Marzenia lorda Trevethowa
Cassian kocha rodzinną Kornwalię. Chce ożywić ten region, snuje śmiałe plany. Marzy mu się park atrakcji z pawilonami pełnymi ciekawostek z całego świata. To przyciągnęłoby gości, a miejscowi zyskaliby miejsca pracy. Nie brak mu funduszy, niestety właściciel ziemi, którą sobie upatrzył, nie chce jej sprzedać. W tej sytuacji najlepiej byłoby poślubić córkę tego upartego arystokraty. Cassian nie wie, że panna, o którą zamierza się starać, to ta sama tajemnicza piękność, z którą od dawna prowadzi ekscytującą grę. Szczęśliwy zbieg okoliczności? Raczej niedogodność, o ile Cassian nie przekona lady Penrose, że jej miłość jest dla niego jedynym marzeniem, z którego nigdy nie zrezygnuje.
Fragment książki
Cassian przepadał za jarmarkami, a Redruth go nie zawiodło. Miasteczko szczyciło się tym, że było inicjatorem obchodów Dnia Świętego Pirana. Wiele innych miast w Kornwalii również organizowało uroczystości ku czci patrona górników cynowych, ale wszystko zaczęło się w Redruth.
Oddał konia do stajni i rzucił monetę nadąsanemu chłopcu stajennemu, którego koledzy zostawili na dyżurze.
– Będziesz bogaty, zanim oni wrócą z pustymi kieszeniami – pocieszał chłopaka, ale stajenny nadal miał chmurną minę.
Cassian co nieco wiedział na ten temat. Nie tak dawno przecież sam był chłopcem, więc nie zapomniał jeszcze, jak bardzo czekał na takie wycieczki. W tych okolicach nie było wiele okazji do zabawy. Jego park rozrywki mógłby to zmienić. Planował tam atrakcje dla osób w każdym wieku. Inaczej niż w londyńskim Vauxhall, gdzie rozrywka była adresowana wyłącznie do dorosłych. Dzieciom też potrzebna była zachęta do działania, szczególnie wtedy, gdy ich wyobraźnia była najbardziej wybujała. Kiedy dorastał, przepadał za książkami przygodowymi, nawet wtedy, gdy czytanie sprawiało mu trudność. Uwielbiał dni, gdy jego ojciec albo ojciec Eatona, czy też Richard Penlerick zabierali ich czwórkę na konne wyprawy i wycieczki. Takie dni jednak zdarzały się rzadko. Pomyślał, że wracając, mógłby przynieść nadąsanemu chłopcu pasztecik. Na myśl o gorącym pierożku zaburczało mu w brzuchu i nagle uświadomił sobie, że od śniadania nic nie jadł.
Na ulicy nos poprowadził go przez wesoły, rozpychający się tłum w stronę sprzedawcy pasztecików. Już po chwili wgryzł się w kruche ciasto i poczuł w ustach smakowite ciepłe mięso. Jedzenie sprawiło, że późnopopołudniowe powietrze nie wydawało się już takie ostre. W tej części świata w marcu nie było jeszcze prawdziwej wiosny. Cassian spacerował wzdłuż kramów, zatrzymując się co jakiś czas, gdy coś zwróciło jego uwagę. Stał przy straganie rymarza, gdzie podziwiał kunsztownie wykonaną uzdę, gdy dostrzegł ją kątem oka. Nie potrafiłby powiedzieć, co konkretnie przyciągnęło jego wzrok: być może zawirowanie peleryny albo sposób, w jaki okryta nią kobieta się poruszała. Była smukła, zgrabna, pełna gracji. Całkiem inna od pozostałych uczestników jarmarcznej zabawy.
Cassian odsunął się od straganu, żeby lepiej jej się przyjrzeć. Szła, jakby rozkoszowała się każdą widzianą rzeczą, zatrzymywała się przy każdym kramie, patrzyła na towary, jakby to były największe luksusy. Może faktycznie nimi były. Nie wszyscy, którzy tu przyszli, mieli pieniądze. Głęboko nasunięty kaptur ukrywał twarz i włosy kobiety. Szkoda, pomyślał Cassian. Chętnie zobaczyłby, kto z takim zadowoleniem spaceruje po wiejskim jarmarku. A co więcej, chciałby dowiedzieć się, co takiego w tym targu wzbudza w niej ten nabożny zachwyt. Gdybyż tak mógł to przenieść do swojego parku rozrywki. Chciał, żeby tak właśnie wyglądali odwiedzający go ludzie. Jeśli oczywiście kiedykolwiek go zbuduje.
