Markiz i lady Sara (ebook)
Kiedy mąż Sary zginął w pojedynku, jej świat zachwiał się w posadach. Mogłaby znów zamieszkać z ojcem i wieść dostatnie życie, ale wybiera inne rozwiązanie – prowadzi sklepik w pobliskim miasteczku. Woli pracować, niż tkwić w gorsecie nudnych konwenansów. Pewnego dnia w jej sklepie pojawia się markiz Lucian, który szuka prezentu dla chorej siostry. Poruszona jego opowieścią Sara obiecuje pomoc. Zaprzyjaźnia się z siostrą markiza i szybko poznaje wstydliwe rodzinne sekrety. Spontanicznie proponuje udział w intrydze, która uchroni ród Luciana przed skandalem. Oczarowany Sarą Lucian marzy, by ta piękna i mądra kobieta stała się dla niego kimś więcej niż partnerką w zaplanowanym spisku. Gdy jego oświadczyny zostają odrzucone, zrobi wszystko, by przekonać Sarę, że kieruje nim prawdziwe uczucie i zależy mu na niej bardziej niż na powodzeniu ich planu.
Fragment książki
To była elegancka witryna z dyskretnymi złoceniami i lśniącymi czystością oknami, a także z ozdobnym szyldem MUSZLA AFRODYTY. Lucian uznał, że to ryzykowna nazwa dla sklepu, skoro Afrodyta była grecką boginią miłości zrodzoną z morskiej piany, która powstała, gdy Kronos odciął Uranosowi jądra i cisnął je do oceanu. Tak czy inaczej, sklep kojarzył się z kobiecością i sprawiał nieco frywolne wrażenie, stosownie do swego przeznaczenia i lokalizacji. To miejsce zdecydowanie nie należało do tych, w których Lucian zwykł się pojawiać, i mógłby to uczynić tylko pod wpływem skrajnej desperacji.
Ale pan L. J. Dunton, w wytwornych kręgach śmietanki towarzyskiej znany również jako Lucian Dunton Avery, markiz Cannock, właśnie był zdesperowany. W przeciwnym razie nie znalazłby się w tym podrzędnym nadmorskim kurorcie, i to poza sezonem, czyli w połowie września. Ta desperacja sprawiła, że poprosił o radę właściciela szacownego hotelu Royal Promenade, ten zaś polecił mu ów sklep. Tak więc Lucian pchnął drzwi i przy akompaniamencie zawieszonych nad nimi dzwonków wszedł do środka.
Sara ostatnim muśnięciem poprawiła udrapowanie kotary i cofnęła się, by podziwiać ekspozycję przyborów artystycznych, którą urządziła obok lady sklepowej. Składała się ona ze sztalugi, palety, pudełka farb akwarelowych, a także z niedokończonego szkicu na płótnie przedstawiającego zatokę, a całość tworzyła coś w rodzaju gustownej martwej natury, uzupełnionej o parasol przeciwsłoneczny ustawiony pośród dużych morskich muszli i kolorowych plażowych kamyków.
Tak, pomyślała, skinąwszy z aprobatą głową. To powinno zainspirować klientki, by nabyły naręcze tych przyborów plastycznych, a następnie zaszyły się w jakimś malowniczym zakątku i namalowały arcydzieło.
Odstawiła słoje z muszelkami na półkę obok innych szklanych naczyń z barwionym piaskiem oraz zestawu tajemniczych pojemników i blaszanych puszek, mających wzbudzić zaciekawienie klientek. Popatrzyła w lewo i upewniła się, że regał z książkami, wieszak z ramami do obrazów oraz stół zarzucony broszurami i żurnalami sprawiają wrażenie raczej zachęcającej prywatności niż zwykłego nieładu.
Usłyszawszy brzęk dzwonków nad drzwiami, odwróciła się z serdecznym powitalnym uśmiechem, zaraz jednak zmieniła go na bardziej powściągliwy. To nie była jedna z jej zwykłych klientek. Co więcej, to w ogóle nie była klientka, lecz klient, do tego nadzwyczaj męski, wręcz wybitny przedstawiciel swojej płci. Sara nadal uśmiechała się z rezerwą. Była kobietą wystarczająco młodą, by w pełni docenić jego urodę, lecz nazbyt dumną, aby to okazać.
– Dzień dobry. Zapewne pan zbłądził, jak sądzę. Sezonowa biblioteka i czytelnia znajdują się dwa budynki dalej po tej stronie ulicy.
