Mała wielka tajemnica (ebook)
Justin Carey nie chce pracować w rodzinnej firmie, mimo że zapewniłoby mu to bezproblemowe życie. Pragnąc się usamodzielnić, a jednocześnie spełnić swoje marzenia, postanawia kupić hotel, odnowić go i przekształcić w luksusowe spa. Podczas negocjacji nawiązuje ognisty romans z córką właściciela, Sadie Harris. Do kupna hotelu dochodzi dopiero półtora roku później. I wtedy Sadie przedstawia mu niespodziankę: jego półrocznego syna. Justin proponuje jej ślub, ale Sadie mówi „nie”. Uważa, że nie byłaby szczęśliwa w związku bez miłości, mimo że pożąda Justina coraz bardziej…
Fragment książki
Justin Carey rozejrzał się po sali konferencyjnej mieszczącej się w siedzibie Carey Corporation. Właśnie dlatego unikał tych spotkań: minęło pół godziny, a nie posunęli się o krok. Utrzymanie dziedzictwa wymagało spotkań przynajmniej raz w miesiącu. On zawsze starał się od nich wymigać. Lubił spędzać czas z bliskimi, ale tu, nie w firmie.
Imperium Careyów składało się między innymi z Carey Center będącego swoistym pałacem sztuki, z kilku pięciogwiazdkowych restauracji oraz z eleganckiego centrum handlowego. Żadna z tych rzeczy nie interesowała Justina, który wolał iść własną drogą i zbudować coś od podstaw.
W ciągu ostatnich paru miesięcy nastały zmiany.
Jego siostry, Amanda i Serena, zamiast o sprawach zawodowych rozmawiały wyłącznie o swoich zbliżających się ślubach, a najstarszy z rodzeństwa, Bennett, wydawał się niemal… odprężony. Było to dość niepokojące, jako że z nich czworga Ben był najbardziej ambitny i zdeterminowany. Zawsze wszystko skrupulatnie planował i trzymał się planu, a dziś siedział u szczytu stołu z zadowolonym uśmiechem na twarzy i niczym dobrotliwy wujaszek wodził wzrokiem po zebranych.
Niesamowite, pomyślał Justin, jak bardzo brat się zmienił, odkąd zakochał się w Hannah Yates, wspaniałej przedsiębiorczyni budowlanej.
Jedno się tylko nie zmieniło: rodzice i relacja między nimi. Wojna emerytalna, jak on i jego rodzeństwo ją określali, trwała w najlepsze. Ojciec obiecał żonie, że kiedy Ben przejmie stery, on, Martin, przejdzie na emeryturę i wówczas będą mogli robić to, o czym całe życie marzyli.
Ale tak się nie stało, toteż Candace Carey wyprowadziła się z domu i zamieszkała z Bennettem.
Justin uśmiechnął się na wspomnienie, jak brat usiłował – bezskutecznie – pozbyć się matki. Teraz, gdy Hannah również się do niego wprowadziła, obecność Candace tak bardzo mu już nie przeszkadzała.
- Candy, najwyższy czas z tym skończyć – rzekł Martin do żony. – Obie nasze córki wychodzą za mąż, poza tym Ben z Hannah na pewno woleliby być sami…
- Mnie do tego nie mieszaj – poprosił Bennett.
Justin się nie odzywał.
- Candy, wróć do domu i porozmawiamy.
- Nie, Marty. – Uderzając palcem o blat stołu, Candace potrząsnęła głową. – Dobrze mi u Bena. I doskonale się bawię, pomagając Hannah przerobić to beżowe szkaradzieństwo w normalny dom.
- Szkaradzieństwo? – oburzył się Bennett.
Nawet Amanda z Sereną umilkły zaintrygowane.
- Przepraszam, kochanie – matka machnęła ręką – ale wiesz, że to prawda. A Hannah ma fantastyczny dar, jeśli chodzi o renowację starych domów.
Bennett westchnął ciężko.
- Właśnie trwa remont kuchni, a ściany w salonie przemalowano na cudowny odcień zieleni…
- Nie interesuje mnie, co się dzieje w domu Bena – mruknął ojciec.
- Szkoda, bo powinno.
- Candy, brakuje mi ciebie. Wróć. Porozmawiajmy.
- Nie mamy o czym – odparła łagodnie matka. – Wiesz, co się musi stać, żebym wróciła.
