Mgliste wzgórza Szkocji (ebook)
Alana, nieślubna córka sir Comyna, dawno pogodziła się z losem. Ciąży na niej piętno bękarta, jest też oskarżana o czary. Tak, ma prorocze sny, ale czy to jej wina? Niestety czasy są niespokojne, Szkocja pogrąża się w chaosie wojny domowej. Nikt nie przejmuje się losem dziewczyny, którą nawet rodzina ma za nic. Gdy Alana ratuje życie Iaina, wie, że za ten akt miłosierdzia może zapłacić najwyższą cenę. Iain popiera króla Roberta Bruce’a, jej bliscy należą do jego przeciwników. Najlepiej byłoby zachować zdarzenie w tajemnicy, ale Alana nie umie zapomnieć o czułych słowach i gestach uratowanego rycerza. Będzie musiała zdecydować, czy posłuchać głosu rozsądku, czy serca.
Fragment książki
Rozbuchany rudozłoty żywioł pochłaniał bez litości wszystko, jak okiem sięgnąć. Szalejąca pożoga nie znała miłosierdzia. Nie szczędziła nikogo i niczego. Zbierając okrutne żniwo, trawiła okoliczne domostwa i paliła żywcem nieszczęsnych mieszkańców wioski. Zewsząd dobiegały rozpaczliwe jęki konających pogorzelców, rżenie strwożonych koni oraz brzęk krzyżowanego oręża.
Raptem dym nieco się rozrzedził i oczom Alany ukazał się przerażający widok bitwy toczonej pośrodku gorejącego folwarku.
Dwór stał w ogniu, płomienie smagały ściany kamiennego budynku od progu aż po dach, a na dziedzińcu rozgorzała walka na miecze i piki. Niektórzy bili się pieszo, inni rozdawali razy z siodła. Angielskich rycerzy chroniły zbroje i kolczugi, szkoccy górale, zgodnie z obyczajem, nosili kraciaste kilty.
Gdzie ja jestem? – pomyślała skonfundowana. Skąd się tu wzięłam?
Zachwiała się gwałtownie, gdy ziemia usunęła jej się spod stóp. Miała wrażenie, że wciąż spada, więc chwyciła się kurczowo podłoża i zadarła głowę, żeby spojrzeć w górę.
Zatrzymała wzrok na jednym z walczących rodaków. Nie wiedzieć czemu, tylko on przykuł jej uwagę. Być może chodziło o długie ciemne włosy, które w nieładzie opadały mu na ramiona. To one przyciągnęły jej oczy, a potem spostrzegła też szerokie bary pod futrzaną derką i potężne uda, ledwie osłonięte lnianą tuniką, która przesunęła się nieprzystojnie w ferworze walki. Nieznajomy trzymał w ręku zakrwawiony miecz i pokrzykiwał do pozostałych Szkotów, zagrzewając ich do walki. Szale zwycięstwa przechylały się kilkakroć to na jedną, to na drugą stronę. Choć większość Anglików w końcu salwowała się ucieczką i pogalopowała w las, ciemnowłosy wojownik nie dawał za wygraną. Alana przyglądała się przez chwilę zaciekłej potyczce, którą toczył z nieprzyjacielem, lecz nagle coś sprawiło, że musiała się rozejrzeć.
Co to było? Nie miała pojęcia. W każdym razie usłyszała jakiś hałas i popatrzyła z niepokojem w stronę płonącego domu. W środku wciąż byli ludzie. Jakaś kobieta wrzeszczała wniebogłosy, wzywając ratunku, a z głębi dobiegał rozpaczliwy płacz dzieci.
Alana poderwała się na nogi, lecz ciemnowłosy góral zdążył już dopaść drzwi i nie bacząc na żar i dym, wyważył je ramieniem.
Nagle wystraszyła się o jego bezpieczeństwo, a on równie nagle się ku niej odwrócił. Wtedy wyraźnie zobaczyła jego kanciaste rysy i niebieskie oczy, które przez ułamek sekundy spoglądały wprost na nią.
Po chwili już go nie było. Zniknął wewnątrz dworu, by po chwili wyłonić się z powrotem z maleńkim chłopczykiem na ręku. Tuż za jego plecami pojawiła się matka ze starszym synkiem u boku.
