Miasto w gruzach
Trzecia część wielkiej sagi kryminalnej o irlandzkich i włoskich organizacjach przestępczych w Ameryce w latach 80. i 90. XX wieku
Czasem musisz się stać tym, czego nienawidzisz, żeby chronić to, co kochasz.
Danny Ryan jest bogaty. Nigdy nawet mu się nie śniło o takim bogactwie. Były doker, żołnierz irlandzkiej mafii i wyrzutek spod prawa jest teraz szanowanym biznesmenem – kasynowym magnatem w Las Vegas, miliarderem i cichym wspólnikiem w grupie zarządzającej dwoma ekskluzywnymi hotelami. Danny w końcu ma wszystko: piękny dom, uwielbiane dziecko i kobietę, w której chyba nawet mógłby się zakochać.
Życie jest piękne. Ale wtedy Danny posuwa się za daleko. Doprowadza do wojny z najpotężniejszymi ludźmi – z wpływowym agentem FBI owładniętym pragnieniem zemsty oraz z rywalem w branży gier, który ma własne mroczne powiązania.
Danny był przekonany, że udało mu się pogrzebać przeszłość, teraz jednak ta przeszłość wysuwa macki z grobu i ściąga go w dół. Starzy wrogowie znów poprzysięgają odebrać mu wszystko – nie tylko biznesowe imperium, lecz także to, co jest mu drogie.
Aby ocalić życie i wszystko, co kocha, Danny musi stać się bezwzględnym wojownikiem – takim, jakim był kiedyś i jakim już nigdy więcej być nie chciał.
Od obskurnych pokoi na zapleczu w Providence, Rhode Island poprzez linie wysokiego napięcia przecinające Waszyngton i Wall Street aż po słynne kasyna Las Vegas, "Miasto w gruzach" prowadzi czytelnika przez epicki krajobraz ambicji i desperacji, miłości i nienawiści, zemsty i współczucia.
*
Po Mieście w ogniu i Mieście marzeń, Miasto w gruzach domyka epicką trylogię kryminalną Dona Winslowa. Ta elektryzująca i dynamiczna powieść, która przykuwa uwagę od pierwszej do samego końca, ma być ostatnią w niezwykłej pisarskiej karierze autora bestsellerów „New York Timesa”.
Fragment tekstu
Rozdział pierwszy
Danny czuje niezadowolenie.
Z okna swojego biura spogląda w dół na Las Vegas Strip, zastanawiając się, skąd to uczucie.
Niecałe dziesięć lat temu uciekł z Rhode Island starym samochodem, z półtorarocznym synkiem, niedołężnym ojcem i całym swoim dobytkiem upchniętym na tylnym siedzeniu. Teraz jest współwłaścicielem dwóch hoteli przy Strip, mieszka w cholernej rezydencji, ma domek w Utah i co roku na koszt firmy zmienia samochód na nowy.
Danny Ryan jest multimilionerem. Wydaje mu się to równie zabawne co surrealistyczne. Nigdy nie marzył — do diabła, nikomu, kto znał go w tamtych czasach, nawet by to nie przyszło do głowy – że kiedykolwiek będzie miał jakiś majątek przewyższający wysokość najbliższej wypłaty, a już szczególnie że zostanie uznany za potentata, potężnego gracza w wielkiej grze o władzę, jaką jest całe Las Vegas.
Kto nie uważa, że życie jest zabawne – myśli Danny – ten nie zrozumie dowcipu.
Doskonale pamięta czasy, kiedy mając w kieszeni dwadzieścia dolców, uważał się za bogatego. Teraz w banknotówce, którą nosi w kieszeni szytego na miarę garnituru, zwykle ma ponad tysiąc dolarów na drobne wydatki. Pamięta, jak wielkim wydarzeniem było dla niego i dla Terri, gdy w piątkowy wieczór mogli sobie pozwolić na wyjście do chińskiej restauracji. Teraz „stołuje się” w restauracjach z gwiazdkami Michelina częściej, niż by chciał, co w pewnej mierze tłumaczy oponkę przyrastającą mu na brzuchu.