- Zachowujesz się nierozsądnie.
- Złamałeś obietnicę.
- Nieprawda!
- Aha. – Matka rozejrzała się. – Więc jesteśmy na statku? Na morzu?
Podczas gdy wszyscy rozmawiali jeden przez drugiego, Justin siedział w milczeniu, jakby był kimś obcym.
I w pewnym sensie był autsajderem. Zamiast szytych na miarę garniturów nosił czarną skórzaną kurtkę od Armaniego, nie lubił wykonywać poleceń i nie wykazywał najmniejszego zainteresowania rodzinnym biznesem.
Nikt z rodziny nie potrafił tego pojąć.
Przez całe życie słuchał o dziedzictwie Careyów.
Było niczym obręcz, przez którą miał skakać. Niczym droga, którą powinien kroczyć. Ale jego ta droga nie pociągała, nie prowadziła tam, dokąd pragnął dotrzeć.
Kochał rodziców i rodzeństwo, ale myśl o spędzaniu życia przy biurku napawała go przerażeniem. Poza tym dość wcześnie przekonał się, że wszelkie próby zadowolenia Careyów kończyły się niepowodzeniem. Uważano, że jako najmłodszy ma najmniej do powiedzenia.
Nie chciał być podległy, wiedział, że musi się wyzwolić i znaleźć sposób, by wnieść własny wkład w Carey Corporation.
I znalazł. Był już prawie gotów pokazać rodzinie, że jest kimś więcej niż „najmłodszym Careyem”.
- No dobra, pomówmy o serii letnich koncertów – oznajmił Bennett i rozmowy wokół stołu zaczęły cichnąć.
Przez ogromne okna wpadało światło słoneczne, ale dzięki przyciemnionym szybom nikogo nie raziło w oczy. Na ścianach wisiały fotografie, głównie rodzinne, ale również zdjęcia Carey Center, paru restauracji oraz centrum FireWood. Justin liczył, że wkrótce zawiśnie też zdjęcie przedstawiające jego wkład w rodzinny biznes.
- Wszystko jest na dobrej drodze – oznajmiła Amanda, wciąż przeglądając pismo z modą weselną.
- Widzę, Mandy, że temat koncertów cię fascynuje – zauważył kwaśno Ben.
Podniosła wzrok.
- Nie pierwszy raz je organizuję. Wszystkie wieczory są zajęte. Bilety idą jak ciepłe bułeczki, poza tym mamy znakomity projekt pubu i pasażu między centrum a nową restauracją…
- Kiedy ruszają prace?
- Hannah, jak wiesz, dokonała wstępnych oględzin…
Bennett skinął głową; wiedział.
- Ale ponieważ jest zajęta budową zamku dla Alli i muru oporowego u Jacka, kto inny rozpocznie pracę. Myślę, że już w przyszłym miesiącu.
- Świetnie. Hannah lada chwila upora się z zamkiem, ale ze dwa miesiące zajmą jej kolejne projekty. Pomijam fakt, że część jej ekipy pracuje u mnie, dobudowując jadalnię obok kuchni i przemalowując ściany w całym domu.
- Zniknie beż? Super! – ucieszyła się Amanda.
- Bardzo śmieszne.
Wskazawszy na siostrę, kontynuowała:
- Serena ma parę pomysłów w kwestii Konkursu Gwiazd, ale jeśli o mnie chodzi, wszystko idzie według planu. Nie zapominaj, że za kilka miesięcy wychodzę za mąż i potrzebuję czasu na zorganizowanie ślubu oraz wesela.
- Jasne. – Ben przeniósł spojrzenie na drugą siostrę. – Skontaktowałaś się ze zwycięzcami poprzednich edycji?
- Oczywiście. – Serena skinęła głową. – Myślisz, że jestem niekompetentna?
- Co? Nie, ależ skąd. Po prostu lubię mieć…
- Kontrolę? – Serena odsunęła krzesło. – Dlaczego facetom wydaje się, że są najmądrzejsi i mogą nami rządzić?
- Ale ja…
- Jesteście wszyscy tacy sami. – Oczy zalśniły jej łzami.
Bennett poderwał się na nogi.
- Nie próbuję tobą rządzić!
- Mógłbyś być bardziej wspierający. A wy zawsze trzymacie się razem. Bez względu na to, co się dzieje.
- A co się dzieje? – spytał Martin.