Mężczyzna uważnie rozejrzał się po wnętrzu, a gdy Sara zamilkła, zdjął elegancki kapelusz i wyjaśnił:
– Szukam sklepu Muszla Afrodyty, nie biblioteki.
– Zatem znalazł go pan. Witam. Czy mogę panu w czymś pomóc?
Miał na końcu języka pytanie: „Jak przypuszczam, to pani jest Afrodytą?”, lecz powstrzymał się i powiedział tylko:
– Mam nadzieje, że tak… – zerknął na jej dłoń i spostrzegł ślubną obrączkę – pani…?
Dobrze znała ten męski typ, choć być może lepszym określeniem byłaby rasa. Należeli do niej jej ojciec i brat, jakkolwiek każdy z nich na własny, niepowtarzalny sposób. Wysoko urodzeni arystokraci, odznaczający się totalną, bezwiedną pewnością siebie, którą zawdzięczali wielu pokoleniom przodków obdarzonych przywilejami. Ale też byli to twardzi mężczyźni, szlifujący szczytową sprawność fizyczną, aby wyróżniać się w rozrywkach popularnych w tej klasie społecznej, czyli w konnej jeździe, powożeniu zaprzęgami, sporcie, walkach bokserskich, wojnie.
Niemal niemożliwością było ocenić na pierwszy rzut oka, czy tacy dżentelmeni są bogaci, czy bez grosza przy duszy, gdyż prędzej skonaliby z głodu, niż pozwolili sobie na choćby najmniejsze uchybienie w nienagannym wyglądzie. Mieli doskonałe maniery, a w stosunku do kobiet należących do ich rodzin zachowywali się pobłażliwie i opiekuńczo. Nade wszystko cenili honor, zaś jego istoty upatrywali w dobrym imieniu owych kobiet, którego gotowi byli bronić, pojedynkując się na śmierć i życie, by pomścić choćby najdrobniejszą zniewagę.
Sara nie podziwiała ani nie aprobowała tego rodzaju postawy, wręcz przeciwnie, obawiała się jej. Nie aprobowała również tego, w jaki sposób ci mężczyźni odnosili się do innych niewiast, z którymi się zadawali. Owszem, przyzwoite kobiety, nieważne, z jakiej klasy pochodziły, traktowali uprzejmie i z szacunkiem, z jednym jednak wyjątkiem. Chodziło o atrakcyjne wdowy. To prawda, również i do nich odnosili się uprzejmie, jeśli chodzi o zewnętrzne maniery, ale bez choćby odrobiny szacunku. A Sara była atrakcyjną wdową, o czym doskonale wiedziała.
– Pani Harcourt – powiedziała, starając się sprawić wrażenie żony silnego i władczego męża.
Nieznajomy zareagował nikłym błyskiem ciepłego uśmiechu w oczach. Uznała, że rzeczywiście jest bardzo przystojny, i z irytującym wysiłkiem zdołała zapobiec temu, by ta myśl odbiła się na jej twarzy. Był wysoki, proporcjonalnie zbudowany, miał gęste kasztanowe włosy, brązowe oczy, orli nos, mocny podbródek, a usta o wyrazie… szelmowskim. Sara nie była pewna, dlaczego tak pomyślała. Wiedziała tylko, że wpatrywanie się w nie jest wysoce nieroztropne.
– Słucham pana? – ponagliła go.
– Mam siostrę, ma osiemnaście lat i trochę niedomaga na zdrowiu. Jest w złym nastroju i nie cieszy ją pobyt w Sandbay.
– Być może się nudzi?
– Ogromnie – przyznał, a gdy Sara nie zareagowała, wyjaśnił: – Jest zbyt delikatna na zażywanie morskich kąpieli, poza tym nie nawykła do oceanu, więc spacery po plaży wprawiają ją w zdenerwowanie. Nie ma tu żadnych przyjaciółek, a na ile mogłem się zorientować, w tym kurorcie przebywa niewiele młodych dam. W domu czuła się lepiej, uczestniczyła w przyjęciach i piknikach, chadzała do teatru, na tańce czy na zakupy. No i miała przy sobie przyjaciółki. Tutaj nie jest w stanie brać udziału w wieczornych rozrywkach.
– Ma pan nadzieję znaleźć dla niej jakieś zajęcie. Coś, co pozwoli jej zabić czas w ciągu dnia. Pojmuję, że to mogłoby pomóc. Czy pańska siostra umie rysować albo malować?
– Guwernantka uczyła ją tego, ale nie sądzę, by Marguerite przykładała się do doskonalenia tych umiejętności. Brak jej do tego cierpliwości.
