musi się wślizgnąć między dwa elementy zatrzasku.

–          Semdzia! – oznajmiło Słoneczko.

–          To moja sznurówka, Słoneczko – wyjaśnił Klaus.

–          Zostawimy ją sobie jako rozwiązanie awaryjne – powiedziała Wioletka. – Lepiej by było, żebyś się nie potykał, gdy będziemy stąd uciekać. Czekajcie, zdaje mi się, że znalazłam coś pod kołem zapasowym.

–          Co to takiego?

–          Nie wiem. Na dotyk jakby sznurek, z czymś okrągłym i płaskim na końcu.

–          To na pewno monokl – rzekł Klaus. – No wiesz, ten śmieszny okular, który Olaf nosił, gdy udawał Gunthera na aukcji dzieł sztuki.

–          Chyba masz rację – przyznała Wioletka. – Skoro ten monokl pomógł Olafowi w realizacji jego planu, to niech teraz pomoże nam. Słoneczko, spróbuj się troszkę przesunąć, a ja sprawdzę, czy to zadziała.

Słoneczko skuliło się, jak mogło, a Wioletka, sięgając ponad siostrą i bratem, wcisnęła sznurek monokla w mechanizm zatrzasku. Wszyscy nadstawili ucha: Wioletka manipulowała swoim wynalazkiem, aż po paru sekundach rozległo się ciche klik! i klapa bagażnika uniosła się powoli, z przeciągłym skrzypieniem. Chłodne powietrze wtargnęło do środka, ale Baudelaire’owie jeszcze chwilę wytrwali bez ruchu, na wypadek gdyby odgłos otwierającej się klapy ściągnął uwagę Olafa. Wyglądało jednak na to, że i Olaf, i wszyscy jego asystenci byli już tak daleko, że nic nie usłyszeli, bo minęło następne parę sekund i do uszu dzieci nie dobiegło nic oprócz cykania wieczornych świerszczy i dalekiego ujadania psa.

Baudelaire’owie popatrzyli po sobie, mrużąc oczy w półmroku, a potem, już bez słowa, Wioletka z Klausem wygramolili się z bagażnika i wydobyli z niego siostrzyczkę. Zapadał zmierzch. Słynny zachód słońca na uroczysku właśnie się skończył i wszystko skąpane było w odcieniu ciemnoniebieskim, jakby Hrabia Olaf wywiózł Baudelaire’ów w przepastne głębie oceanu. Wielki drewniany szyld głosił: KARNAWAŁ KALIGARIEGO. Litery miały krój staroświecki, a pod napisem widniało spłowiałe malowidło przedstawiające lwa, który goni przerażonego chłopczyka. Pod szyldem stała budka reklamująca sprzedaż biletów i druga budka połyskująca w niebieskawym blasku – telefoniczna. Za budkami widać było gigantyczną kolejkę górską, co tu oznacza: „szereg wagoników, w których się siada i pędzi w dół i w górę po przerażająco stromym i spadzistym torze, bez żadnego powodu i celu”. Nie ulegało jednak wątpliwości, nawet w półmroku, że kolejki górskiej od dłuższego czasu nie uruchamiano, bo tory i wagoniki obrosły bluszczem i inną pnącą roślinnością, co sprawiało takie wrażenie, jakby ta główna atrakcja lunaparku miała się zaraz zapaść pod ziemię. Nieco dalej stał rząd wielkich namiotów trzepoczących na wieczornym wietrze jak galaretowate meduzy, a przy każdym namiocie parkował barakowóz, to znaczy wagon na kółkach używany jako dom przez osoby często podróżujące. Barakowozy i namioty miały wymalowane rozmaite emblematy, ale Baudelaire’owie natychmiast odgadli, który barakowóz zajmuje Madame Lulu – zdobiło go bowiem gigantyczne oko. Było ono takie samo jak oko wytatuowane na kostce lewej nogi Hrabiego Olafa. Ten sam emblemat spotkali Baudelaire’owie już nieraz. Zadrżeli więc, widząc, że nie uciekną przed nim nawet na uroczysku.

–          Skoro wydostaliśmy się już z bagażnika – powiedział Klaus – to teraz wydostańmy się z tej okolicy. Olaf i jego trupa mogą wrócić w każdej chwili.

–          Ale dokąd pójdziemy? – spytała Wioletka. – Jesteśmy na uroczysku. Kompan Olafa mówił, że tu nie ma gdzie się schować.

–          Poszukamy kryjówki – odparł Klaus. – Na pewno nie jest dla nas bezpiecznie pozostawać w miejscu, gdzie Hrabia Olaf jest mile widziany.

–          Oko! – poparło brata Słoneczko, wskazując barakowóz Madame Lulu.

–          Ale nie możemy się znów błąkać po nieznanej okolicy. Ostatnim razem wpędziło nas to w jeszcze gorsze kłopoty – przypomniała Wioletka.

–          Może uda nam się dodzwonić na policję z tamtej budki – zaproponował Klaus.

–          Dragnet! – zauważyło Słoneczko, komunikując: „Przecież policja uważa nas za morderców!”.

–          Chyba powinniśmy się skontaktować z panem Poe – stwierdziła Wioletka. – Na telegram z prośbą o pomoc nie odpowiedział, ale może przez telefon będziemy mieli więcej szczęścia.

Cała trójka spojrzała po sobie bez większej nadziei. Pan Poe pełnił funkcję Wiceprezesa do Spraw Sierot w wielkim banku miejskim – Mecenacie Mnożenia Mamony. Do jego obowiązków należało między innymi nadzorowanie spraw rodzeństwa Baudelaire’ów po strasznym pożarze. Pan Poe nie był złym człowiekiem, ale przez nieostrożność postawił już Baudelaire’ów w tylu niebezpiecznych sytuacjach, że niejeden prawdziwie zły człowiek mógłby mu pozazdrościć. Dzieci nie kwapiły się więc do ponownego skontaktowania się z nim, ale co było robić.