- Nie mam pojęcia. – Candace popatrzyła na córkę.
- Kochani – wtrącił Justin. – Weźcie głęboki oddech i…
- Pilnuj swojego nosa – warknęła Serena, ocierając łzę. – Nigdy cię nie ma, a teraz bierzesz stronę Bena?
- Żadnej nie biorę. – Justin spojrzał błagalnie na brata, ale ten sprawiał wrażenie równie zagubionego.
- O czym ty mówisz? – spytał Bennett.
- No, o Jacku! Chce wziąć ślub latem. Przecież już jest lato! A ja wolę zaczekać do świąt Bożego Narodzenia…
- Pewnie, bo wtedy masz labę – mruknął Justin.
- Czyli też popierasz Jacka!
- Kotku – powiedziała uspokajającym tonem matka. – Damy radę. Coś wymyślimy.
- Przepraszam, dziś to mnie wszystko przerasta. – Serena opuściła salę, zamykając za sobą drzwi.
- Widzisz, Bennett, co zrobiłeś? – zezłościła się Amanda. – Jak możesz być tak bezdusznym draniem? Ciekawe, czy Hannah zna cię od tej strony. – Chwyciwszy pismo o ślubach, wybiegła za siostrą.
Bennett popatrzył zdumiony na Justina.
- Rozumiesz coś z tego? Spytałem o Konkurs Gwiazd, a zostałem bezdusznym draniem.
Justin skierował wzrok na matkę.
- Mamo, wiesz, co się dzieje?
Candace wstała i powiodła po nich wzrokiem.
- Dzieje się to, że wy, mężczyźni, nie słyszycie tego, co do was mówimy. Niestety to się tyczy również Jacka i najpewniej też Henry’ego. Przypuszczam, że to silniejsze od was, po prostu tak jesteście skonstruowani.
- A dlaczego mnie wrzuciłaś z nimi do jednego worka? – oburzył się Martin.
- Bo jesteś mężczyzną i nie słuchasz. Dlatego.
Obróciwszy się na pięcie, Candace skierowała się do drzwi. Martin natychmiast ruszył za nią.
- Cholera jasna, co myśmy takiego zrobili? – Justin pokręcił głową.
- Urodziliśmy się jako osobnicy płci męskiej – odparł Bennett. – Fajnie, że tym razem nie tylko mnie się oberwało.
- Bardzo fajnie. Nie masz pojęcia, jak się cieszę.
- Dobra, dobra, gdybyś częściej bywał na tych spotkaniach, pomógłbyś mi temperować nasze siostry.
- Nic z tego. – Uśmiechając się szeroko, Justin wsunął ręce do kieszeni. – Jesteś prezesem. Radź sobie sam.
- Tego nie było w umowie – mruknął pod nosem Ben. – Swoją drogą, dlaczego właśnie dziś przyjechałeś na spotkanie? Które akurat okazało się najkrótszym… o, dzięki wam, bogowie… w historii naszych biznesowych spotkań?
- Myślałem, że jesteś ich wielkim zwolennikiem.
- Byłem. – Spojrzenie Bennetta stało się rozmarzone. – Dopóki nie poznałem Hannah i nie odkryłem uroków prawdziwego życia.
Justin uśmiechnął się pod nosem.
- Wpadłem, żeby ci zwrócić dług.
Podał bratu czek, dziękując w myślach dziadkowi, który każdemu z wnucząt założył fundusz powierniczy. Niestety podjęcie z niego pieniędzy trwało, a on potrzebował gotówki na już. Dlatego poprosił Bena o pożyczkę.
Bennett położył czek na stole i skrzyżował ręce na piersi.
- Powiesz mi, na co ci była ta forsa?
Justin potarł brodę. Pracował nad pewnym projektem od trzech miesięcy. A właściwie dłużej, zważywszy że pierwszy ruch wykonał półtora roku temu. To nieważne, że wtedy się nie udało. Ważne, że sprawa była już załatwiona. Kilka tygodni temu przekazał pieniądze, nie było już odwrotu. Miał jasno wytyczony kurs i teraz musi jedynie udowodnić wszystkim, że wie, co robi.
- Halo! Ziemia do Justina.
- Słucham?
- Pytałem, czy teraz mi powiesz, do czego ci była potrzebna forsa. – Bennett westchnął ciężko. – Nie powiesz, prawda? Widzę to po twojej minie.