Sara pomyślała, że jeśli ta dziewczyna jest z natury żywa i aktywna, rekonwalescencja i związane z tym ograniczenia muszą być dla niej tym bardziej dokuczliwe.
– Czy w ogóle może spacerować?
– Daje radę przejść kilkaset jardów po promenadzie, opada z sił i prosi, żeby zawrócić. Nie potrafię ocenić, czy jej niechęć do spacerów wynika z osłabienia, czy z przygnębienia.
– Czy mogłaby odwiedzić sklep, by się przekonać, co mamy do zaoferowania?
– Nie wiem… – A po chwili dodał: – Nie, jeśli ja to zaproponuję. – Mocno zacisnął usta, zdradzając tym gniew na samego siebie za to, że pozwolił sobie na ten przejaw irytacji.
A zatem ta młoda dama ma na pieńku z bratem i pragnie wrócić do Londynu, do przyjaciółek, bez względu na to, jak niekorzystny wpływ na jej stan zdrowia może wywrzeć pobyt w tym brudnym, zadymionym mieście.
– Więc może ja do niej przyjdę? Mogłabym podsunąć jej kilka pomysłów na szkice, być może przynieść przybory rysunkowe. – Wskazała nieznacznym gestem dłoni liczne przedmioty w sklepie. – Coś, co mogłoby ją skusić.
– Skusić? – To słowo, wypowiedziane ciepłym tonem, zdawało się pieszczotą. Bliskość tego mężczyzny wprawiała Sarę w zakłopotanie. – Byłoby to z pani strony bardzo uprzejme, pani Harcourt. Ale kto w tym czasie zająłby się sklepem? Może mąż?
To była pierwsza niezręczność, jaką popełnił, a grymas jego pięknych ust świadczył, że o tym wiedział.
– Jestem wdową, panie…?
Przez chwilę spodziewała się, że usłyszy tylko tytuł albo co najwyżej nazwisko rodowe. Dotąd nigdy nie spotkała tego mężczyzny, ale przecież zaledwie rok po debiucie w towarzystwie wyszła za Michaela i przeprowadzili się do Cambridge, więc nic dziwnego, że się z nim nie zetknęła.
– Dunton. – Wyjął wizytówkę i położył na ladzie. – Mieszkamy w hotelu Royal Promenade.
– A gdzieżby indziej? – wymamrotała.
Taki wytworny mężczyzna z wyższych sfer nie zadowoliłby się nawet najlepszą prywatną kwaterą w Sandbay. Wzięła elegancką i niewątpliwie kosztowną wizytówkę, zerknęła na nią i pomyślała zaskoczona, że tylko „pan” przed nazwiskiem, bez dodatku choćby „jaśnie wielmożny”. Podejrzewała, że wizytówka nie mówi całej prawdy, ale nie mogła wyrazić powątpiewania bez żadnego dowodu. Poza tym dopóki „pan Dunton” nie popełnił żadnego przestępstwa, mógł tytułować siebie, jak chciał.
Zza kotary na drzwiach prowadzących do pokoju na tyłach sklepu dobiegł nikły grzechot rondli.
– Przepraszam pana. Pani Farwell, mogłaby pani poświęcić mi chwilę?
Trzeba oddać sprawiedliwość Lucianowi, że nawet nie drgnął, gdy zza kotary wyłoniła się Dot z wałkiem do ciasta w ręku. Była kobietą słusznego wzrostu, jak większość ratowniczek obsługujących kabiny plażowe. Spiorunowała intruza wzrokiem, co było jej rutynową reakcją na każdego mężczyznę, który znalazł się w pobliżu Sary. Odpowiedział jej obojętnym spojrzeniem, a Dot chrząknęła cicho, jakby zdał jakiś test.
– W towarzystwie tego dżentelmena odwiedzę w hotelu jego siostrę – oznajmiła jej Sara. – Czy mogłabyś przez godzinę zająć się sklepem? Na podwieczorku nie spodziewam się więcej osób niż zazwyczaj i wszystko jest przygotowane do zaserwowania.
Wręczyła swojej pomocnicy otrzymaną wizytówkę. Dot nie była zbyt mocna w czytaniu, ale Sara uznała, że nie zaszkodzi przekazać panu Duntonowi, że ktoś jeszcze wie, dokąd udaje się wraz z nim. Może była zbyt niezależna, jak uważał jej brat Ashe, jednak nie na tyle lekkomyślna, żeby pójść gdzieś z obcym mężczyzną bez podjęcia elementarnych środków ostrożności. A zwłaszcza z takim, który, jak była pewna, nie jest tym, za kogo się podaje.
