Lekcje wdzięku dla początkujących
Przedstawiamy "Lekcje wdzięku dla początkujących" nowy romans Harlequin z cyklu HQN POWIEŚĆ HISTORYCZNA.
Za gruba, za brzydka, za... mądra. Isador już dawno przypięto łatkę panny, która nigdy nie znajdzie męża. Zmęczona podpieraniem ścian na bostońskich salonach, przyjmuje posadę tłumaczki na statku zmierzającym do Rio. Kapitan Ryan Calhoun nie jest zachwycony obecnością Isador na pokładzie i lubi uprzykrzać jej życie. Jednak coraz częściej przeciera oczy ze zdumienia, bo ta nudna i zahukana panna zmienia się z biegiem czasu w pełną wdzięku, pewną siebie kobietę. Jeszcze niedawno chętnie kazałby jej zejść na ląd w najbliższym porcie, teraz marzy, by ich wspólny rejs nigdy nie dobiegł końca.
Fragment książki
Bycie niezauważalną ma swoje dobre strony. Isador Dudley Peabody wsunęła się do półkolistej wnęki okiennej, pewna, że nikt jej nie zauważy. Nawet gdyby ta lśniąca posadzka w sali balowej raptem się rozstąpiła i ją pochłonęła. Co raczej było niemożliwe, więc stała w tej wnęce, bo jednak brakowało jej odwagi, by wmieszać się w tłum gości. Najchętniej teraz wzięłaby nogi za pas, ale przecież tego nie może zrobić.
Nagle w nosie coś zakręciło. Sięgnęła po chusteczkę, wyjęła i znieruchomiała. Kiedy usłyszała, jak stojące gdzieś w pobliżu dwie na pewno niemłode już damy zaczęły plotkować. I nie mogła nie nadstawić teraz uszu, skoro plotkowały właśnie o niej.
- Jest czarną owcą w rodzinie. Różni się bardzo od reszty Peabodych – mówiła przyciszonym głosem jedna z plotkarek. – Nawet kolor włosów ma inny. Ona ciemnowłosa i włosy zawsze w nieładzie, a jej bracia i siostry mają jasne włosy. I wygląd nienaganny.
Potem ta druga:
- Jej ojcu na pewno zabrakło pieniędzy na znalezienie jej odpowiedniego męża.
- Pieniądze to nie wszystko – wyszeptała ta pierwsza i na tym koniec, ponieważ Isador uznała, że nie ma sensu dalej walczyć ze swoim nosem. Kichnęła, wcale nie cicho i zaraz potem wyszła z wnęki. Obie rozmówczynie – jak się okazało, dwie przyjaciółki jej matki – zaczęły wachlować się gorliwie, pochrząkiwać. Na pewno speszone, ale Isador jak zwykle udała, że nic nie słyszała. Uśmiechnęła się i poszła dalej. Takie kąśliwe uwagi na swój temat słyszała nie raz i powinna do tego przywyknąć. Niestety nie przywykła i zawsze bolało. Tym razem bardzo, skoro było to przyjęcie z okazji zaręczyn Arabelli, jej młodszej siostry. Przeszczęśliwej, a więc Isador tym bardziej odczuwała, że ona znajduje się w całkiem innej sytuacji.
Gorset ją uwierał. Fiszbin ranił mostek, między piersiami pojawiła się już wysypka i wcale niełatwo było nadal grzecznie trzymać ręce złożone na podołku, kiedy stała pod ścianą, czekając, aż któryś z dżentelmenów łaskawie poprosi ją do tańca. Co zdarzało się bardzo rzadko. Młodzi mężczyźni wcale nie kwapili się do tańca ze starą panną o ziemistej cerze i całkowicie pozbawioną wdzięku. Tak nieśmiałą, że prowadzenie z nią miłej, towarzyskiej rozmowy było niemożliwe. Stała więc jak ten kołek, a dookoła słychać było śmiech, szmer rozmów i pobrzękiwanie kieliszków. Oczywiście popatrywała też tu i tam, a kiedy spojrzała w stronę drzwi, otwartych, a więc widać było drzwi do kantoru ojca, chęć ucieczki odżyła z całą siłą. Bo tam właśnie, w tym kantorze, będzie mogła choć przez kilka chwil pobyć sama, co na pewno dobrze wpłynie na jej nastrój. Poza tym będzie mogła wreszcie podrapać się tam, gdzie ją uwiera ten nieszczęsny fiszbin.