Kobieta weszła w tłum, a Cassian poszedł za nią. Może mógłby odezwać się do niej? Wyglądało na to, że jest sama. Trochę niezwykłe na takiej zabawie. Przy całym radosnym podnieceniu, jaki panował na jarmarku, zdarzały się też niebezpieczne sytuacje, szczególnie pod koniec dnia, gdy mężczyźni sporo już wypili.
Na skraju błoń stragany się kończyły, ustępując miejsca zagrodom ze zwierzętami i tłum się znacznie przerzedził. Kobieta zatrzymała się otoczona nagle przez chmarę dzieci. Cassian przyspieszył kroku. Tych dzieciaków było zbyt wiele, w dodatku byli to ulicznicy, którzy prawdopodobnie włóczyli się za kramarzami od jarmarku do jarmarku. Jakiś mały chłopiec, najwyraźniej wystawiony na wabia, powiedział coś do kobiety. Szarpał ją, starając się przyciągnąć jej uwagę. Cassian domyślał się, o co dzieciak prosi. Kobieta zawahała się, po czym sięgnęła pod pelerynę i wyjęła monetę dla chłopca. To z pewnością nie wystarczy, pomyślał. Chłopcy albo wyżebrzą wszystko, co miała w sakiewce, albo wrócą później, żeby ją okraść.
– Ej tam, chłopaki! Wynocha stąd! – Cassian wszedł między nich. To wystarczyło, by się rozpierzchli. Byli na tyle bystrzy, żeby nie zadzierać z wysokim, dobrze umięśnionym mężczyzną. Rozbiegli się jak muchy, gdy zobaczyli jego szerokie barki i usłyszeli głęboki baryton.
Kobieta wyprostowała się. Teraz wydała się wyższa, smuklejsza i jeszcze bardziej wdzięczna niż na rynku.
– To nie było konieczne, proszę pana. To po prostu głodne dzieci, które prosiły o pieniądze.
W jej głosie pobrzmiewał władczy ton. A więc miał do czynienia z kobietą dumną, która pragnęła być niezależna. Cassian miał dwie starsze siostry, one też mówiły w ten sposób.
– Zabiorą pani sakiewkę, jeśli nie będzie pani ostrożna. To nie były zwykłe dzieciaki – zwrócił jej grzecznie uwagę.
– Nie są przez to mniej godni politowania. Znam takich jak oni. W trosce o bliźnich zawsze podejmę ryzyko – powiedziała stanowczo.
Cassian pokiwał głową z aprobatą.
– Bardzo to szlachetne, chociaż wątpię, czy zachowają się równie uprzejmie, gdy przyjdą odebrać pani pieniądze. Naraziła się pani, tak się odsłaniając. – Wolałby, żeby odsłoniła się trochę bardziej, na przykład zsunęła z twarzy kaptur, pokazała oczy, usta, z których płynął jej głos. Z doświadczenia wiedział, że stanowcze kobiety są atrakcyjne. Uważał, że pewność siebie jest bardzo podniecająca, zarówno w sypialni, jak i poza nią. Jego w każdym razie intrygowała i pociągała. – Może mógłbym pani towarzyszyć na wypadek, gdyby wrócili. – Był pewien, że z nim u boku będzie bezpieczna.
– Gdzie niby miałby mi pan towarzyszyć? Do jakiejś ciemnej alejki?
– A chciałaby pani? – spytał z zalotnym uśmiechem. – Jest wiele rzeczy, które można robić w ciemnej alejce. Nie wszystkie są złe.
– Pan może być bardziej niebezpieczny niż banda chłopaków – odparła roztropnie. Najwyraźniej ta rozmowa sprawiała jej przyjemność. – Skąd mam wiedzieć, że nie jest pan z nimi w zmowie? – Zaśmiała się, gdy uniósł brew, podziwiając jej bystrość. – Widzi pan, nie jestem taka zielona, jak się panu wydaje.
Dobry Boże, pomyślał. Ta kokietka odpłaciła mu pięknym za nadobne. Taka zuchwałość naprawdę go pociągała. Zaśmiał się.
– Wcale tak nie myślałem. Zaniepokoiłem się tylko, że dla własnego dobra nie powinna być pani tak życzliwa. Czy mogę pani zaproponować pasztecik albo jakiś inny przysmak?