Kiedy ktoś go pyta, czy pilnuje swojej wagi, zwykle odpowiada, że tak, pilnuje, żeby żeby w pasku nie brakowało dziurek na nadmiarowe dziesięć funtów, które zawdzięcza przede wszystkim temu, że prowadzi siedzący tryb życia za biurkiem.
Matka próbowała go przekonać do tenisa, ale Danny czuje się głupio, uganiając się za piłką tylko po to, żeby ją uderzyć i żeby znów do niego wróciła. W golfa nie gra, bo po pierwsze, jest to cholernie nudne, a po drugie, ta gra kojarzy mu się z lekarzami, prawnikami i maklerami giełdowymi, a on nie należy do tego towarzystwa.
Dawny Danny kpił z takich typów, patrzył z góry na tych zniewieściałych biznesmenów, choć stał niżej od nich. Niczym bohater piosenki Springsteena zakładał dokerkę na potargane włosy, wbijał się w starą kurtkę, z pełną złości dumą zgarniał brązową torebkę z lunchem i szedł do roboty w dokach Providence. Teraz słucha Darkness z wieży Pioneer, która kosztowała go sto pięćdziesiąt tysięcy.
Ale nadal woli cheeseburgera od wołowiny Kobe, dobrą rybę z frytkami (tego się nie dostanie w Vegas za żadną cenę) od antara patagońskiego. Przy tych rzadkich okazjach, gdy musi gdzieś polecieć, wybiera samolot rejsowy zamiast firmowego odrzutowca.
(Lata jednak pierwszą klasą).
Jego niechęć do korzystania z firmowego leara unieszczęśliwia syna. Danny to rozumie – w końcu który dziesięciolatek nie chciałby polecieć prywatnym odrzutowcem? Obiecał Ianowi, że skorzystają z leara przy najbliższej okazji, gdy wybiorą się gdzieś na wakacje, ale wie, że będzie miał przez to wyrzuty sumienia.
– Dan ma w głowie zupę z małży – powiedział kiedyś jego partner Dom Rinaldi. Miało to znaczyć, że jest tradycjonalistą z Nowej Anglii, praktycznym… no cóż, dusigroszem, dla którego uleganie jakimkolwiek materialnym zachciankom jest mocno podejrzane.
Danny odbił piłeczkę w bok.
– Spróbuj tu znaleźć porządną zupę z małży. Nie te mleczne wymiociny, które podają, tylko prawdziwy chowder na czystym bulionie.
– Zatrudniasz pięciu szefów kuchni – odrzekł Dom. – Jeśli sobie zażyczysz, to zrobią ci nawet chowder z napletków dziewiczych żab peruwiańskich.
Jasne, ale Danny sobie tego nie zażyczy. Jego szefowie kuchni mają się zajmować przygotowywaniem wszystkiego, czego zażyczą sobie goście.
Z tego są pieniądze.
Podnosi się, staje przy oknie – przyciemnione szyby walczą z bezlitosnym słońcem Las Vegas — i spogląda na hotel Lavinia.
Stara Lavinia – myśli – ostatni hotel pozostały po boomie budowlanym z lat pięćdziesiątych – relikt, ledwo trzymające się kupy wspomnienie. Dni jego świetności już dawno minęły; to była epoka grupy Rat Pack, mafii i tancerek, ściągania haraczy z kasyn i brudnych pieniędzy.
Gdyby te ściany mogły mówić – myśli Danny – odmówiłyby zeznań i poprosiłyby o adwokata.
A teraz Lavinia jest wystawiona na sprzedaż.
Firma Danny’ego, Tara, posiada już dwie sąsiednie nieruchomości od południowej strony, w tym budynek, w którym Danny w tej chwili się znajduje. Konkurencyjna grupa Winegard ma kasyna od północy. Ktokolwiek zdobędzie Lavinię, będzie kontrolował najbardziej prestiżową lokalizację przy Strip, a Las Vegas to bardzo prestiżowe miasto.