I tak też zrobiła. Przeszła przez salę balową, potem przez hol, gdzie ludzi też nie brakowało. Najpierw minęła kilku kolegów swego brata, tych z Harvardu, potem znajomych ojca z klubu Somerset, a potem grupkę chichoczących debiutantek. Wszyscy zajęci rozmową, a więc nikt nie zwracał na nią uwagi, mogła zatem spokojnie przemknąć obok. Bezszelestnie jak wąż.
Niestety bezszelestnie tylko do czasu, bo nieświadoma, że z jej suknią, udrapowaną z tyłu, dzieje się coś niedobrego. Ciągnie się za nią jak ogon kaczki, a poza tym kilka zdobiących suknię kokard rozwiązało się i wstążki wiła się po podłodze. Isador zatrzymała się dopiero wtedy, gdy usłyszała, jak coś grzmotnęło o posadzkę. Alabastrowa donica z paprocią, ponieważ jedna z tych nieszczęsnych wstążek owinęła się wokół nóżki donicy, a Isador dalej szła przed siebie. Szarpnęła wstążkę, wstążka szarpnęła za nóżkę i teraz alabastrowe skorupy zasłały marmurową posadzkę.
Naturalnie wszyscy, którzy stali w holu, na moment znieruchomieli, po czym oczywiście wlepili w nią oczy, czuła się więc, jakby stała przed plutonem egzekucyjnym. Na szczęście Lucinda, jej starsza siostra, jak zwykle wzięła sprawy w swoje ręce.
- Och, Doro! – wykrzyknęła. – Tragedia! I to właśnie teraz, podczas przyjęcia na cześć naszej Arabelli! Ale zaraz temu zaradzimy.
Szybko oswobodziła niesforną wstążkę i doprowadziła do porządku tył sukni Isador. Służąca równie szybko zamiotła skorupy, orkiestra, która na moment zamilkła, znów zaczęła grać. Całe to zamieszanie trwało bardzo krótko, ale Isador wydawało się, że bardzo długo, prawie tak długo, jak jej staropanieństwo. Może i dlatego, że nie mogła przecież nie słyszeć tych znaczących pomrukiwań, pochrząkiwań. Jedni byli rozbawieni, inni nie kryli dezaprobaty. A ona niczego bardziej już nie pragnęła, jak tylko stąd wreszcie uciec.
Ale niestety, człowiek nie może uciec od swego życia.
- Dziękuję, Lucindo. Straszna ze mnie niezdara.
Lucinda wcale temu nie zaprzeczyła, tym niemniej, strzepując jeszcze jakieś pyłki z jej sukni, uśmiechnęła się i powiedziała parę miłych słów:
- Nie przejmuj się. Nic się nie stało. Jedna stłuczona doniczka nie jest w stanie zepsuć przyjęcia.
I wiadomo było, że Lucinda mówi to szczerze. Była najstarszą latoroślą państwa Peabodych. Jasnowłosa, o pełnych kształtach, jak Wenus Botticellego. Wyszła za mąż za najbogatszego właściciela młyna w Framington. Zamieszkała w pałacu z cegły i marmuru, wśród zielonych wzgórz i co roku, na wiosnę, jak klacz zarodowa z najlepszym rodowodem, wydawała na świat kolejnego potomka. Śliczne, biało-różowe maleństwo.
Isador udało się uśmiechnąć, choć jednocześnie przez głowę przemknęła myśl, że kiedy tak stoją obok siebie, to na pewno ten, kto na nie popatruje, trochę się dziwi, że siostry aż tak bardzo różnią się od siebie. Lucinda wygląda przecież jak laleczka z saskiej porcelany, a Isador jest tego całkowitym zaprzeczeniem. Ale najważniejsze, że wreszcie mogła schronić się w kantorze ojca. W typowym kantorze bostońskiego kupca, w którym stały eleganckie, rzeźbione meble, było też wiele oprawionych w skórę ksiąg i nie brakowało ani trunków, ani tytoniu.
Gdzie wreszcie mogła pobyć sama.