Uratował ich! – odetchnęła z ulgą Alana. Są cali i zdrowi… Jednak jej radość nie trwała długo, bo niemal w tej samej chwili zapadł się dach. Mężczyzna padł na ziemię i zakrył sobą dziecko, żeby uchronić je przed ognistym podmuchem, który wzbił w powietrze odłamki drewna.
Kiedy niebezpieczeństwo minęło, oddał niemowlę szlochającej kobiecie. Potem przystanął i powiódł dookoła wzrokiem, jakby próbował odnaleźć Alanę.
Nie zorientował się w porę, że ktoś ukradkiem zaszedł go od tyłu. Alana patrzyła ze zgrozą, jak jeden z jego kompanów – Szkot z grzywą rudych loków – unosi sztylet, żeby wbić mu go w plecy.
– Za tobą!– wrzasnęła na całe gardło. – Broń się!
Wyczuł zagrożenie, ale nie dość szybko. Obrócił się na pięcie dokładnie w tej samej chwili, gdy skrytobójca zadawał cios. Nie krzyknął, kiedy nóż wbił mu się w pierś. Znieruchomiał na moment, po czym błyskawicznie uniósł miecz i ciął nim rudowłosego zdrajcę. Nim sam padł bez ducha na ziemię, zdołał go jeszcze dobić.
– Alana! Alana, ocknijże się, dziewczyno! Aleś mi napędziła strachu…
Zaczerpnęła głęboko tchu i poczuła w ustach nieprzyjemny posmak śniegu wymieszanego z błotem. Oszołomiona widokiem zdrady i krwawej jatki, nie była w stanie się ruszyć. Włos jeżył jej się na karku i targały nią mdłości.
– Alana! Wstawaj dziecko! – ponagliła ją babka. – Prędko, nim ktoś nas zobaczy!
Oprzytomniała na tyle by uświadomić sobie, gdzie jest. Leżała plackiem na ziemi z twarzą w śnieżnej zaspie. Nie czuła policzków, a ręce przemarzły jej na kość. Poruszyła palcami, ale przemoczone wełniane rękawiczki zamieniły się w sztywne sople lodu. Musiała tkwić na mrozie od dłuższego czasu.
Oddychała z trudem i usiłowała powstrzymać nudności. Gdy w końcu usiadła z pomocą babci, zatrwożyła się na dobre.
Upadła tuż za murami zamku, tam gdzie wiosną płynął strumień. Dzień był mroźny, ale pogodny, więc wyszła, żeby przypilnować dzieci służących, które chciały pohasać na śniegu. To pewnie one wystraszyły się, gdy omdlała, i pobiegły zaalarmować babcię.
Zerknęła z przestrachem na potok. Spod tafli lodu tu i ówdzie prześwitywały wąskie stróżki wody, która spływała nieśpiesznie w głąb doliny. Dobry Boże… Ruczaj nigdy nie milkł, przyzywał ją nawet teraz, kiedy jego gardziel niemal całkiem zamarzła. Tajemniczy, niezbadany i niebezpieczny, wabił ją i kusił, by zdradzać jej tajemnice, których nie miał prawa znać żaden bogobojny śmiertelnik.
Wizje nie nawiedzały jej od dobrych kilku miesięcy. Łudziła się, że to kres jej udręki, że wreszcie zdołała uwolnić się od przekleństwa, które uprzykrzało jej życie na każdym kroku. Niestety na próżno oszukiwała samą siebie.
Puściła dłoń babki i obie podniosły się z klęczek.
Kiedy Eleanor opatulała ją szczelniej opończą, na jej pomarszczonej twarzy malował się niepokój. Alana dopiero teraz zorientowała się, że mają towarzystwo.
Zaledwie kilka kroków od nich stał Godfrey, syn Duncana z Frendraught. Wyraźnie pobladły przyglądał im się z mieszaniną lęku i odrazy. Krzywił przy tym usta, jakby najadł się dziegciu.
– Coś tam znowu zobaczyła, jędzo? – spytał, obrzucając Alanę lodowatym spojrzeniem.
– Nic – zełgała bez namysłu i zadarła hardo brodę. Mieszkali wprawdzie w tym samym domu, ale nie łączyły ich więzy krwi. Nie łączyło ich zupełnie nic. Choć w czasach wojny stali po tej samej stronie, młody Frendraught traktował ją jak najgorszego wroga.