– Nie wiem nawet, jak się pan nazywa. – Teraz wyraźnie spoważniała. Widocznie zbliżył się do granicy i więcej nie zamierzała tolerować. Jednak za bardzo mu się podobała, żeby miał wszystko zepsuć, podając swoje prawdziwe imię. Sytuacja bez wątpienia by się zmieniła, gdyby je rozpoznała. A nawet jeśli nie rozpozna go w tej chwili, z pewnością zorientuje się później. Jego imię miało moc, którą można było wykorzystać na jego korzyść lub przeciw niemu. Nie zamierzał tej mocy oddawać w ręce nieznajomej.
– A jakie imię chciałaby mi pani nadać? – spytał. – Proszę coś dla mnie wybrać. – Zielone oczy pod kapturem zabłysły ze zrozumieniem i sympatią. Najwidoczniej ten pomysł też jej się spodobał. To jeszcze bardziej rozbudziło jego ciekawość. A więc jego dama lubiła takie gry.
– Matthew. – Zdecydowała bez kłopotu i bardzo szybko. – A mnie jak pan nazwie? – Nieznajoma dostrzegła dobre strony fałszywego imienia. Widać tak jak on chciała ukryć swoją tożsamość. Może dlatego, żeby gra, którą podjęli, stała się jeszcze ciekawsza, ale możliwe też, że było w tym coś więcej.
– A czy muszę jakoś panią nazywać? Wolałbym poznać pani twarz niż imię – powiedział przymilnie. – Niech pani odsunie trochę kaptur, żebym mógł lepiej panią zobaczyć. – Podobała mu się ta zabawa. Nieznajoma miała jakieś tajemnice, ceniła swoją prywatność. Szanował to. On przecież także miał swoje sekrety.
Wolną ręką odsunęła kaptur na tyle, żeby odsłonić włosy, które miały barwę karmelu i miodu, oczy w kolorze szkła morskiego oraz pełne i zachęcające usta. Wszystko razem stanowiło niezwykły i fascynujący obraz. Niezapomniany. W odpowiednim stroju i właściwym otoczeniu byłaby piękna. Wśród prostych mieszkańców Redruth wyglądała zjawiskowo, jak królowa elfów pośród zwykłych śmiertelników. Zrozumiał, czemu kryła się pod peleryną. Niezwykłe kobiety przyciągają uwagę, rzadko kiedy właściwych osób.
– Kiedyś widziałem opal w kolorze pani oczu; chociaż bardziej chyba przypominają szmaragdy. Myślę, że lepszym imieniem będzie Emerald. Będę panią nazywał Em, bo to przyjaźniej brzmi.
– A więc na ten wieczór zostaniemy przyjaciółmi? – Zaczęli iść z powrotem w stronę straganów. Najwyraźniej bez zbędnych słów podjęli decyzję, że spędzą wieczór w swoim towarzystwie.
– Zostaniemy, kim tylko zechcesz, Em. – Zawiesił głos. Pieszczotliwy ton sugerował, że mogą być nieznajomymi, kochankami, przyjaciółmi. Imię Em świetnie do niej pasowało: zamaskowana osóbka z gardłowym śmiechem i tajemnicą. Kupił dwa paszteciki nadziane gorącymi plasterkami ziemniaków. Podał jej jeden i patrzył, jak wbija weń zęby.
– Mm, jakie dobre. – Przymknęła oczy, rozkoszując się smakiem i wolno przeżuwając. Cassian poczuł narastające podniecenie. Jeśli wyglądała tak wspaniale podczas jedzenia, jaki widok prezentowałaby, drżąc z rozkoszy z rozpuszczonymi włosami i długą szyją wygiętą w łuk?
Na wargę ściekła jej kropla soku. Cassiana ogarnęło pragnienie, by zlizać ją z jej ust. Uśmiechnęła się skromnie, jakby odgadła, o czym myśli, lecz zanim zdążył się pochylić, zgarnęła kroplę czubkiem języka.
Ten przystojny, ciemnowłosy mężczyzna pragnął ją pocałować. Pen poczuła dreszcz podniecenia. Przeczytała tyle powieści, że potrafiła to dostrzec. Spuszczone powieki, spojrzenie utkwione w czyichś ustach. To nieomylne znaki. Ale pokonała go własnym językiem.