–          Słaba nadzieja, że nam pomoże, ale co mamy do stracenia? – podsumowała Wioletka.

–          Nie myślmy o tym na razie – rzekł Klaus, kierując się ku budce telefonicznej. – Może pan Poe pozwoli nam się przynajmniej wytłumaczyć.

–          Weridz – zauważyło Słoneczko, komunikując coś w sensie: „Ale na telefon trzeba mieć pieniądze”.

–          Ja nie mam ani grosza – stwierdził Klaus, sięgając do kieszeni. – A ty, Wioletko?

Wioletka pokręciła głową.

–          Zadzwońmy do centrali i spytajmy, czy można wyjątkowo zadzwonić za darmo – zaproponowała.

Klaus kiwnął głową i otworzył drzwi budki telefonicznej. Wszyscy troje stłoczyli się w środku. Wioletka podniosła słuchawkę i wykręciła „0” do centrali, a Klaus podniósł Słoneczko, aby i ono mogło słyszeć przebieg rozmowy.

–          Centrala – odezwała się centrala.

–          Dobry wieczór – powiedziała Wioletka. – Moje rodzeństwo i ja chcielibyśmy zadzwonić.

–          Proszę umieścić w aparacie odpowiednią sumę – poleciła centrala.

–          Problem w tym, że my nie mamy odpowiedniej sumy – odparła Wioletka. – Nie mamy żadnej sumy. Ale sytuacja jest wyjątkowa. Ze słuchawki rozległ się słaby świst, po którym dzieci poznały, że osoba z centrali westchnęła.

–          Na czym polega wyjątkowość waszej sytuacji?

Wioletka spojrzała na brata i siostrę: w okularach Klausa i zębach Słoneczka odbijały się resztki blasku niebieskawego zmierzchu. Z zapadaniem ciemności wyjątkowość sytuacji Baudelaire’ów tak narastała, że objaśnienie jej komuś z centrali wymagałoby chyba całej nocy, toteż Wioletka spróbowała ułożyć naprędce zwięzłe streszczenie – innymi słowy „opowiedzieć historię Baudelaire’ów w taki sposób, który przekonałby osobę z centrali telefonicznej, iż powinna pozwolić dzieciom zadzwonić za darmo do pana Poe”.

–          No więc – zaczęła – ja nazywam się Wioletka Baudelaire, a są tu ze mną mój brat Klaus i moja siostra Słoneczko. Nasze imiona mogą brzmieć znajomo, gdyż niedawno w „Dzienniku Punctilio” pisano o nas jako o Weronice, Klemensie i Sabinie Baudelaire, mordercach Hrabiego Omara. Tylko że Hrabia Omar to w rzeczywistości Hrabia Olaf i wcale nie został zabity. Upozorował własną śmierć, zabijając inną osobę noszącą identyczny jak jego tatuaż, a winą za tę zbrodnię obarczył nas. Ostatnio spalił szpital, próbując nas złapać, ale myśmy się schowali w bagażniku jego samochodu, którym wraz z kompanami zbiegł z miejsca przestępstwa. No i właśnie wydostaliśmy się z tego bagażnika i chcielibyśmy się skontaktować z panem Poe, żeby nam pomógł znaleźć akta Snicketa, które, jak przypuszczamy, zawierają informacje, co oznacza skrót WZS i czy któreś z naszych rodziców przeżyło pożar. Wiem, że to bardzo zawiła historia i może wydać się niewiarygodna, ale znaleźliśmy się całkiem sami tu na uroczysku i nie wiemy, co robić.

Historia brzmiała tak przerażająco, że nawet sama Wioletka, opowiadając ją, troszkę się popłakała. Otarła łzę z oka, nasłuchując pilnie odpowiedzi centrali. Ale centrala milczała. Cała trójka Baude­laire’ów nadstawiła ucha, ale ze słuchawki dobiegał tylko pusty, odległy szum linii telefonicznej.

–          Halo? – zaryzykowała w końcu Wioletka.

Telefon milczał.

–          Halo? – powtórzyła Wioletka. – Halo? Halo?

Brak odpowiedzi.

–          Halloo?!! – krzyknęła Wioletka, najgłośniej jak się odważyła.

–          Odwieś już tę słuchawkę – poradził z rezygnacją Klaus.

–          Ale dlaczego nikt nie odpowiada? – rozpłakała się Wioletka.

–          Nie wiem – rzekł Klaus. – W każdym razie centrala raczej nam nie pomoże.

Wioletka odwiesiła słuchawkę i otworzyła drzwi budki. Słońce zdążyło już całkiem zajść, zrobiło się zimniej. Wioletka zadrżała od podmuchu nocnego wiatru.

–          Kto nam pomoże? – spytała bezradnie. – Kto się nami zajmie?

–          Sami się sobą zajmiemy, nie mamy wyjścia – odrzekł Klaus.

–          Efraj – powiedziało Słoneczko, komunikując: „Tylko że tym razem wpadliśmy w wyjątkowo poważne tarapaty”.

–          To prawda – przyznała Wioletka. – Tkwimy na pustkowiu, w okolicy żadnej kryjówki, a cały świat uważa nas za zbrodniarzy. Więc jak zajmują się sobą zbrodniarze na uroczysku?

Jakby w odpowiedzi dobiegła ich salwa śmiechu. Niezbyt głośna, bo dochodząca z daleka, ale w wieczornej ciszy tak przejmująca, że dzieci podskoczyły z wrażenia. Słoneczko wskazało paluszkiem na oświetlone okno w barakowozie Madame Lulu. Na tle okna przesuwały się cienie, po których Baude­laire’owie poznali, że Hrabia Olaf i jego trupa bawią w środku na wesołej pogawędce.