Danny wie, że Vern Winegard niemal już przyklepał zakup. I tak pewnie byłoby najlepiej. Tara nie powinna rozwijać się zbyt szybko, to nie byłoby rozsądne. Jednak to jest jedyne miejsce, jakie jeszcze zostało przy Strip, i…
Przyciska guzik interkomu i mówi do Glorii, która siedzi w sekretariacie:
– Idę na siłownię.
– Czy mam ci podać wskazówki, jak tam dotrzeć?
– Bardzo śmieszne.
– Pamiętasz o lunchu z panami Winegardem i Levine’em?
– Teraz już tak – odpowiada Danny, chociaż wolałby nie pamiętać. – O której?
– O wpół do pierwszej. W klubie.
Danny nie gra w golfa ani w tenisa, ale mimo to jest członkiem Las Vegas Country Club and Estates, bo jego matka twierdzi, że przynależność do niego jest praktycznie obowiązkowa przy prowadzeniu interesów.
– Musisz się tam pokazywać – powiedziała Madeleine.
– Dlaczego?
– Bo to jest stare Las Vegas.
– Ja nie należę do starego Las Vegas – odrzekł Danny. Mieszka tu zaledwie od sześciu lat i wciąż jest uważany za „nowego”.
– Ale ja tak – oznajmiła – i czy ci się to podoba, czy nie, jeśli chcesz robić interesy w tym mieście, to musisz je robić ze starym Las Vegas.
Danny wykupił członkostwo w klubie.
– Dmuchany zamek zostanie dostarczony o trzeciej – dodaje Gloria.
– Dmuchany zamek?
– Na przyjęcie urodzinowe Iana – wyjaśnia Gloria. – Pamiętasz chyba, że impreza Iana jest dziś wieczorem.
– Pamiętam. Ale nic nie wiedziałem o dmuchanym zamku.
– Zamówiłam go – mówi Gloria. – Żadne przyjęcie urodzinowe dla dziecka nie może się obyć bez dmuchanego zamku.
– Nie może?
– Wszyscy się spodziewają, że zamek będzie.
Cóż – konstatuje Danny – skoro wszyscy się tego spodziewają… Uderza go przerażająca myśl.
– Czy będę musiał go ustawić?
– Ekipa go napompuje.
– Jaka ekipa?
– Ekipa od dmuchanego zamku. – Gloria zaczyna się niecierpliwić. – Naprawdę, Dan, ty musisz się tam tylko pokazać i być miły dla innych rodziców.
Z pewnością ma rację. Bezwzględnie skuteczna Gloria połączyła siły z jego równie metodyczną matką i razem zaplanowały to przyjęcie. Te dwie kobiety stanowią przerażające kombo. Gdyby Gloria i Madeleine rządziły światem — a uważają, że powinny — nie byłoby na nim bezrobocia, wojen, głodu ani chorób i wszyscy przychodziliby wszędzie punktualnie.
Co do bycia miłym dla gości, Danny zawsze jest miły, życzliwy, nawet czarujący. Ale ma opinię człowieka, który zwykle wymyka się z przyjęć, nawet tych, które sam wydaje, i ta opinia nie jest bezpodstawna. Nagle ktoś zauważa jego nieobecność i okazuje się, że Danny siedzi sam w jakimś pustym pokoju albo błąka się dokoła domu. Kilkakrotnie, gdy impreza przeciągnęła się do późna w noc, po prostu poszedł spać.
Danny nie znosi imprez. Nie znosi przymilnych rozmów, gadania o niczym, jedzenia, które trzeba trzymać w ręku, tego, że trzeba stać jak kołek i wszystkich podobnych bzdur. Ciężka sprawa, bo życie towarzyskie to duża część jego pracy. Jakoś sobie radzi, jest w tym całkiem dobry, ale to lubi najmniej.