Niestety wcale nie, bo raptem usłyszała:
- Coś się nie udało? Nie wygląda pani zbyt radośnie.
Okazało się, że w fotelu siedzi znajomy dżentelmen. W jednym ręku trzyma emaliowaną tabakierkę, w drugim szklankę z ponczem.
- O, pan Easterbrook! Witam pana! Jak pan się miewa?
Chyba nie najlepiej, bo kiedy wstał z fotela i ukłonił się, jego kości niemal zaskrzypiały.
- Jestem w znakomitej kondycji, panno Isador – zapewnił, uśmiechając się miło, choć kiedy z powrotem siadał na fotelu, znów zaskrzypiało. - A jak miewa się pani? Co u pani słychać?
Co? Przede wszystkim to, że nadal jest w jego synu zakochana bez pamięci. Na szczęście, udało jej się w porę ugryźć w język. Byłaby to przecież kolejna gafa, skoro dosłownie przed chwilą ośmieszyła się, niszcząc doniczkę.
- Dziękuję, ja też znakomicie, choć przed chwilą popełniłam morderstwo, odbierając życie niewinnej roślince – odparła, również z uśmiechem, wskazując na otwarte drzwi do sali balowej, przez które widać było, jak służący wynosi nieszczęsną paproć, już ulokowaną w koszu na śmieci. – A poza tym jesień, a więc byłam przez jakiś czas podziębiona. A teraz jestem bardzo ciekawa, czy pański statek zawinął już do portu.
Wiedziała przecież, że niebawem ma wpłynąć do portu największy ze statków pana Easterbrooka, który nie może się tego doczekać.
- Tak! Dziś wieczorem! Jutro rozładunek - oznajmił rozpromieniony pan Easterbrook, unosząc szklaneczkę, a potem już prawie konspiracyjnym szeptem dodał:. – Srebrzysty Łabędź zarobił dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów w sto dziewięćdziesiąt dni.
- Naprawdę?! To wielki sukces!
- Owszem. A zawdzięczam to memu nowemu szyprowi – odparł Easterbrook, bawiąc się łańcuszkiem przy szalce wagi do ważenia monet, która stała tuż obok na rozkładanym stoliku. Isador bardzo lubiła pana Abla Easterbrooka, ponieważ traktował ją prawie jak partnera w interesach. A poza tym przecież to ojciec Chada Easterbrooka, najdoskonalszego człowieka pod słońcem.
- To bardzo pewny siebie, wręcz zuchwały Południowiec z Wirginii. Nazywa się Calhoun. Ma znakomite referencje, więc go zatrudniłem. I wcale źle na tym nie wyszedłem.
Easterbrook uśmiechnął się i teraz wyjął z kieszeni chusteczkę, którą zaczął wycierać tabakierkę. Wycierał, dopóki widniejący na niej emblemat jego statku nie błyszczał jak lustro. Srebrzysty łabędź na niebieskim tle.
- Dziś wieczorem Calhoun jeszcze nie zszedł z pokładu, ponieważ zajęty jest wypłatą dla marynarzy. Mam nadzieję, że w końcu tygodnia będzie mógł znowu ruszyć w drogę. Tym razem do Rio de Janeiro.
- Gratuluję! Pan odnosi naprawdę wielkie sukcesy.
- Coś niecoś mi się udaje. – Easterbrook uśmiechnął się i podniósł szklaneczkę. – Piję za pani zdrowie, panno Isador!
Ledwo zdążył przełknąć trunek, kiedy do pokoju wszedł lokaj i podał mu kartkę. Easterbrook spojrzał na kartkę i natychmiast przeprosił Isador, wstał i ruszył do drzwi, mamrocząc pod nosem, że bez niego nie potrafią niczego załatwić. Wyszedł, a Isador, bardzo zadowolona z chwili samotności, usiadła wygodniej i chwyciła leżący na biurku nóż do otwierania listów. Wsunęła go pod ten przeklęty gorset i wreszcie podrapała się tam, gdzie pojawiła się wysypka. Podrapała się raz, drugi, potem spojrzała przez grube szkła binokli w owalne lustro wiszące na ścianie za biurkiem. Co zobaczyła? Oczywiście siebie, czyli kogoś, kto ma włosy koloru błotnistej kałuży. Oczy wcale nie jasnoniebieskie, jak jej rodzeństwa. I nie jest tak urodziwa. Poza tym zawsze posępna, a teraz, na domiar wszystkiego, od tego kichania ma zaczerwieniony nos.