A może powinna pozwolić, by ją pocałował? Nie, jeszcze na to za wcześnie. Mógłby pomyśleć, że jest łatwa. Przecież dopiero się poznali, a ona i tak złamała już wiele zasad: rozmawiała z nieznajomym, spacerowała z nim, przyjęła od niego jedzenie, bezwstydnie flirtowała, rzucając złośliwe uwagi, które do tej pory tylko ćwiczyła w myślach, a na koniec przyjęła fałszywe imię. Nazwał ją Em, ale gdy to powiedział, wyobraziła sobie, że chodzi o „M”. Jak na przykład magia. Może zechce ją pocałować jeszcze raz, gdy będą się znali trochę dłużej. Chyba zdołałaby się wtedy odważyć. Było coś niestosownie intrygującego w myśli, że mogłaby zostać dziś pocałowana; byłby to jej pierwszy pocałunek, w dodatku od spotkanego na jarmarku wysokiego, przystojnego, ciemnowłosego nieznajomego.
Skończyli jeść paszteciki i przechadzali się między straganami, zatrzymując się, gdy tylko coś wpadło im w oko: tutaj pasek, gdzie indziej chusta, ładna błyskotka, pachnąca kostka mydła. Ani na chwilę nie przerwali pogawędki. Z Matthew dobrze się rozmawiało, a także miło go było słuchać. Miał sporo do powiedzenia na każdy temat: jak wytwarzane jest mielone francuskie mydło, ile fałdek ma być na brzegu ciasta, żeby powstał prawdziwy pierożek, jak robi się brukselskie koronki.
– Widziałeś, jak je robią? – Dotknęła delikatnej próbki, podziwiając kunsztowną robotę. W domu w swojej garderobie miała kilka sukien z koronkowym kołnierzykiem i karczkiem. Nie mogła przestać myśleć, jakiego wysiłku wymagało wykonanie metrów koronkowego materiału.
– Tak, to bardzo skomplikowana i czasochłonna praca. Czasem mogą minąć miesiące, zanim powstanie jakiś wzór.
– Zazdroszczę ci tych podróży! – powiedziała z westchnieniem. – Jak cudownie byłoby zobaczyć świat. Dałabym wszystko, żeby wyjechać, choćby na chwilę. Gdzie jeszcze byłeś? – Zatrzymali się, żeby powąchać perfumy w małych flakonikach. Podniosła buteleczkę z mieszanką drzewa sandałowego i jakiegoś egzotycznego pachnidła. Powąchała i podała mu flakonik. – Zobacz ten. Jest bardzo męski.
Zbliżył nos do buteleczki i z powrotem ją zakorkował.
– Ładny. Przywodzi mi na myśl Rosję.
Uśmiechnęła się.
– A więc byłeś w Rosji. Opowiedz mi, jak tam jest.
Puścił do niej oko.
– Opowiem, ale najpierw musimy się pożywić.
Zauważyła, że był jak studnia bez dna. Po pasztecikach, które zjedli wcześniej, nastąpiły słodkości. Próbowali każdego dostępnego smakołyku, zmieniając wieczór w degustację babeczek z dżemem i gęstą śmietaną i gorących szafranowych bułeczek prosto z pieca. Kiedy zatrzymali się przy kramie, gdzie sprzedawano imbirowe biszkopciki, Pen jęknęła ze śmiechem, gdy Matthew kupił całą torebkę ciastek.
– O, nie! Nie zjem już ani kęsa!
Matthew uśmiechnął się szelmowsko i pomachał jej przed nosem imbirowym smakołykiem.
– Jesteś pewna? Ja tam wiem z dobrego źródła, czyli od swoich siostrzenic i siostrzeńców, że tym biszkoptom nie można się oprzeć. Zrób to dla mnie i spróbuj chociaż jednego.
Uśmiechnął się, a kiedy spojrzał na nią spod długich czarnych rzęs oczami w kolorze whisky, Pen wydało się, że tłum gdzieś się ulotnił, a cały świat zniknął. Była zgubiona.
– Może znajdę jeszcze miejsce na jeden.
– No to otwórz buzię szeroko, Em. – Puls jej przyspieszył, gdy zrozumiała, że zamierzał podać jej ciastko prosto do ust! Chwyciła je zębami, czując na wargach jego palce, zdając sobie sprawę z iskry, jaka między nimi przeskoczyła. Wokół nich zaczęły płonąć latarnie, gdy gasło światło dnia. Dzień się zmieniał, a oni razem z nim. Czuła napięcie, jakie się między nimi wytworzyło. Matthew nie spuszczał z niej wzroku, gdy przełykała. Wpatrywał się w nią, jakby jego oczy potrafiły zobaczyć jej umysł, duszę, wszystkie fantazje, jakie kiedykolwiek przyszły jej do głowy, wszystko, co kiedykolwiek roiła sobie o takich nocach jak ta: nocach z nieznajomym, który nic nie wiedział o jej rodzinnej tragedii, odosobnieniu, o jej walce o wolność; z nieznajomym, któremu nie zależało na jej pieniądzach, ziemi, rodowym tytule; z mężczyzną, którego nie wybrał dla niej ojciec.