Kiedy powstał Shores, zaledwie dwa lata temu, po trzech latach budowy, firma zorganizowała wielką galę w wieczór otwarcia, ale nikt nie potrafił sobie przypomnieć, żeby widział tam Danny’ego. Danny nie wygłosił żadnego z przemówień, nie było go na żadnym zdjęciu i tak powstała legenda, że Danny Ryan nie pokazał się nawet na otwarciu własnego hotelu.
Był tam, tylko po prostu trzymał się z boku.
– Ian kończy dziesięć lat — mówi teraz. – Nie jest za stary na dmuchany zamek?
– Nikt nie jest za stary na dmuchany zamek — odpowiada Gloria.
Danny rozłącza się i znów spogląda w okno.
Zmieniłeś się – myśli.
To nie tylko dodatkowe kilogramy, włosy gładko zaczesane do tyłu w stylu Pata Rileya, garnitury Brioniego zamiast z Sears, spinki do mankietów zamiast guzików. Przed Las Vegas zakładał garnitur tylko na śluby i pogrzeby. (Zważywszy na twarde fakty dotyczące Nowej Anglii w tamtych latach, tych drugich było więcej niż pierwszych). Nie chodzi tylko o to, że masz w kieszeni banknotówkę i możesz zapłacić za posiłek, nie martwiąc się o wysokość rachunku, ani o to, że krawiec przychodzi do twojego biura z miarką i próbkami tkanin.
Tylko o fakt, że ci się to podoba.
Ale mimo to ma poczucie…
Niezadowolenia.
Dlaczego? – zastanawia się. Masz więcej pieniędzy, niż jesteś w stanie wydać. Czy to po prostu chciwość? Co to był za facet w tym głupim filmie – nazywał się jak jakaś jaszczurka – który powiedział: „Chciwość jest dobra”?
Pieprzyć to.
Danny zna siebie. Zna wszystkie swoje wady, wszystkie grzechy – a są ich miriady — ale chciwość do nich nie należy. Kiedyś żartował z Terri, że mógłby zamieszkać w samochodzie, a ona odpowiadała: „Baw się dobrze”.
Więc co to jest? Czego chcesz?
Trwałości? Stabilności?
Rzeczy, których nigdy nie miałeś.
Ale teraz je masz.
Myśli o pięknym hotelu, który zbudował – Shores.
Może pragniesz piękna. Odrobiny piękna w tym życiu. Bo brzydoty z pewnością widziałeś już dość.
Żona zmarła na raka, dziecko osierocone przez matkę.
Przyjaciele, którzy zginęli.
I ludzie, których ty sam zabiłeś.
Ale tego dokonałeś. Zbudowałeś coś pięknego.
Więc chodzi o coś więcej – myśli Danny.
Bądź szczery wobec siebie: chcesz więcej pieniędzy, bo pieniądze to władza, a władza to bezpieczeństwo. A nigdy nie można być wystarczająco bezpiecznym.
Nie na tym świecie.
Rozdział drugi
Raz w miesiącu Danny je lunch ze swoimi dwoma największymi rywalami.
Z Vernem Winegardem i Barrym Levine’em.
To był pomysł Barry’ego; dobry pomysł. Barry jest właścicielem trzech megahoteli na po wschodniej stronie Strip, naprzeciw nieruchomości należących do Tary. Oczywiście są jeszcze inni właściciele kasyn, ale ich trójka stanowi jądro władzy w Las Vegas. Z tego powodu mają wspólne interesy i wspólne problemy.
Największym z nich jest zbliżające się dochodzenie federalne.
Kongres właśnie utworzył Komisję Badania Skutków Hazardu, która ma badać wpływ przemysłu gier hazardowych na Amerykanów.
Danny zna liczby.