Tymczasem Klaus, Wioletka i Słoneczko drżeli z zimna na dworze pod osłoną nocy.

–          Zajrzyjmy tam – zaproponował Klaus. – Zobaczmy, jak zajmują się sobą zbrodniarze.    

 

ROZDZIAŁ 2            

Podsłuchiwanie – czyli „słuchanie ciekawych rozmów, do których nas nie zaproszono” – jest czynnością pożyteczną i często przyjemną, ale nie jest czynnością grzeczną. Za podsłuchiwanie, tak jak za każde niegrzeczne zachowanie, grozi nam kara, jeże- li ktoś przyłapie nas na gorącym uczynku. Sieroty Baudelaire miały już, oczywiście, wielką wprawę w unikaniu łapanek – wiedziały, jak należy się skradać  chyłkiem przez teren wesołego miasteczka Karnawał Kaligariego i jak dostać się niepostrzeżenie pod barakowóz Madame Lulu, aby zajrzeć do wnętrza przez okno. Gdybyście się tam znaleźli w ów niesamowity niebieskawy wieczór – czego moje dochodzenie bynajmniej nie potwierdza – nie usłyszelibyście nawet najlżejszego szmeru od strony sierot Baudelaire podsłuchujących swoich wrogów.

Za to Hrabia Olaf i jego trupa hałasowali ile wlezie.

–          Madame Lulu! – wrzasnął Hrabia Olaf, a dzieci przylgnęły mocno do ściany barakowozu, aby pozostać w cieniu. – Madame Lulu! Prosimy nalać nam wina! Podpalenie i ucieczka przed pościgiem zawsze wzmagają moje pragnienie!

–          Ja poproszę raczej maślanki, koniecznie w kartonie – powiedziała Esmeralda. – To ostatnia nowość w dziedzinie napojów chłodzących.

–          Pięć kieliszki wina i karton maślanka, służę, proszę – zabrzmiał kobiecy głos z dziwnym akcentem, który dzieci natychmiast rozpoznały.

Nie tak dawno, kiedy ich opiekunką była Esmeralda Szpetna, Olaf przebrał się za osobnika niezbyt biegle mówiącego po angielsku – głównym elementem jego przebrania był właśnie język, z takim samym akcentem jak ten, który dobiegł oto uszu Baudelaire’ów. Dzieci bardzo chciały dostrzec przez okienko choćby skrawek postaci wróżki, ale Ma­dame Lulu szczelnie zaciągnęła zasłonki.

–          Przyjemność moja widzieć tobie, mój Olaf. Zawitaj w barakowóz mój. Jak życie twoje?

–          Mamy po uszy roboty – odparł hakoręki, stosując powiedzenie, które tu oznacza: „Od dość dawna uganiamy się bezskutecznie za niewinnymi dziećmi”. – Okazuje się, że bardzo trudno złapać te trzy sieroty.

–          Niech nie martwi dzieciami, proszę – rzekła Madame Lulu. – Mój kula kryształowa mówi mnie, że Olaf mój przemoże.

–          Jeśli to znaczy: „zamorduje niewinne dzieci” – powiedziała jedna z bladolicych – to nie mieliśmy dzisiaj lepszej wiadomości.

–          „Przemoże” znaczy „wygra” – przetłumaczył Olaf. – W moim przypadku równa się to zabiciu tych głupich Baudelaire’ów. Czy kula kryształowa podaje dokładnie, kiedy przemogę, Madame Lulu?

–          Bardzo wkrótce, proszę – odparła Madame Lulu. – Jakie podarki wieziesz mnie z podróży twych, mój Olaf?

–          Ano, zobaczmy, co my tu mamy – rzekł Olaf. – Oto przepiękne perły, które ukradłem pielęgniarce ze Szpitala Schnitzel.

–          Te perły obiecałeś mnie! – przypomniała Esmeralda. – Jej możesz dać któryś z kruczych kapeluszy podwędzonych w Wiosce Zakrakanych Skrzydlaków.

–          Powiem ci, Lulu – zmienił temat Olaf – że twój talent do przepowiadania przyszłości jest zdumiewający. Nigdy bym się nie domyślił, że sieroty chowają się w tej zapadłej dziurze, a twoja kryształowa kula wiedziała to od razu.

–          Magia to magia, proszę – odparła Lulu. – Wina jeszcze, mój Olaf?

–          Dziękuję, może być. A teraz, Lulu, twój niezwykły talent wróżbiarski znów jest nam potrzebny.

–          Ci smarkacze Baudelaire’owie jeszcze raz nam się wymknęli – uściślił łysy. – Po pierwsze, szef ma nadzieję, że wyjawi nam pani, gdzie są.

–          A po drugie – wtrącił się hakoręki – potrzebujemy informacji, gdzie są akta Snicketa.

–          A po trzecie, interesuje nas, czy któreś z rodziców Baudelaire’ów przeżyło pożar – dodała Esmeralda. – Sieroty, zdaje się, uważają, że tak, ale tylko kryształowa kula może powiedzieć nam, czy tak jest na pewno.

–          A po czwarte, ja bym się jeszcze napiła wina – oznajmiła jedna z bladolicych.

–          Stawiacie żądań wiele – stwierdziła ze swoim dziwnym akcentem Madame Lulu. – Madame Lulu pamięta, proszę, jak wizytowałeś jej dla samą przyjemność towarzystwa, mój Olaf.

–          Dzisiaj na to nie ma czasu – uciął temat Olaf. – Możesz zasięgnąć rady kryształowej kuli, najlepiej zaraz?