– Potknęła się i upadła – dodała stanowczo Eleanor. Nie miała żadnych wpływów, a mimo to przemawiała tonem władczyni wszechświata.
Uśmiechnął się szyderczo.
– Pytam po raz wtóry, co widziałaś? – W jego głosie pojawiła się groźba.
– Twego ojca – nakarmiła go kolejnym kłamstwem. – W zwycięskiej bitwie.
Zajrzał jej w oczy, próbując orzec, czy mówi prawdę.
– Strzeż się, wiedźmo. Słono zapłacisz, jeśli przyłapię cię na łgarstwie. – Splunął z obrzydzeniem i odszedł w swoją stronę.
Alana oparła się na ramieniu babki i odetchnęła z ulgą.
– Po co na okrągło drzesz z nim koty? – fuknęła rozeźlona Eleanor. – Z takimi jak on nie warto szukać zwady. Powaliłby cię na ziemię jednym palcem, gdyby chciał.
Wnuczka ścisnęła ją za rękę.
– Sam mnie ciągle podpuszcza, babciu. Przecież wiesz…
Eleanor Fitzhugh była leciwą niewiastą o niebieskich oczach i siwych włosach. Mało kto się z nią liczył, bo za sprawą łagodnego usposobienia i drobnej postury uchodziła za słabowitą i niegroźną. W rzeczywistości krzepy i wytrwałości miała aż nadto. Wprawdzie stare członki nieraz odmawiały jej posłuszeństwa, lecz umysł zachowała sprawny, a język cięty jak brzytwa. Choć nie były spokrewnione, Alana uważała ją za babkę i powierniczkę. Za nic nie chciała przysparzać jej trosk, tyle że jakimś sposobem ciągle popadała w tarapaty.
– Nie przeczę, że Godfrey to gbur i kłótnik – podsumowała pani Fitzhugh. – Sęk w tym, że jest panem na tych włościach. Nie w smak nam to, ale nie ma innej rady, musimy się pogodzić z takim stanem rzeczy. Lepiej się pośpieszmy. Gotów wpaść w furię, jeśli nie podstawimy mu na czas strawy pod nos. I pamiętaj, dziecko, w skrytości możesz go nienawidzić, ile dusza zapragnie, ale nie wolno ci pod żadnym pozorem okazywać mu jawnie niechęci.
To raczej niemożliwe, pomyślała Alana. Odbyły tę rozmowę wiele razy i nic to nie dało. Młody Frendraught wzbudzała w niej wielką niechęć nie tylko dlatego, że nieustannie ją drażnił i prowokował do sprzeczki, ani nawet dlatego, że sam też pałał do niej odrazą. Kością niezgody między nimi było przede wszystkim to, że pewnego dnia miał zostać panem na zamku Brodie.
– Robię, co w mojej mocy, babciu. Wierz mi, naprawdę się staram.
– W takim razie musisz starać się bardziej. – Eleanor objęła ją ramieniem i pociągnęła w stronę bramy wjazdowej. Wyglądało to trochę dziwacznie. Alana liczyła zaledwie dwadzieścia lat, a mimo to nie była w stanie iść o własnych siłach i potrzebowała oparcia trzykroć starszej od siebie babki. Wizje zawsze ją osłabiały. Kręciło jej się w głowie, miała mdłości i nogi ciężkie jak z ołowiu.
Zwodzony most był spuszczony, a szerokie drewniane wrota stały otworem. Godfrey na szczęście zdążył zniknąć im z oczu. Niestety nie na długo. Nie dało się go długo unikać, zwłaszcza że Brodie obecnie było własnością hrabiego Buchana.
Zamek należał ongiś do Elizabeth le Latimer, czyli matki Alany. Dostała go w posagu, gdy poślubiła sir Huberta Fitzhugh, syna babki Eleanor. Gdy sir Hubert zginął bezpotomnie podczas bitwy, Elizabeth pocieszyła się po jego śmierci u boku sir Aleksandra Comyna, brata hrabiego Buchana. Alana była owocem ich nieformalnego związku. Matka zmarła, wydając ją na świat, a ojciec ożenił się wkrótce z kuzynką Elizabeth, Joan le Latimer. Dwa lata później Joan urodziła pierwszą córkę, Alice, a po niej kolejną, Margaret.