Zdawała sobie sprawę, że ta fantazja musi się wkrótce skończyć. Już i tak została tu dłużej, niż zamierzała. Matthew podał jej kolejny biszkopt, a ona tym razem wzięła go wolniej, upajając się dotknięciem jego palców na wargach. Zbierała się w sobie, żeby wypowiedzieć słowa, które w końcu musiały paść.
– Muszę już iść.
Jej pokojówka, Margery, oczywiście będzie ją kryła, ale i tak powinna wracać. Na domiar złego czekała ją droga w ciemnościach.
– Za chwilę – powiedział. Wziął ją za rękę i ruszył znów między stragany. – Jeszcze nie teraz. Nie widzieliśmy przecież dmuchania weneckiego szkła.
– Tylko ten jeden kram, a potem muszę wracać. – Nie mogła oprzeć się pokusie, żeby spędzić z nim kilka chwil więcej, cieszyć się jeszcze kilkoma minutami wolności.
Dmuchacz szkła ich nie rozczarował. W ciemności płomień paleniska wyglądał zachęcająco i ciepło. Dołączyli do półkola widzów, którzy zebrali się wokół kramu, żeby zobaczyć, jak czyni swoje czary. Pen z zapartym tchem patrzyła, jak mężczyzna dmucha w rurę i na drugim końcu powstaje delikatny kształt. Nigdy jeszcze nie widziała dmuchania szkła i ten proces fascynował ją równie mocno jak nieznajomy, który stał tuż za nią. Miała pełną świadomość jego obecności, bliskości jego ciała w tym ścisku, szerokości jego ramion pod płaszczem, bijącego od niego ciepła, które wydawało się dorównywać ciepłu paleniska. Podczas pokazu czuła w pasie jego dłoń. Żaden jeszcze mężczyzna nie śmiał dotknąć jej w tak poufały, zaborczy sposób. On jednak robił to tak naturalnie, jakby jego ręka należała do tego miejsca, jakby miał do tego prawo.
Spragniona, zaintrygowana i samotna część jej umysłu pragnęła, żeby to prawo do niego należało, jednak zdawała sobie sprawę, że to niemożliwe. Była córką hrabiego, kobietą przeznaczoną do związku, który przekraczał możliwości tego nieznajomego o oczach w kolorze whisky. Nie był wieśniakiem. Jego sposób bycia i pewność siebie były zbyt wytworne, tak jak jego płaszcz i buty. Może był synem jakiegoś szlachcica, człowiekiem o przyzwoitych, choć niezbyt pokaźnych dochodach, mężczyzną, który nigdy nie mógłby stać się kandydatem do ręki hrabianki. Mogła być jego tylko przez jeden wieczór. Zresztą kto wie? Może on również miał jakieś zobowiązania i tak jak ona nie mógł należeć do niej poza dzisiejszym wieczorem?
Dmuchacz szkła zakończył pokaz. Widzowie nagrodzili go oklaskami i rozeszli się. Pen zwlekała chwilę, żeby obejrzeć wyroby prezentowane w gablocie: sprytnie wykonane szklane serce, które można było nosić jak wisiorek, menażerię małych szklanych zwierzątek najróżniejszego rodzaju, maleńkie naparstki i łezki.
– Zachwycające – szepnęła prawie niedosłyszalnie. – Pomyśleć, że Wenecja przyjechała aż do Redruth. To przecież kawał świata. – Warto było się spóźnić, żeby móc to zobaczyć i żeby oglądać to z nim, jej Matthew. Spojrzała na niego z ukosa i uśmiechnęła się. – Cieszę się, że nalegałeś, bym to obejrzała.
Patrzył jej w oczy jeszcze długo po tym, gdy przebrzmiały jej słowa.
– Czy pozwolisz, że ofiaruję ci pamiątkę? – spytał, dyskretnie, zniżając głos.
– Nie powinnam – odparła równie cicho.
– Ale zgodzisz się. Twoje serce nie chce odmówić – powiedział miękko i skinął na straganiarza. – Pani chciałaby naszyjnik z tym wisiorem.