- Niedługo wszystko powiem. Przysięgam.
- Dobra, dobra, ciągle to słyszę, i nigdy nic się nie zmienia.
Justin się zjeżył.
- Tym razem będzie inaczej.
Na tym polegał problem z byciem najmłodszym członkiem rodziny: wszyscy sądzili, że mają prawo wtrącać się do jego życia. Chcieli „pomóc”, ale pomagając, zwykle próbowali skierować go na bezpieczne tory. A jego nie interesowało to, co nudne i bezpieczne. Nie miał zamiaru spełniać cudzych oczekiwań.
Dwie godziny później stał na szerokim tarasie. Przed sobą miał ciągnący się po horyzont Pacyfik, a za sobą hotel, który – jak sądził – będzie jego wkładem w imperium Careyów.
Wszystko od tego zależało. Lata temu zbuntował się przeciwko temu, by na siłę wciągano go w rodzinny biznes. Teraz miał szansę udowodnić, że postąpił słusznie.
La Jolla, elegancka, nadmorska dzielnica San Diego, znajdowała się dwie godziny drogi od okręgu Orange, gdzie mieścił się świat Careyów. Tu Justin nie był najmłodszym członkiem rodziny; tu był tym, kim chciał być.
Kochał swoją rodzinę, ale zawsze czuł się inny. Wiedział, że nigdy nie zadowoli go praca przy biurku i spotkania przy stole konferencyjnym. Takie życie kojarzyło mu się z więzieniem. W końcu uznał, że nie musi się dostosowywać, może obrać inną drogę.
Rodzice i rodzeństwo nie rozumieli jego decyzji, traktowali go jak czarną owcę, buntownika. Ale teraz może zmienią zdanie.
Zimna oceaniczna bryza targała jego włosami, wydymała czarną skórzaną kurtkę. Nie zwracając na to uwagi, Justin wrócił myślami do porannej rozmowy z bratem.
- Od miesięcy nas unikasz, Justin. Najwyższy czas, żebyś nam powiedział, co kombinujesz.
- Powiem. Niedługo.
- To samo mówiłeś w zeszłym miesiącu.
Jako najmłodszy przywykł do tego, że rodzina próbuje nim rządzić lub dawać mu rady, jak żyć. Tym razem nie zamierzał nic mówić o swoich planach, dopóki ich nie zrealizuje.
- Ben, jestem prawie gotów. Już sam nie mogę się doczekać, żeby wam o wszystkim opowiedzieć.
- W porządku. – Brat westchnął. – Cieszę się, że wpadłeś na dzisiejsze spotkanie, ale mógłbyś się częściej pojawiać.
Justin pokręcił głową.
- Nie jestem częścią Carey Corporation.
- Ale jesteś członkiem rodziny. Dobrze, żebyś o tym pamiętał.
Zabolały go słowa brata, bo było w nich sporo prawdy. Justin poruszył ramionami, próbując się otrząsnąć. Tęsknił za rodziną, za dawną bliskością. Nie starał się od nikogo odciąć, ale dopóki nie stanie na własnych nogach, wolał trzymać się na dystans.
Obserwował wzburzone fale rozbijające się o brzeg; zalewały plażę, potem cofały się, zostawiając na ziemi koronkowe wzory. Dlaczego miałby uczestniczyć w nudnych zebraniach, skoro może stać na tarasie, między brzegiem oceanu a hotelem, który będzie jego wkładem w spuściznę rodzinną?
Podziwiał Carey Center, wspaniałą świątynię sztuki, którą zbudowała jego rodzina, ale miejsce to nigdy go nie pociągało. Bennett, Amanda i nawet Serena ochoczo i aktywnie we wszystkim uczestniczyli, natomiast on pragnął stworzyć coś własnego. Pod tym względem przypominał swojego ojca i brata, choć oni pewnie nie widzieli podobieństw. Działali inaczej, ale wszyscy trzej chcieli zostawić po sobie coś trwałego.
- Szukam cię od dwóch kwadransów.
Justin obrócił się i uśmiechnął do nadchodzącego Sama Jonasa. Szczupły, wysoki długowłosy blondyn w spranych dżinsach i spłowiałym czerwonym T-shircie wyglądał jak najprawdziwszy surfer. I był nim. Był też współwłaścicielem firmy Jonas & Son Builders, która prowadziła renowację hotelu.