Alana spotkała ojca tylko raz, i to przez przypadek. Pobłądziwszy w borach podczas łowów, postanowił zjechać do Brodie na nocleg. Choć była wówczas zaledwie kilkuletnią dziewczynką, ta chwila na zawsze zapadła jej w pamięć. Do dziś stał jej przed oczami jak żywy, rosły, złotowłosy i skąpany w poświacie ognia z paleniska w westybulu. Spoglądał na nią z takim samym zdumieniem, z jakim ona wpatrywała się w niego.
– To moja córka… – rzekł, jakby jakimś sposobem ją rozpoznał.
– Tak, panie – potwierdziła Eleanor.
Podszedł bliżej, nie spuszczając wzroku z Alany, która ze strachu i przejęcia nie była w stanie się ruszyć. Nie miała pojęcia, co zrobi i co powie. Wydawał niesamowicie wielki i potężny niczym władca wielkiego królestwa, a nie „zwyczajny” wielmoża.
Potem nagle przed nią przyklęknął i natychmiast przestała się bać.
– Wyglądasz wypisz wymaluj jak twoja mama – rzekł łagodnie. – Masz po niej cudownie gęste włosy i takie same błękitne oczy. Była najpiękniejszą kobietą, jaką znałem. Nie ma drugiej takiej jak ona.
Uśmiechnęła się nieśmiało. Nie wszystko zrozumiała, ale była pewna, że powiedział coś pochlebnego. A nazajutrz, nim odjechał, poprosił babcię, żeby się nią opiekowała. Słyszała to na własne uszy, więc ubrdała sobie, że ojciec o nią dba. Nie wiedziała jeszcze, że czeka ją srogi zawód.
Wierzyła, że znów ją odwiedzi. Ba, przez kilka lat nawinie wypatrywała go z okna. Czekanie wkrótce zmieniło się w rozczarowanie i ból odrzucenia. Nie zapomniała, że ma ojca, ale z czasem pogodziła się z losem i przestała o nim nieustannie rozmyślać. Nie chciał jej znać, to trudno. Była tylko bękartem, a o bękarty nikt nie dba. Odwiecznego porządku świata nie da się zmienić. Ani pomstowania, ani pobożne życzenia nic tu nie pomogą. Widać tak być musi i basta.
Kiedy skończyła trzynaście lat, dotarły do niej pogłoski, że ojciec postanowił ją wyswatać. Nie dała im wiary. W owym czasie była już pewna, że Alexander Comyn nie pamiętał nawet o jej istnieniu. Zanim zaczęła robić sobie nadzieje na zamążpójście i na własny dom, okazało się, że jako wiano dostanie niewielki majątek w Aberdeenshire.
Babka dowodziła, że wypada się cieszyć i dziękować Bogu, bo jak wiadomo, darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Oczywiście miała rację, rzecz w tym, że Alana nie potrafiła wykrzesać z siebie ani krztyny radości. Wbrew zdrowemu rozsądkowi od maleńkości marzyła o tym, że zostanie panią na zamku Brodie. Koniec końców kasztel należał niegdyś do jej matki. Niestety jako dziecko z nieprawego łoża nie miała żadnych praw i nie mogła po niej dziedziczyć. Jako że nie było innych spadkobierców, angielski monarcha, Edward I, podarował twierdzę hrabiemu Buchanowi, ten zaś odstąpił ją przed laty swemu wiernemu wasalowi, którym był Duncan Frendraught.
Na wieść o tym, że ojciec zamierza ją wydać za mąż, Alana łudziła się naiwnie, że cudownym sposobem odzyska Brodie w formie posagu. Naturalnie tak się nie stało. Co więcej, wciąż była niezamężna.
Mimo wysiłków ojca, nikt nie palił się do ożenku z „wiedźmą”.
Eleanor na wszelki wypadek ściskała ją mocno za ramię, gdy w drodze przez po części zamarznięty i po części zabłocony dziedziniec mijały pasące się nieopodal krowy, posługaczki, które czerpały wodę ze studni, oraz pachołka z naręczem drewna.
W westybulu było o wiele cieplej. W paleniskach po obu stronach ogromnej izby buzował ogień. Godfrey i jego ludzie debatowali o czymś przy stole, gestykulując z wielkim ożywieniem. Pewnie wadzą się o rzekome zwycięstwo Duncana w bitwie… – pomyślała nie bez satysfakcji Alana. Nie sądziła, że tak łatwo uwierzą w bujdę, którą wymyśliła na poczekaniu. Wiedziała, że to małostkowe, ale nic sobie z tego nie robiła.