Gry hazardowe to biznes wart bilion dolarów, generujący przychód brutto sześciokrotnie wyższy niż wszystkie pozostałe formy rozrywki łącznie. W ostatnim roku gracze stracili ponad szesnaście miliardów dolarów, z czego siedem miliardów tutaj, w Las Vegas.
Teoria, że hazard nie jest tylko nawykiem czy skazą na charakterze, ale chorobą, nałogiem, nabiera coraz większego rozpędu.
W czasach, gdy hazard był nielegalny, była to podstawa utrzymania przestępczości zorganizowanej, zdecydowanie największe źródło zysków po tym, jak skończyła się prohibicja i handel alkoholem bez akcyzy. Bilety nielegalnej loterii sprzedawane pokątnie na każdym rogu ulicy, oszustwa wyścigowe, zakłady sportowe, nielegalny poker, blackjack i ruletka – mafia zgarniała z tego wszystkiego ogromne pieniądze.
Politycy to widzieli i oczywiście też chcieli mieć w tym udział. Toteż to, co wcześniej było prywatną słabością, stało się obywatelską cnotą, gdy władze państwowe i stanowe wprowadziły własne loterie. Nadal jednak tylko w Nevadzie można było legalnie grać w gry stołowe lub obstawiać wyniki w sporcie, więc Las Vegas, Reno i Tahoe praktycznie miały monopol.
Wówczas rezerwaty rdzennych Amerykanów zauważyły lukę na rynku i zaczęły otwierać własne kasyna. Poszczególne stany, w szczególności New Jersey, gdzie znajduje się Atlantic City, zaczęły robić to samo i nastąpił rozkwit hazardu.
Teraz każdy mógł po prostu wsiąść do samochodu i przegrać pieniądze na czynsz lub ratę kredytu hipotecznego. Niektórzy reformatorzy społeczni porównują hazard do cracka. Dlatego teraz Kongres zamierza przeprowadzić śledztwo.
Danny cynicznie podchodzi do motywów tego śledztwa; przypuszcza, że próbują po prostu dopchać się do koryta. Niektórzy demokraci rzucają już pomysł wprowadzenia czteroprocentowego podatku federalnego od zysków z gier hazardowych.
Dla Danny’ego podatek jeszcze nie jest najgorszy.
Ale ustawa w obecnym kształcie daje komisji prawo prowadzenia przesłuchań, powoływania świadków pod karą krzywoprzysięstwa, wglądu w dokumenty księgowe i podatkowe, sprawdzania spółek cieni i cichych wspólników.
Takich jak ja – myśli Danny.
Śledztwo może rozbić Tara Group w proch.
Zmusić mnie do wycofania się z interesu.
Mogę nawet trafić do więzienia.
Mogę stracić wszystko.
Groźba wezwania na przesłuchanie to nie tylko drobna uciążliwość, kolejny problem — to kwestia przetrwania.
– „Choroba”? – parska Vern. – Rak to choroba. Polio to choroba.
Polio? – myśli Danny. Kto, do diabła, pamięta jeszcze polio?
– Nie możemy się temu jawnie przeciwstawiać – mówi. – To by nie wyglądało dobrze.
– Danny ma rację – zgadza się Barry. – Musimy zrobić to, co zrobiły firmy alkoholowe i tytoniowe…
Vern nie odpuszcza.
– Jeszcze nie widziałem, żeby ktoś dostał raka od stołu do gry w kości.
– Wywiesimy ostrzeżenia dotyczące hazardu – ciągnie Barry. – Wyłożymy w pokojach broszury Anonimowych Hazardzistów, sfinansujemy jakieś badania na temat „uzależnienia od hazardu”.
Danny dodaje:
– W porządku, możemy się pokajać i wydać trochę pieniędzy na to, o czym mówi Barry. Ale nie możemy pozwolić, żeby ta komisja zaczęła grzebać w naszych spółkach. Nie możemy dopuścić, żeby przeszło to prawo do wzywania na przesłuchania. Tutaj przebiega granica.