- Cześć, Sam.
- Powinienem wiedzieć, że cię tu znajdę.
- Nie mogłem się oprzeć. – Na falach śmigało paru miłośników surfingu, nieco dalej kilka żaglówek sunęło po wodzie. Na niebie gromadziły się burzowe chmury. – Ten widok zapiera dech.
- Fakt – przyznał Sam.
Poznali się przed pubem w Irlandii, kiedy obaj samotnie przemierzali Europę. Jako jedyni Amerykanie w tej części świata szybko się zakumplowali i przez kilka kolejnych miesięcy razem podróżowali.
Potem wrócili do Stanów, ale ich przyjaźń trwała dalej. Sam wszedł w spółkę ze swoim ojcem i razem prowadzili Jonas & Sons Builders. Justin czasem zazdrościł przyjacielowi, że może robić to, co kocha, a jednocześnie zadowalać oczekiwania bliskich.
- A dlaczego mnie szukałeś?
- Co? A, tak! Chciałem cię poinformować, że projektanci weszli do skończonych pokoi hotelowych.
- Świetnie.
Część hotelu, ta z pokojami od strony oceanu, była prawie gotowa, w pozostałych też kończono remont. Justin liczył, że od nowego miesiąca można będzie przyjmować gości. Wreszcie!
- To nie wszystko – dodał Sam. – Gabinety zabiegowe też są skończone, brakuje tylko kontaktów, a te zostaną wstawione dziś po południu.
- Serio? Nie tracisz czasu, stary. – Uśmiechając się szeroko, Justin oparł ręce o poręcz i popatrzył w dal.
- Bo nie za to mi płacisz. Potrzebuję jeszcze tygodnia lub dwóch na jacuzzi i sauny, ale poza tym wszystko już jest na miejscu.
- Należy ci się butelka whisky, nie?
- A żebyś wiedział! – Sam poklepał przyjaciela po ramieniu. – Najlepiej szkocka, single malt, co najmniej piętnastoletnia.
Justin się roześmiał.
- Zrozumiałem. Coś jeszcze?
- Tak. Jak hotel otworzy swoje podwoje, chciałbym zarezerwować na weekend jeden z twoich najlepszych pokoi.
- Poważnie?
- Nie dla siebie. Dla Kate.
Kate O’Hara była pielęgniarką położniczą i narzeczoną Sama.
- Oczywiście, stary. Masz to jak w banku. Wiesz, wciąż nie rozumiem, dlaczego wolała ciebie ode mnie.
- Bo ma doskonały gust. – Sam przycisnął rękę do serca. – Nie mogę uwierzyć, że pobieramy się za trzy tygodnie.
- Denerwujesz się?
- Umieram ze strachu! Moglibyśmy wyjechać, wziąć cichy ślub. Dlaczego muszę stanąć przed dwiema setkami gości?
- Bo tego chce Kate, a ty masz bzika na jej punkcie – odparł Justin.
- To prawda. – Sam zmrużył oczy. – A ty jako mój drużba zaplanowałeś już wieczór kawalerski?
- To będzie szalona impreza. – Cholera jasna! Justin przeraził się. Miał tyle spraw na głowie, że całkiem o tym zapomniał.
- Byle nie w wieczór poprzedzający dzień ślubu. Kate taki postawiła warunek; nie chce, żebym na kacu składał przysięgę małżeńską.
- Kobiety. – Justin poklepał kumpla po plecach. – Nie martw się. W dniu ślubu będziesz trzeźwy jak świnia.
- Hm. Jak świnia, powiadasz?
Justin roześmiał się, po czym obejrzał się przez ramię, jakby wyczuł jakiś zapach czy ruch powietrza. Kiedy tylko ją spostrzegł, przeszył go dreszcz.
- No dobra – powiedział Sam, spoglądając tam, gdzie patrzył Justin. – Spadam.
- Co? – Justin z trudem wrócił na ziemię; oszołomiony widokiem zapomniał o przyjacielu. – Okej, później pogadamy.
- Czołem, Sadie – rzucił Sam, mijając kobietę, która kierowała się w stronę tarasu.
Obdarzyła go uśmiechem, ale po chwili jej uśmiech zgasł i kiedy stanęła naprzeciw Justina, jej oczy były chłodne. Sadie Harris. Jedyna kobieta, o której nie potrafił zapomnieć…