–          Znasz prawa kuli kryształowej, mój Olaf – odparła Lulu. – W noc kula kryształowa spać musi w namiot wróżki, a o wschód słońca zadać jej można jednego pytania. –          W takim razie jutro z rana zadam jej swoje pierwsze pytanie – oświadczył Olaf – i zostaniemy tutaj tak długo, aż uzyskamy wszystkie odpo­wiedzi.

–          Ach, mój Olaf! – westchnęła Madame Lulu. – Czasy ciężkie, proszę, dla Karnawał Kaligari. Słaby interes mieć wesołego miasteczka na uroczysko, mało ludzi nawiedza Madame Lulu i kula kryształowa. Sklep z pamiątkami Karnawał Kaligari sprzedawa towar lichy. I nie ma dość dziwolągi Madame Lulu w Gabinet Osobliwości. A mój Olaf wizytuje Madame Lulu ze swoją trupą, wino mnie piją i całe zapasy mnie wyjadają.

–          Ten pieczony kurczaczek – paluszki lizać! – pochwalił hakoręki.

–          Madame Lulu bez pieniędzy – skarżyła się dalej Lulu. – Ciężko, mój Olaf, przyszłość ciebie przepowiadać, kiedy Madame Lulu taki biedny. Dach w barakowóz mój przecieka, a nie ma, proszę, pieniądze na remont.

–          Już ci mówiłem – zniecierpliwił się Olaf – że jak tylko dorwiemy fortunę Baudelaire’ów, wesołe miasteczko dostanie kupę forsy.

–          Mówiłeś to już i o fortuna Bagiennych, i o fortuna Snicketa – przypomniała mu Madame Lulu. – A złamany grosz Madame Lulu nie widziała. Trzeba pomyśleć, proszę, jak sławny czynić Karnawał Kaligari. Madame Lulu nadziejała, że trupa Olaf da przedstawienie jakie, może Cudowny ślub. I przyjdzie ludzi moc oglądać.

–          Szef nie ma czasu pokazywać się na scenie – powiedział łysy. – Knucie przestępczych intryg to praca na okrągłą dobę.

–          A poza tym – wtrąciła Esmeralda – ja wycofałam się z branży rozrywkowej. Chcę być już tylko narzeczoną Hrabiego Olafa.

Zapadła cisza, w której z barakowozu dochodziło tylko mlaskanie i chrzęst obgryzanych kości kurczęcia. Potem ktoś westchnął przeciągle i zabrzmiał cichy głos Madame Lulu:

–          Nie mówiłeś, mój Olaf, że Esmeralda jest narzeczona twoja. Madame Lulu niepewna, czy pozwoli trupa twoja pozostać w barakowóz mój.

–          Ależ droga Lulu! – rzekł Olaf, a podsłuchujące go dzieci zadrżały. Olaf przybrał bowiem ton znany Baudelaire’om od dawna: zawsze przemawiał tym tonem, kiedy chciał przekonać rozmówcę, że jest człowiekiem dobrym i przyzwoitym. Nawet przy zaciągniętej zasłonce dzieci miały pewność, że Olaf szczerzy się w zębatym uśmiechu do Madame Lulu, a jego oczy błyszczą pod pojedynczą brwią, jakby miał zaraz opowiedzieć świetny dowcip. – Czy ja ci już, Lulu, opowiadałem, jak rozpoczęła się moja kariera aktorska?

–          To fascynująca historia – wtrącił hakoręki.

–          W istocie – przyznał Olaf. – Dolej mi wina, Lulu, to ci ją opowiem. A więc, już jako dziecko byłem najprzystojniejszym chłopcem w szkole. Pewnego dnia nasz młody dyrektor...

Baudelaire’om to wystarczyło. Dość czasu spędzili z tym łotrem, aby wiedzieć, że gdy raz zacznie mówić o sobie, gada i gada, aż wszystkie krowy wrócą z pastwiska – co tutaj znaczy: „aż skończy się wino w butelce”. Oddalili się więc na palcach w stronę samochodu Hrabiego Olafa, aby tam móc spokojnie pogadać, bez ryzyka, że zostaną podsłuchani. W nocnych ciemnościach podłużny czarny automobil wyglądał jak wielka dziura w krajobrazie i dzieci miały wrażenie, że zaraz w nią wpadną, kiedy tak stały, zastanawiając się, co dalej robić.

–          Chyba powinniśmy stąd pójść – rzekł z wahaniem Klaus. – To na pewno nie jest bezpieczne miejsce. Tylko dokąd możemy pójść na uroczysku? W promieniu wielu mil nie ma tu kompletnie nic, grozi nam śmierć z pragnienia albo napaść dzikich zwierząt.

Wioletka rozejrzała się pospiesznie, jakby w obawie, że coś dzikiego zaatakuje ich natychmiast, ale jedynym dzikim zwierzęciem w polu widzenia był malowany tygrys na szyldzie wesołego miasteczka.

–          Nawet gdybyśmy na kogoś tutaj trafili – zauważyła Wioletka – wezmą nas prawdopodobnie za morderców i wezwą policję. Poza tym Madame Lulu ma od jutra rana zacząć odpowiadać na pytania Olafa.

–          Wierzysz w tę kryształową kulę Madame Lulu? – spytał Klaus. – Bo ja nigdzie w swoich lekturach nie znalazłem dowodów, że wróżby są prawdziwe.

–          A jednak Madame Lulu za każdym razem informuje Olafa, gdzie jesteśmy – przypomniała mu Wioletka. – Skądś musi brać te informacje. Jeśli naprawdę byłaby w stanie zlokalizować akta Snicketa albo ustalić, czy któreś z naszych rodziców żyje...

Nie dokończyła zdania, ale nie było to konieczne. Wszyscy troje wiedzieli, że ustalenie, czy któreś z ich rodziców żyje, na pewno warte jest pozostania w wesołym miasteczku.