Nikt nie wnosi sprzeciwu. Danny wie, że żaden z nich nie chciałby publicznego prania swoich finansów. Prześcieradła nie byłyby nieskazitelnie czyste.
– Problem polega na tym – ciągnie – że przekazywaliśmy pieniądze tylko na kampanię republikanów…
– Są po naszej stronie — wtrąca Vern.
– Jasne – przyznaje Danny. – Ale demokraci uważają nas za wrogów. Będą chcieli się na nas zemścić.
– Więc chcesz finansować naszych wrogów – stwierdza Vern.
– Chcę się asekurować – odpowiada Danny. – Nadal będziemy wspierać republikanów, ale po cichu podeślemy też trochę forsy demokratom.
– Łapówki – kiwa głową Vern.
– Nawet mi to nie przyszło do głowy – obrusza się Danny. – Mówię o wpłatach na kampanię.
– Myślisz, że uda nam się przekonać demokratów, żeby przyjęli od nas pieniądze? – pyta Vern.
– A myślisz, że uda ci się przekonać psa, żeby wziął od ciebie kość? – wzrusza ramionami Barry. – Chodzi tylko o to, jak mamy zacząć ich obłaskawiać.
Po chwili wahania Danny wyznaje:
– Zaprosiłem Dave’a Neala na dzisiejsze przyjęcie.
Dave Neal jest ważną postacią w Partii Demokratycznej. Oficjalnie nie zajmuje żadnego stanowiska i dzięki temu ma swobodę manewru. Podobno można przez niego dotrzeć do ludzi z najwyższych partyjnych szczebli.
– Nie wydaje ci się, że mogłeś najpierw porozmawiać o tym z nami? – obrusza się Vern.
Nie – myśli Danny – bo ty byłbyś przeciw. Lepiej było działać metodą faktów dokonanych.
– Teraz wam mówię. Jeśli uważacie, że nie powinienem zaczynać tematu, to tego nie zrobię. Przyjdzie na przyjęcie, naje się, napije i wróci do hotelu…
– Na tym poziomie – zauważa Barry – darmowy apartament i dziewczyna na wieczór nie wystarczą. Ci goście będą oczekiwać konkretnych pieniędzy.
– Wyłożymy pieniądze na stół – odpowiada Danny. – To koszty prowadzenia biznesu.
Nie ma rozbieżności – pozostali dwaj zgadzają się wyłożyć pieniądze.
Potem Vern pyta:
– Dan, czy żony też są zaproszone na dzisiejszy wieczór?
– Oczywiście.
– Nie byłem pewien, a moja suszy mi głowę – mówi Vern. – Tobie dobrze, nie musisz się o to martwić.
Danny zauważa, że Barry się krzywi.
To było nietaktowne. Wszyscy wiedzą, że Danny jest wdowcem. Ale Danny nie sądzi, by Vern chciał go dotknąć czy urazić – po prostu taki jest Vern.
Danny nie czuje niechęci do Verna Winegarda, chociaż zna wielu ludzi, którzy go nie lubią. Ten człowiek ma umiejętności społeczne rozwielitki. Jest szorstki, niezbyt miły i arogancki. Mimo to ma w sobie coś, za co można go polubić. Danny sam nie jest pewien, co to takiego – jakiś rodzaj wrażliwości pod całą tą pozą. I chociaż Winegard jest bystrym biznesmenem, Danny nigdy nie słyszał, żeby kogoś oszukał.
Ale czuje niewielkie ukłucie w sercu. To kolejny rok, kiedy Terri nie będzie na urodzinach jej syna.
Spotkanie jednak poszło dobrze – myśli Danny. Osiągnąłem to, czego chciałem i potrzebowałem.
Jeśli uda się zdusić tę sprawę z przesłuchaniami za pomocą pieniędzy, świetnie.
Jeśli nie, będę musiał poszukać czegoś innego.
Spogląda na zegarek.
Musi już iść na kolejne spotkanie.