Gdyby Peabody’owie wierzyli w czary, na pewno okrzyknęliby ją odmieńcem. Wszyscy byli jasnowłosi, o jasnej cerze, a ona ciemnowłosa i po prostu blada. Poza tym tam, gdzie oni szczupli, ona okrągła. I wysoka, podczas gdy reszta rodziny nie mogła się pochwalić słusznym wzrostem.
W bezlitosnym lustrze, pokazującym nagą prawdę, widać było dziewoję ze skwaszoną miną. Ściśniętą łamiącym kości gorsetem i ubraną jak matrona, bo w czarnej sukni. Włosy, zgodnie z życzeniem matki, upięte w najmodniejszy węzeł, zwany węzłem Psyche, jako że była moda na Grecję. Czyli upięte na czubku głowy, a reszta miała spływać na ramiona, takie zwiewne pasma. Niestety długie, niesforne włosy Isador nie spływały, lecz wymykały się na wszystkie strony, zakręcając się w anglezy.
Nie, wcale nie wyglądała urzekająco. Bardzo teraz zdegustowana własną osobą ponownie wsunęła nóż do otwierania listów za dekolt i zaczęła się drapać. Niestety w tej samej chwili do holu wszedł Quentin, jej brat, razem z kilkoma kolegami z Harvardu i było oczywiste, że chociaż jej ręka natychmiast znieruchomiała, zdążyli zauważyć, czym była zajęta.
- Na Boga! Izzie! – zawołał Quentin, tak dramatycznie. - Czyżbyś zamierzała pójść w ślady pięknej Julii z Werony?
Była tak upokorzona, że nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. Tylko cisnęła ten nieszczęsny nóż na podłogę. Quentin i jego przyjaciele, wszyscy rozbawieni, ruszyli do sali balowe, a ona siedziała wpatrzona w ten nóż na podłodze i rzeczywiście miała wielką ochotę zakończyć swój nędzny żywot. Ale to była tylko chwila, bo kiedy kątem oka dostrzegła właśnie młodego dżentelmena, jej nastrój od razu się poprawił.
Chad Easterbrook.
Szedł tuż za Quentinem i jego przyjaciółmi. Też wszedł do sali balowej, podszedł do stołu z przekąskami, by poczęstować się ponczem i od razu kilka młodych dam w jasnych sukniach pojawiło się tuż przy nim. I wtedy Isador natychmiast ruszyła z powrotem do sali balowej.
Czarnowłosy Chad Easterbrook, który śnił jej się po nocach. Teraz szedł, jak to on, uśmiechnięty, ubrany elegancko. Młody, piękny mężczyzna. Jak z obrazów prerafaelitów. Także dowcipny i bardzo sympatyczny. Ludzie lgnęli do niego, jakby dzięki tej znajomości w ich życiu robiło się i ciekawiej i radośniej.
Wpatrywała się w niego jak urzeczona, pragnąc ponad wszystko, by ten mężczyzna w końcu domyślił się, co dzieje się w jej sercu. Bardzo tego chciała, choć jednocześnie wcale nie była dobrej myśli. Bo ktoś taki jak on raczej nie zwróci uwagi na nieśmiałą kobietę w czarnej sukni. Owszem, parę razy już z nim rozmawiała, ale zawsze chodziło o załatwienie jakiejś sprawy. A ona przecież marzyła, by choć raz z nią zatańczył. W tym tańcu ją obejmował i uśmiechał się tylko do niej…
Marzyła, jednocześnie niezbyt przekonana, że to marzenie się spełni. I dlatego teraz nie wierzyła własnym oczom. Orkiestra znów zaczęła grać, panowie zaczęli prosić panie, a jeden z tych panów odstawił na stolik kryształową szklankę z ponczem i ruszył właśnie w jej stronę. Chad Easterbrook! Podszedł, skłonił się elegancko i odezwał melodyjnym głosem:
- Panno Peabody? Raczej nie spodziewam się, że uczyni mi pani ten zaszczyt…
- Ja? Właśnie ja? – bąknęła, nadal jeszcze nie wierząc własnym oczom. Uszom też nie. – Pan… Pan chce zatańczyć ze mną?