–          Zandower – powiedziało Słoneczko, komunikując: „A więc zostajemy”.

–          Przynajmniej do jutra rana – potwierdził Klaus. – Tylko gdzie się schowamy? Musimy się ukryć, żeby ktoś nas nie rozpoznał.

–          Wozu? – zasugerowało Słoneczko.

–          Ludzie z tych barakowozów pracują dla Ma­dame Lulu – powiedział Klaus. – Kto wie, czy okazaliby się skorzy do pomocy?

–          Mam pomysł – oświadczyła Wioletka i skierowała się ku bagażnikowi auta Hrabiego Olafa.

Otworzyła skrzypiącą klapę i zajrzała do środka.

–          Gupi! – skrytykowało ją Słoneczko, komunikując: „Moim zdaniem to wcale nie jest dobry pomysł, Wioletko”.

–          Słoneczko ma rację – poparł siostrzyczkę Klaus. – Olaf i jego banda mogą tu w każdej chwili przyjść, żeby wyjąć coś z bagażnika. Nie powinniśmy się tam chować.

–          Wcale nie chcę, żebyśmy się chowali w bagażniku – powiedziała Wioletka. – W ogóle nie będziemy się chować. Przecież Olaf i jego trupa nigdy się nie chowają, a i tak unikają rozpoznania. Przebierzemy się!

–          Gabrowa? – spytało Słoneczko.

–          A dlaczego miałoby nam się nie udać? – odparła Wioletka. – Olaf w przebraniu wszystkich potrafi nabrać. Jeśli zdołamy przekonać Madame Lulu, że jesteśmy całkiem innymi osobami, będziemy mogli śmiało tu zostać i poznać odpowiedzi na nasze pytania.

–          Trochę to ryzykowne – rzekł Klaus – ale chyba nie bardziej ryzykowne niż szukanie kryjówki. Za kogo się przebierzemy?

–          Obejrzyjmy sobie kostiumy – poradziła Wioletka – to może wpadniemy na jakiś pomysł.

–          Trzeba będzie zdać się na dotyk – zauważył Klaus – bo po ciemku nic nie widać.

Baudelaire’owie stanęli nad otwartym bagażnikiem i zaczęli w nim grzebać. Jak zapewne sami wiecie, grzebiąc w cudzych rzeczach można dowiedzieć się wiele nowego i ciekawego o tej osobie. Na przykład przeglądając najnowsze listy adresowane do swojej siostry, można się dowiedzieć, że planuje ona ucieczkę z domu z pewnym arcyksięciem. A badając zawartość walizki współpasażera pociągu, możemy się dowiedzieć, że ta osoba fotografowała nas potajemnie przez ostatnie pół roku. Ja zajrzałem ostatnio do lodówki mojej znajomej i dowiedziałem się, że jest ona wegetarianką, a przynajmniej udaje wegetariankę, albo wpadł do niej z kilkudniową wizytą jakiś wegetarianin. Tak też i sieroty Baudelaire, grzebiąc w bagażniku auta Hrabiego Olafa, dowiedziały się mnóstwa niemiłych rzeczy o swoim prześladowcy. Wioletka natrafiła na fragment mosiężnej lampy, którą pamiętała z mieszkania Wujcia Monty’ego, i w ten sposób dowiedziała się, że Olaf nie tylko zamordował jej nieszczęsnego opiekuna, ale jeszcze na dodatek go okradł. Klaus wymacał wielką plastikową torbę z nadrukiem Butik Modny i dowiedział się, że Esmeralda Szpetna wciąż ma taką samą obsesję na punkcie mody, jaką zawsze miała. A Słoneczko wyłowiło z bagażnika oblepione trocinami rajstopy i dowiedziało się, że Olaf nawet nie uprał kostiumu recepcjonistki, odkąd go ostatni raz używał. Ale najbardziej przygnębiającą rzeczą, jakiej dowiedziały się dzieci z grzebania w bagażniku, było to, że Olaf dysponuje niesamowicie wielką kolekcją kostiumów. Był tam kostium kapitana marynarki, była brzytwa, którą Olaf się golił, udając pomocnika laboranta, były drogie markowe trampki, które nosił, gdy udawał nauczyciela wuefu, a także plastikowe buty, w których występował jako detektyw. Było też jednak mnóstwo kostiumów, których dzieci nigdy jeszcze nie widziały – wyglądało na to, że Olaf może się przebierać w nieskończoność, tropiąc Baudelaire’ów z miejsca na miejsce, za każdym razem w nowej postaci, dzięki czemu nigdy nie daje się złapać policji.

–          Właściwie możemy się przebrać, za kogo chcemy – powiedziała Wioletka. – Patrzcie: w tej peruce wyglądam jak klaun, a w tej jak sędzia.

–          A to – rzekł Klaus, podnosząc sporą skrzynkę z szufladkami – to jest chyba zestaw do charakteryzacji, zawiera nawet sztuczne wąsy, sztuczne brwi i parę szklanych oczu.

–          Wicio! – obwieściło Słoneczko, wyciągając długi biały welon.

–          Nie, dziękuję – powiedziała Wioletka. – Już raz nosiłam ten welon, kiedy Olaf o mało się ze mną nie ożenił. Więcej go nie włożę. Zresztą, panna młoda błąkająca się sama po uroczysku? To bez sensu.

–          Patrzcie na tę szatę – odezwał się Klaus. – Wygląda jak strój rabina, tylko nie wiem, czy Madame Lulu uwierzy, że rabin składa jej niespodziewaną wizytę w środku nocy.

–          Dzina! – warknęło Słoneczko, okręcając się spodniami od dresu przy użyciu zębów.

Najmłodsze z Baudelaire’ów komunikowało w ten sposób coś w sensie: „Wszystkie te ubrania są na mnie o wiele za duże”. I miało absolutną rację.