– Aha, wszystko gotowe – potwierdziła Dot. – Muszę tylko zalać herbatę wrzątkiem. Kanapki przyrządzone, ciasto owocowe i bułeczki z dżemem truskawkowym czekają, żeby je podać, a chłopak już przyniósł słuszną bryłkę lodu, więc śmietanka i masło miło się chłodzą. Zdejmę fartuch i powitam gości we frontowych drzwiach.
Mówiła z czystym akcentem z Dorset, jednak żadna z klientek nigdy nie miała problemu ze zrozumieniem jej. Gdyby zrządzeniem losu Dot urodziła się gdzieś indziej, a nie w chacie rybaka, osiągnęłaby w życiu więcej.
– Więc to także herbaciarnia? – zapytał Dunton, gdy Sara wzięła koszyk i zaczęła obchodzić sklep, wybierając przedmioty, które mogłyby wzbudzić zainteresowanie jego siostry.
Niełatwo przychodziło jej zdecydować, co zabrać, gdyż panna Dunton mogła być kruchą i schorowaną młodą kobietą albo tylko krnąbrną i nieznośną smarkulą. To się wkrótce okaże.
– Dwa razy w tygodniu podajemy herbatę i słodycze. Klientki przychodzą, by popracować nad najnowszymi projektami artystycznymi albo pisać, a przy herbacie wymieniają się pomysłami. To miłe miejsce, w którym damy mogą się spotkać, nie ograniczając się do błahych pogaduszek czy jałowego wysiadywania.
– A przy okazji mogą uzupełnić swoje zapasy przyborów plastycznych.
– To oczywiste, panie Dunton, przecież prowadzę interes. Damy zachęcają się nawzajem, podejmują nowe formy aktywności artystycznej, idąc za przykładem przyjaciółek, i przyjemnie spędzają czas. Jest pan gotowy do wyjścia? – Włożyła lekką pelisę i elegancki czepek, a gdy Lucian chciał wziąć od niej koszyk, powiedziała: – Dziękuję, ale na zewnątrz jest ktoś, kto go poniesie. Niebawem wrócę, Dot.
Dunton przytrzymał dla niej drzwi i podjął jeszcze jedną uprzejmą próbę przejęcia koszyka, ale gdy wyszli na dwór, z wylotu alei obok sklepu kapelusznika po drugiej stronie ulicy podbiegł do nich truchtem Tim Liddle. Miał osiem lat i niemal sam utrzymywał owdowiałą matkę, więc Sara zlecała mu wszystkie dorywcze prace, które zdarzały się podczas dnia, oraz takie, które musiała specjalnie wymyślać. Był schludny, lecz chudy, choć systematyczne go dokarmiała, i miał zniszczone ubranie, które trafiło do niego z drugiej czy trzeciej ręki, ale szczerzył zęby w wesołym uśmiechu.
– A więc jesteś, Tim. Proszę, zanieś to do hotelu. – Podała mu wypełniony po brzegi koszyk, a potem przyjęła ramię zaoferowane przez pana Duntona. Gdy ruszyli w dół wzgórza w kierunku promenady, zerknęła na niego spod brzegu czepka i spytała: – Chyba nie myślał pan, że pójdę do hotelu z nieznajomym mężczyzną bez żadnej eskorty?
– Nie wydaje mi się, żeby ten chłopiec zapewniał pani skuteczną ochronę przed jakimś pozbawionym skrupułów fircykiem.
– Nie? To by się pan zdziwił… – Uśmiechnęła się przekornie. – Jeśli nie pojawię się z powrotem w porze, którą podam Timowi, podniesie raban i zaalarmuje personel hotelu, potem pobiegnie po Dot, a następnie sprowadzi konstabla, który jest jego dalekim krewnym.
– Ach, ta imponująca Dot! Nie warto wzywać konstabla, sama by odstraszyła każdego mężczyznę żywiącego złe zamiary. Mogłaby towarzyszyć Kronosowi w jego przerażającej napaści na Uranosa, biorąc pod uwagę jej krzepkie ramiona i spojrzenie, którym mnie obrzuciła. Czy tak bardzo odrażający jej się wydałem, czy też z zasady wrogo traktuje całą płeć męską?