- Tak, panno Isador, właśnie z panią. Czy mam panią błagać na kolanach?
- Ależ skąd! Zatańczę z panem z przyjemnością.
Podał jej rękę, ona złożyła dłoń na jego dłoni, bardzo zadowolona, że matka nalegała, by włożyła rękawiczki z moleskinu. Przecież jej ręce teraz na pewno są lodowate i wilgotne. Była zdenerwowana, choć przede wszystkim zachwycona tym, co się teraz działo. Już piękna melodia przenikała ją całą, już czuła się taka lekka, taka zwiewna. Już wiedziała, jak to jest, gdy marzenia się spełniają….
I znowu coś, czego się nie spodziewała. Chad, zamiast poprowadzić ją na środek sali, gdzie było już wiele roztańczonych par, poprowadził ją do tej wnęki, w której ona ukryła się na początku balu. Czyżby właśnie o to mu chodziło? Wcale nie o taniec, lecz o spotkanie na osobności?
Kiedy stanęli już za zasłoną ze złocistymi frędzlami, była tak przejęta, że aż rozdygotana. A Chad zaczął szperać w kieszeni kamizelki.
- To zajmie tylko chwilę… Zaraz… Gdzie to jest? Przecież włożyłem do tej kieszeni…
I po chwili coś z tej kieszeni wyjął. Zegarek z dewizką, a zaraz potem mały, złoty pierścionek z niebieskim topazem. Wielki Boże! Czyby zamierzał się oświadczyć?! Isador już wiedziała, dlaczego dama powinna zawsze mieć przy sobie wachlarz. Przecież ona z tego zdenerwowania prawie oblała się potem!
- Chciałbym, żeby pani to wzięła – powiedział Chad, wciskając jej pierścionek do ręki.
A jej serce już skakało z radości.
- Och, Chad! Sama nie wiem, co powiedzieć..
- Proszę, niech pani powie, że to zrobi.
Chad uśmiechnął się, potem odsunął nieco na bok zasłonę i wyjrzał. A ona próbowała wsunąć pierścionek na palec, ale niestety pierścionek był za mały.
- Tak, tak, zrobię to – powiedziała skwapliwie
A Chad położył rękę na jej ramieniu, lekko nacisnął, by stanęła twarzą do sali.
- O! Ona jest tam! W sukni koloru lawendy. Lydia Haven. Tańczy teraz z Fosterem Candym. Zabrałem jej ten pierścionek, tak dla żartu. Na pewno jest na mnie zła i nie pozwoli mi do siebie podejść. Gdyby pani była taka miła i oddała jej pierścionek, powiedziała, że bardzo mi przykro…
Co mówił dalej, tego Isador już nie słyszała, rozczarowana i upokorzona całą sytuacją. Także widokiem Lydii Haven, wyglądającej pięknie w liliowej sukni. Tańczy, teraz odchyliła głowę i śmieje się perliście, bo zapewne jej partner powiedział coś dowcipnego.
- Czyli mam pannie Haven oddać ten pierścionek – bąknęła po chwili.
- Tak, właśnie to. Będę bardzo wdzięczny.
Pokiwała głową, choć najchętniej by mu ten pierścionek rzuciła prosto w twarz.
- Dobrze. Zrobię to.
- Dziękuję. Wiedziałem, że mogę na panią liczyć. Tylko bardzo proszę, niech się pani pospieszy, bo już skończyli grać.
Isador, bardzo z siebie niezadowolona, ruszyła przed siebie szybkim krokiem i już po kilku minutach wręczyła pierścionek właścicielce, która odebrała go skwapliwie, uśmiechając się bardzo miło.
- Bardzo dziękuję, Doro. A wiesz, byłam już pewna, że zamierzasz sprzątnąć mi Chada sprzed nosa. – Zachichotała, także stojące obok niej przyjaciółki, a potem raptem spoważniała. – Dlaczego jesteś ubrana na czarno, Isador? Czyżbyś była w żałobie?