–          Faktycznie, to jeszcze większy rozmiar niż garnitur w prążki, który kupiła ci Esmeralda – stwierdził Klaus, pomagając siostrzyczce wyplątać się ze spodni. – Nie, nikt nie uwierzy, że spodnie same sobie spacerują po wesołym miasteczku.

–          To wszystko jest za wielkie – orzekła Wioletka. – Spójrz na ten beżowy płaszcz. Gdybym go włożyła, wyglądałabym jak dziwoląg.

–          Dziwoląg! Właśnie! – ucieszył się Klaus.

–          Coje? – spytało Słoneczko.

–          Madame Lulu skarżyła się, że nie ma dość dziwolągów w Gabinecie Osobliwości. Gdybyśmy się przebrali za dziwolągi i powiedzieli Madame Lulu, że szukamy pracy, może zatrudniłaby nas w wesołym miasteczku.

–          Ale co właściwie robią dziwolągi? – spytała Wioletka.

–        Czytałem kiedyś książkę o człowieku o naz­wisku John Merrick – odparł Klaus. – Miał on od urodzenia potwornie zdeformowane ciało. Z tego powodu wystawiany był na pokaz w wesołym miasteczku, w Gabinecie Osobliwości, a ludzie płacili za to, żeby wejść do namiotu i popatrzeć na niego.

–          Naprawdę? Chcieli dla przyjemności oglądać człowieka ze zdeformowanym ciałem? – zdziwiła się Wioletka. – Dla mnie to okrutne.

–          Tak, to było okrutne – przyznał Klaus. – Ludzie obrzucali pana Merricka czym popadło, wyśmiewali się z niego. Obawiam się, że Gabinet Osobliwości nie jest najsympatyczniejszą formą rozrywki.

–          Ktoś powinien to ukrócić – stwierdziła Wioletka. – Ale wybryki Hrabiego Olafa też powinno się ukrócić, a jakoś nikt tego nie robi.

–          Rade – powiedziało Słoneczko, rozglądając się.

Mówiąc: „Rade”, Słoneczko komunikowało: „Ktoś tu zaraz ukróci nasze wybryki, jeśli się szybko nie przebierzemy”.Brat i siostra przyznali Słoneczku rację, kiwając głowami.

–          Mam tu taką śmieszną koszulę – powiedział Klaus. – Całą w falbankach i kokardach. I wielgachne spodnie z futrzanymi mankietami.

–          Może zmieścimy się w nich oboje razem? – rzuciła pomysł Wioletka.

–          Razem? – podchwycił Klaus. – Pewnie tak, nawet w normalnych ubraniach. Każde z nas stanie na jednej nodze, a drugie nogi podkulimy. Przy chodzeniu będziemy się musieli na sobie opierać, ale to chyba do zrobienia.

–          Z koszulą tak samo – wpadła mu w słowo Wioletka. – Każde z nas włoży do rękawa jedną rękę, a drugą schowa w środku.

–          Tylko drugiej głowy w żaden sposób nie da się schować – zauważył Klaus. – A z dwiema głowami będziemy wyglądali jak...

–          ...człowiek dwugłowy – dokończyła Wioletka. – A dwugłowy człowiek to wymarzony eksponat do Gabinetu Osobliwości.

–          Brawo! – pochwalił Klaus. – Nikt nas nie rozpozna w człowieku o dwóch głowach. Tylko musimy jeszcze zamaskować twarze.

–          Pomoże nam w tym zestaw do charakteryzacji – rzekła Wioletka. – Mama mnie nauczyła malować sztuczne blizny, kiedy grała w tej sztuce o mor­dercy.

–          A tu mamy talk! – oznajmił Klaus. – Ubielimy sobie nim włosy.

–          Myślisz, że Hrabia Olaf zauważy zniknięcie tych rzeczy? – zaniepokoiła się Wioletka.

–          Wątpię – odparł Klaus. – Straszny tu bałagan, a niektóre stroje wyglądają na dawno nieużywane. Myślę, że możemy spokojnie przebrać się za dwugłowego osobnika, nie budząc podejrzeń Olafa.

–          Beriu? – zagadnęło Słoneczko, komunikując: „A ja?”.

–          To są stroje dla dorosłych – powiedziała Wioletka – ale na pewno zaraz coś dla ciebie znajdziemy. Nie zmieściłabyś się do tego buta? Mogłabyś udawać człowieka, który ma tylko głowę i stopę. Niezły dziwoląg.

–          Dzieci – odparło Słoneczko, komunikując coś w sensie: „Jestem już za duża, żeby zmieścić się do buta”.

–          No tak – potwierdził Klaus. – Sporo czasu minęło, odkąd mieściłaś się do buta.

Sięgnął do bagażnika i wyłowił z niego coś niedużego i włochatego jak szop pracz.

–          Ale może to się nada – powiedział. – Zdaje się, że to sztuczna broda, w której Olaf udawał Stefano. Ma w sam raz odpowiednią długość na przebranie dla ciebie.

–          Sprawdźmy, jak pasują nasze kostiumy – rzekła Wioletka. – I to szybko.