Dopiero gdy znalazły się bezpiecznie w kuchni, babcia odciągnęła ją na bok i spytała konspiracyjnym szeptem:
– Co widziałaś?
Alana zdjęła wełnianą opończę i upewniła się, że kucharka i jej pomocnice są pochłonięte szykowaniem wieczerzy.
– Krwawą bitwę – odparła równie cicho. – Płonącą wioskę i nieznajomego wojownika, którego zdradził jeden z pobratymców. Zaatakował go znienacka i wbił mu sztylet w plecy.
Pani Fitzhugh popatrzyła na nią szeroko otwartymi oczami i spytała zdumiona:
– Odkąd widujesz w proroctwach obcych?
– Nie widuję. – Alana była równie wstrząśnięta jak babka. – A raczej do tej pory tak się nie działo. Ukazywali mi się ludzie, z którymi się już kiedyś się zetknęłam. – Na Boga, czemu zobaczyła nieznanego mężczyznę? Na dobitkę podczas walki z Anglikami? Co to miało z nią wspólnego? Gdy przypominała sobie tę złowróżbną wieszczbę, nadal przebiegał przez nią dreszcz przerażenia.
– Jesteś pewna, że nie znasz tamtego wojownika?
Alana przywołała w pamięci jego obraz, kanciastą twarz, ciemne włosy i niebieskie oczy.
– Owszem, wydał mi się znajomy, ale nigdy się nie spotkaliśmy. Jak ci się zdaje, babciu, co to może znaczyć? – Że od dziś będę dźwigała kolejne brzemię, dodała w duchu. Jakby mało mi było własnej niedoli… Czy oprócz przyszłości rodziny i znajomków będę popatrywała w przyszłość obcych?
– A skąd mnie to wiedzieć, dziecko? Sam diabeł nie dojdzie…
Raptem otworzyły się drzwi i stanął w nich Godfrey.
– Gdzie nasza strawa? – zagrzmiał rozeźlony. – Długo każecie nas głodzić?
Alana posłała mu chłodne spojrzenie. Podobnie jak jego ojciec, Godfrey był raptusem i okrutnikiem. Gdy wpadał w paskudny nastrój, wyżywał się na otoczeniu. Wtedy należało zachować rozsądek i udawać potulną owieczkę, a najlepiej unikać go jak ognia.
– Posiłek już prawie gotowy – zapewniła ugodowo Eleanor. – Zaraz każemy podawać.
– Ja myślę.
– Widziałam w południe posłańca – zagadnęła Alana, siląc się na uprzejmy ton. – Czyżby przyniósł złe wieści?
– I owszem. Bardzo złe – opryskliwie odparł Frendraught. – Robert de Bruce uderzył na Inverness. Splądrował miasto i zrównał je z ziemią. Ponoć spłonęło ze szczętem niemal wszystko. Nie został kamień na kamieniu.
Zamarła. Inverness leżało zaledwie pół dnia drogi na południe od Brodie!
Odkąd sięgała pamięcią, Szkoci nieustannie wojowali z Anglikami, broniąc suwerenności i swoich ziem. Ludzie przywykli do konfliktów i nieustannej wojaczki, ale niespełna dwa lata temu sprawy przybrały wyjątkowo tragiczny obrót. Robert Bruce, który rościł prawa do tronu Szkocji, zamordował Czerwonego Johna Comyna, lorda Badenoch i kuzyna Alany, a właściwie kuzyna jej ojca. Zaraz potem Bruce koronował się na króla, choć w tych okolicznościach zyskał poparcie tylko części rodaków. Pozostali widzieli w nim bratobójcę i samozwańca. Od tamtej pory podzieleni na wrogie obozy Szkoci wojowali ze sobą nawzajem.
Zapadała złowroga cisza. Kucharki pobladły jak płótno i wlepiły zalęknione spojrzenia w Godfreya.
– Tak, tak, drżyjcie, niewiasty – skwitował złowieszczo Godfrey. – Bo nadchodzi godzina trwogi. De Bruce od ponad roku wędruje z wojskiem przez kraj, zrównując z ziemią wszystko i wszystkich po drodze. Jeśli zapędzi się tutaj, puści z dymem Brodie i wszystkich nas żywcem upiecze!