Sara nie dała się złapać na przynętę, jaką była aluzja do narodzin Afrodyty, tylko odparła:
– Dot była ratowniczką plażową, a one muszą być silne, żeby poradzić sobie z ludźmi, którzy po raz pierwszy w życiu wchodzą do morza. Niektórych przewracają fale przyboju i trzeba ich wyciągać z płycizny na brzeg, inni zaczynają się gwałtownie szamotać, kiedy są wyławiani z głębiny, i potrzeba sporo siły, żeby nad nimi zapanować. Dot uszkodziła sobie plecy i nie mogła już wykonywać tak ciężkich obowiązków, więc przyjęłam ją do pracy, a ona z wdzięczności podjęła się dodatkowego zadania. Strzeże mnie przed… męską natarczywością.
Ta uwaga miała go zniechęcić do flirtowania, choć mówiąc szczerze, Sarze sprawiało przyjemność towarzystwo tego mocno zbudowanego, wytwornego dżentelmena i kontakt z jego muskularnym ramieniem. Tak czy inaczej, po jej proklamacji reszta drogi do hotelu Royal Promenade, czyli całe pięć minut, upłynęła w milczeniu.
Hotel składał się z kilku budynków połączonych dobudowanymi korytarzami. Wszystkie domy były pomalowane na kolor kremowy, ozdobione u góry pasem królewskiego błękitu, a na fasadzie głównego gmachu widniała wypisana wielkimi złoconymi literami nazwa hotelu.
Lucian wziął od Tima koszyk i przystanął przed kontuarem, za którym właściciel hotelu rozmawiał z recepcjonistą.
– Panie Winstanley, czy mógłby pan zaprowadzić panią Harcourt do naszego prywatnego salonu, natomiast ja pójdę po siostrę?
Całkiem zręcznie, pomyślała Sara, gdy prowadzono ją po schodach na piętro, a potem do ładnego pokoju z oknem wykuszowym wychodzącym na promenadę. Wszystko załatwione nader przyzwoicie, z wykorzystaniem pana Winstanleya, żeby potwierdził pozycję Duntona jako szanowanego dżentelmena, który rzeczywiście mieszka ze swoją siostrą. Ale nadal z tym „panem Duntonem” coś jest nie tak.
Jednak cokolwiek to było, nie zaciemniało męskiego uroku tego dżentelmena, tylko dodatkowo wzbudzało w Sarze ciekawość. Prawda była taka, że reagował na nią zmysłowo, tak samo jak ona na niego. Rzecz w tym, by tego nie okazała.
Usadowiła się przy stoliku, wyjęła z koszyka szkicownik i ołówek i zaczęła rysować widok z okna, skupiając się na dwóch damach, które pogrążone w rozmowie, przystanęły przy maszcie flagowym. Jedna była wysoka i mocno zbudowana, druga szczupła, a obie trzymały na smyczach śmiesznie małe pieski salonowe. Gdy drzwi salonu się otworzyły, Sara wstała i grzbietem do góry niedbale odłożyła szkicownik na stół.
Młoda kobieta, która weszła przed panem Duntonem, niewątpliwie była jego siostrą. Miała takie same kasztanowe włosy i brązowe oczy, jednak prostszy nos i łagodniej zarysowany podbródek. Widać było, że źle się czuje, do tego jest nadąsana.
– Marg… pani Harcourt, przedstawiam pani moją siostrę Marguerite. – Dunton zmarszczył brwi, niezadowolony ze swego zająknięcia, a droga siostrzyczka posłała mu ostre spojrzenie. – Marguerite, to jest pani Harcourt, której sklep z przyborami plastycznymi dziś odwiedziłem. Była tak uprzejma, że przyniosła koszyk z rzeczami, które być może cię zainteresują.
Panna Dunton dygnęła nieznacznie i usiadła po drugiej stronie owalnego stolika przy wykuszowym oknie.
Bardzo ciekawe, pomyślała Sara, analizując to, co przed chwilą się wydarzyło. Dunton zaczął przedstawiać ją siostrze, co byłoby stosowne, gdyby owa siostra stała od niej wyżej w hierarchii społecznej. Zaraz jednak się zmiarkował i najpierw przedstawił siostrę kobiecie starszej o statusie wdowy. Co oznaczało dwie rzeczy. Po pierwsze, traktował ją jak damę, a nie jak zwykłą sklepikarkę, a po drugie on i jego siostra należeli do wyższej klasy społecznej niż szanowana wdowa, nawet jeśli nie wiedział, z jakiej sfery wywodził się jej zmarły małżonek.
Bezgłośnie zachichotała, myśląc przy tym: Jeśli nie posiadasz tytułu szlacheckiego, mój miły panie, zjem mój kosztowny nowy czepek razem z piórami!
A zatem co go sprowadziło do Sandbay i co jest nie w porządku z jego siostrą?