Sprawdzili bardzo szybko. W parę minut Baude­laire’owie przeistoczyli się bez trudu w całkiem inne osoby. Mieli już, oczywiście, pewną wprawę – w Szpitalu Schnitzel Klaus i Słoneczko nosili dla niepoznaki białe kitle, aby ratować Wioletkę przed operacją, a z dawniejszych czasów, kiedy jeszcze mieszkali z rodzicami w willi Baudelaire’ów, nawet Słoneczko pamiętało, jak wszyscy troje przebierali się nieraz dla zabawy. Tym razem jednak, gdy w milczącym pośpiechu, pod osłoną nocy, zacierali ślady swojej prawdziwej tożsamości, czuli się trochę jak Hrabia Olaf i jego trupa. Wioletka pogrzebała w zestawie do charakteryzacji i znalazła kilka kredek, które normalnie służą do nadawania bardziej dramatycznego wyrazu ludzkim brwiom. Ale chociaż malowanie sztucznych blizn na twarzy Klausa było łatwe i bezbolesne, Wioletka miała wrażenie, iż zdradza obietnicę daną przed laty rodzicom, że zawsze będzie opiekowała się młodszym rodzeństwem i strzegła obojga od złego. Gdy Klaus, owijając Słoneczko sztuczną brodą Olafa, ujrzał nagle oczy i zęby siostrzyczki błyskające z kosmatej sierści, poczuł się tak, jakby oddał Słoneczko na pożarcie jakiejś zgłodniałej bestii. Słoneczko natomiast, pomagając bratu i siostrze w zapinaniu błazeńskiej koszuli i bieleniu włosów talkiem, nie mogło oprzeć się złudzeniu, że Wioletka i Klaus roztapiają się w kostiumie Olafa. Cała trójka spojrzała wreszcie po sobie i nagle jakby wcale nie było Baudelaire’ów, tylko dwie obce istoty, jedna z dwiema głowami, a druga cała kosmata, zagubione na bezkresnym uroczysku.

–          Chyba jesteśmy całkiem nie do poznania – stwierdził Klaus, z trudem odwracając głowę, aby zajrzeć w oczy Wioletce. – Może to dlatego, że zdjąłem okulary, ale mam wrażenie, że wcale nie jesteśmy podobni do siebie.

–          Widzisz coś bez okularów? – zaniepokoiła się Wioletka.

–          Kiedy zmrużę oczy – odparł Klaus, mrużąc oczy. – Czytać się tak nie da, ale może nie będę się o wszystko potykał. A w okularach Hrabia Olaf zaraz by mnie poznał.

–          W takim razie lepiej ich nie zakładaj. A ja zdejmę wstążkę z włosów.

–          Powinniśmy też zmienić głosy – zreflektował się Klaus. – Ja spróbuję mówić jak najcieniej, a ty spróbuj jak najgrubiej, dobrze, Wioletko?

–          Świetny pomysł! – pochwaliła Wioletka najgrubszym głosem, na jaki umiała się zdobyć. – A ty, Słoneczko, najlepiej tylko warcz.

–          Wrrr – warknęło na próbę Słoneczko.

–          Całkiem jak wilk – orzekła Wioletka, dalej trenując swój sztuczny głos. – Powiemy Madame Lulu, że jesteś wilkołakiem.

–          To straszne urodzić się wilkołakiem! – przemówił Klaus, najpiskliwiej jak zdołał. – Ale urodzić się z dwiema głowami to też nic miłego.

–          Oświadczymy Madame Lulu, że nasze dotychczasowe życie było pasmem nieszczęść, ale mamy nadzieję, że dzięki pracy w jej wesołym miasteczku nasz los się odmieni – zaproponowała Wioletka i zaraz westchnęła: – Akurat tego wcale nie musimy udawać. Nasze życie naprawdę było pasmem nieszczęść i naprawdę mamy nadzieję, że tutaj nasz los się odmieni. Jesteśmy prawie takimi dziwolągami, jakie udajemy.

–          Nie mów tak – pocieszył ją Klaus, ale zaraz przypomniał sobie, że ma mówić cienko, i zapiszczał: – Nie mów tak. Nie jesteśmy dziwolągami. Jesteśmy nadal rodzeństwem Baudelaire, nawet w kostiumach Olafa.

–          Wiem – zadudniła swoim nowym głosem Wioletka. – Ale dziwnie mi udawać, że jestem kimś całkiem innym.

–          Wrrr – przyznało jej rację Słoneczko, a potem wszyscy razem poupychali z powrotem rzeczy Hrabiego Olafa w bagażniku i bez słowa ruszyli w stronę barakowozu Madame Lulu.

Niewygodnie szło się Wioletce i Klausowi w jednych spodniach, a Słoneczku w kosmatej brodzie, którą musiało sobie co chwila odgarniać z oczu. Dziwnie było udawać, że jest się kimś zupełnie innym, szczególnie że już od dawna Baudelaire’owie tak naprawdę nie byli sobą. Wioletka, Klaus i Słoneczko nie uważali się przecież za dzieci, które normalnie ukrywają się w bagażnikach samochodów, chodzą w przebraniach i starają się o pracę w Gabinecie Osobliwości. Jednak już prawie nie pamiętali, jak to jest odpoczywać i robić to, na co ma się ochotę. Wioletce zdawało się, że wieki minęły, odkąd mogła siedzieć spokojnie i obmyślać wynalazki, zamiast naprędce konstruować urządzenia, które pomogą się Baudelaire’om wyrwać z tarapatów. Klaus ledwo pamiętał ostatnią książkę przeczytaną dla przyjemności, a nie tylko po to, aby przechytrzyć kolejną intrygę Olafa. A Słoneczko, które tak wiele razy użyło swoich słynnych zębów jako sprzętu ratunkowego w trudnych sytuacjach, od dawna nie gryzło niczego dla rozrywki. Zbliżając się do barakowozu, Baudelaire’owie mieli wrażenie, że każdy kolejny krok oddala ich od prawdziwego życia, a przybliża do udawanego życia cyrkowych dziwolągów – i nie było to w żadnym razie przyjemne uczucie. Słoneczko zapukało, a z wnętrza zabrzmiał głos Madame Lulu:

–          Kto tam? Po raz pierwszy w życiu było to dla Baudelaire’ów trudne pytanie.