Zgodnie z prawdą zaprzeczyła i ruszyła przed siebie, pragnąc nade wszystko z nikim już nie rozmawiać, tylko pobyć gdzieś sama. Niestety zrobiła zaledwie kilka kroków i już pojawiła się przed nią jakaś jasnowłosa dama z wachlarzem z kości słoniowej i koronki. Uśmiechająca się tak, jakby miała zamiar się przywitać. Więc Isador grzecznie dygnęła, znów parła do przodu i znów ktoś do niej zagadnął. Tym razem pani Hester Hallowell, matka narzeczonego Arabelli. Rozpromieniona.
- Na pewno jesteś szczęśliwa, Isador, że twoja siostra już wkrótce będzie panną młodą Musimy wznieść toast z okazji tych zaręczyn. Trzeba tylko zebrać wszystkich członków obu naszych rodzin. Nie wiesz, gdzie są twoi bracia?
Isador nie zdążyła odpowiedzieć, bo raptem ktoś złapał ją za ramię. Okazało się, że to ta sama jasnowłosa dama z wachlarzem, na którą natknęła się przed chwilą. Dama bardzo urodziwa, z tym że na pewno już nie najmłodsza. I na Isador spoglądała ze współczuciem, czyli też musiała być świadkiem tego nieszczęsnego incydentu z drapaniem się pod gorsetem
- Czy mogłabym pani w czymś pomóc? – spytała grzecznie Isador.
- Tak, tak. Chodzi o to, co pani mi już proponowała – odparła jasnowłosa dama i zwróciła się teraz do pani Hallowell:- Czuję się nie najlepiej, Hester. Isador była tak miła, że zaproponowała mi, bym przeszła do jej pokoju i tam trochę odpoczęła.
- Ależ Lily! – zaprotestowała pani Hallowell. – Przecież mamy teraz wznieść toast w naszym nowym, o wiele większym rodzinnym gronie!
Ale nikt jej nie słuchał, ponieważ Isador już wyprowadzała jasnowłosą damę z salonu. Poprowadziła Lily na piętro, do swego naprawdę dużego, przestronnego pokoju. Kiedy weszły do środka, zamknęła starannie drzwi, oparła się o nie plecami i wyrzuciła z siebie:
- Dziękuję!
- Ach! Drobiazg! – Lily machnęła ręką i podkręciła płomień w gazowej lampie. – Jestem Lily Raines Calhoun.
Isador teraz uświadomiła sobie, że Lily mówi z wyraźnym południowym akcentem
- Przyjechała pani z Południa?
- Tak. Jestem z Wirginii, z tym że ostatnie trzy lata spędziłam na Kontynencie. Wróciłam niedawno, a na to przyjęcie zaprosili mnie państwo Hallowellowie.
- Mam nadzieję, że dobrze się pani bawi.
Za zamkniętymi drzwiami słychać było bardzo głośne dźwięki muzyki, także burzę oklasków. Arabella i jej bardzo przystojny narzeczony niewątpliwie byli teraz w centrum zainteresowania. A przy nich i Lucinda, i Quentin, i Bronson, także pękający z dumy rodzice. Isador miała wielką ochotę zatkać sobie palcami uszy.
- Naturalne, jest bardzo miło. I mam nadzieję, że będę mogła porozmawiać z panem Ablem Easterbrookiem.
- Niestety pan Easterbrook musiał wyjść z przyjęcia. Jakaś pilna sprawa.
Lily pokiwała głową, po czym zdjęła rękawiczki i sięgnęła po kryształowy flakon z wodą różaną.
- Czy mogę?
- Ależ naturalnie!
Lily spryskała pachnącą wodą nadgarstki.
- Czyli będę musiała na niego poczekać. Bardzo chcę spotkać się Ryanem Calhounem, a on jest na pokładzie statku pana Easterbrooka.
Czyli ta biedna jasnowłosa Lily przepłynęła przez Atlantyk, by zobaczyć się z mężem, a kto wie, czy zanim wróci pan Easterbrook, ten statek nie ruszy już w morze. Trzeba jej pomóc.
- Proszę się nie martwić, pani Calhoun. Nie musi pani czekać na pana Easterbrooka, ponieważ wiem, gdzie stoi jego statek i mogę panią tam zawieźć.