–          Dziwolągi! – zadudniła Wioletka udawanym głosem. – Jest nas troje... to znaczy dwoje, szukamy pracy.

Drzwi skrzypnęły i otworzyły się, a dzieci po raz pierwszy ujrzały Madame Lulu. Ubrana była w długą połyskliwą suknię, która zmieniała kolor przy każdym poruszeniu, na głowie zaś miała turban, bardzo podobny do tego, który nosił Hrabia Olaf w Szkole Powszechnej imienia Prufrocka. Oczy Madame Lulu były czarne i przenikliwe, a jej brwi uniosły się dramatycznie, gdy obrzuciła dzieci podejrzliwym spojrzeniem. Za jej plecami, przy okrągłym stoliku, siedzieli Hrabia Olaf, Esmeralda Szpetna i kompani Olafa. Wszyscy z zaciekawieniem patrzyli na dzieci. Jakby nie wystarczyło tylu ciekawskich oczu, gapiło się na Baudelaire’ów jeszcze jedno – szklane oko zawieszone na łańcuszku na szyi Madame Lulu. Było ono dokładnie takie samo jak oko wymalowane na barakowozie i oko wytatuowane na kostce lewej nogi Hrabiego Olafa. To samo oko najwyraźniej śledziło sieroty Baudelaire na każdym kroku, wciągając je coraz głębiej w niepokojącą tajemnicę ich własnego życia.

–          Wejść proszę – powiedziała z dziwnym akcentem Madame Lulu, a przebierańcy spełnili jej polecenie. Weszli do środka, najdziwaczniej jak umieli, zbliżając się o następne parę kroków do ciekawskich oczu i o tyle samo kroków oddalając od swojego dawnego życia.

Recenzje książki Krwiożerczy karnawał. Seria Niefortunnych Zdarzeń. Tom 9

Podziel się swoją opinią
4.00
Liczba wystawionych opinii: 1
5
0
4
1
3
0
2
0
1
0
Kliknij ocenę aby filtrować opinie
4/5
Opinia niepotwierdzona zakupem
ALE CYRK Właśnie wyszły wznowienia dwóch kolejnych tomów „Serii niefortunnych zdarzeń”. Dziewiątego i dziesiątego. Czyli w sumie już na finiszu jesteśmy, bo całość to łącznie trzynaście części – plus można by wypuścić jeszcze wznowienie pozycji „Lemony Snicket: Nieautoryzowana autobiografia”, bo dobrze to wszystko uzupełnia (w końcu Lemony Snicket to też postać fikcyjna), ale na razie mamy dwie kolejne części. A pierwsza z nich to „Krwiożerczy karnawał”, czyli tym razem szalone, mroczne i niebezpieczne przygody w cyrkowych klimatach. I chociaż tom jest słabszy od poprzedników – albo to ja po prostu cyrku nie lubię, jako takiego, sam nie wiem – nadal zabawa jest bardzo fajna i warta przeczytania wcale nie tylko przez dzieciaki. Wraz z hrabią Olafem nasze dzieciaki trafiają tym razem do tytułowego karnawału – czyli w zasadzie cyrku, w którym będą mieli okazję dowiedzieć się czegoś więcej o swoim wrogu. Jednocześnie w przebraniu dziwolągów zatrudniają się w tym miejscu, odwracając tak właściwie to, co dotąd robił Olaf, kiedy chciał ich dopaść i… Właśnie, czy odkryją prawdę? Czego się dowiedzą? I jak to się dla nich skończy? Ja i cyrk. Nie mówię, że w ogóle nie, bo jako dzieciak byłem – nawet mi fotka z prawdziwym niedźwiedziem, którego ściskam została na pamiątkę (to ściskanie to się miśkowi średnio spodobało, ale jak widać jeszcze żyję ;) ) – ale to nigdy nie była moja bajka. A klowni to już w ogóle – jakaś to slapstickowa żenada nawet dla małego dzieciaka było, a dla dorosłego lepiej nie mówić, a i nuda straszliwa. Dlatego cyrku i wszelkich takich karnawałowych klimatów to ja nie lubię, nie trawię i nie znoszę. Czasem coś obejrzę w temacie, jak „Prestiż”, ale są to rzeczy, w których aż tak tego się nie czuje, a inne elementy sprawiają, że ciekawie jest. No i te inne elementy to dla mnie ratunek dla tego tomu. Snicket co prawda nawet cyrkowe rzeczy serwuje nam nieźle, ale jednak to nie moja bajka i ja to odczuwam w trakcie lektury. Ale cała reszta to już kawał dobrej opowieści, kontynuującej te zmiany koncepcji wypracowanych na początku cyklu, ale nadal trzymając się pewnych ram i zasad. Więc jest to, co znamy i lubimy, ale nieco inaczej, nieco przełamane, nadal za to fajne i przyjemne, nawet jeśli to też trochę spadek formy jako takiej. Bo Snicket ma pomysły, doceniam też to, jak eksploruje różne rzeczy, które z dzieciństwem się kojarzą, a cyrk to przecież jedna z nich. I przede wszystkim doceniam to, jak on to pisze. Bo fajnie pisze, z prostotą, z pewnymi naukami w tekście zawartymi – choćby wyjaśnieniami znaczenia pewnych słów czy uczuć, dla starszych czasem jest tego za dużo, ale dzieciaki nie tylko te najmłodsze, mogą się z tego czegoś nauczyć – i fajnym klimatem, który w prostych słowach udaje mu się całkiem skutecznie na stronach odmalować. Na dodatek kończy ten tom takim solidnym cliffhangerem – retardacją, jak wolicie – że od razu chce się sięgnąć po ciąg dalszy. Więc fajnie, że ten jest od razu dostępny.
2024-03-13
wkp
Czy opinia była pomocna? Tak 0 Nie 0

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel