Przedstawiamy "Miesiąc miodowy" oraz "Gorące negocjacje", dwa nowe romanse Harlequin z cyklu HQN GORĄCY ROMANS DUO.
Quinn jest producentką i filmuje ślub swojej przyjaciółki celebrytki. Wśród gości weselnych spotyka Logana. W czasach studenckich byli parą. Teraz Logan ma opinię bezwzględnego biznesmena, który w każdej sytuacji musi wygrać. Ale chyba nie dotyczy to miłości? Przez wzgląd na dawne dobre czasy spędzają razem noc. Okazuje się jednak, że w łóżku Logan, znakomity jako kochanek, nadal musi być zwycięzcą. Quinn pragnęłaby z nim być, ale nie znosi, gdy ktoś nad nią dominuje...
Fletcher jedzie w góry, by odpocząć. Jest zdumiony, gdy w hotelu wita go Stevie, żona zmarłego przyjaciela. Zawsze mu się podobała, ale jako żona kumpla była niedostępna. Teraz prowadzi hotel butikowy w dawnym domu rodzinnym. Cieszy się wolnością, nie chce nowego związku. Obecność Fletchera budzi w niej wspomnienia, a także pożądanie. Ulegając chwili, puka do jego drzwi. Chce spędzić z nim noc i rano go pożegnać…
- Przecież ci mówiłem, że przez sześć miesięcy nie będzie mnie w biurze.
Wes Hardwell natychmiast pożałował nuty zniecierpliwienia w swoim głosie. Rozmawiał przez telefon ze swoim wspólnikiem Bryantem, torując sobie drogę przez tłum turystów wypełniający lobby hotelu Boulevard w Las Vegas, w którym spędził ostatni tydzień.
Bryant jednak, który przebywał na drugiej półkuli, zdawał się nie zwracać uwagi albo ignorować jego humory.
- Serio masz taki zamiar?
- A czy kiedykolwiek zrobiłem coś nie na serio?
- Rzecz w tym, że jedziesz do Teksasu tylko wtedy, kiedy absolutnie musisz. Jak na to przyjęcie z okazji zaręczyn dziadka.
Bryant nie miał pojęcia, co się wtedy wydarzyło i co miało bezpośredni związek z jego planowanym dłuższym pobytem w Applewood w Teksasie, gdzie Hardwellowie prowadzili jedno z największych i najbardziej dochodowych rancz w kraju.
Cała rodzina zjechała się, by świętować zaręczyny seniora rodu Eliasa Hardwella z Cathy, przyszłą drugą żoną. W pewnej chwili dziadek Wesa stuknął w swój kryształowy kieliszek do szampana i wygłosił mowę.
- Zostawiam Hardwell Ranch i wszelkie związane z nim aktywa w kompetentnych rękach moich wnuków – oświadczył. – Aby jednak móc dysponować swoimi udziałami – ciągnął – każdy z nich musi spędzić na ranczu sześć miesięcy, pracować fizycznie jak wszyscy robotnicy i udowodnić, że zasługuje na czerpanie zysków z tego biznesu.
Dziadek Wesa często ubolewał, że jego dzieci znalazły inne powołanie w życiu, zamiast hodować bydło. Z ich błogosławieństwem zwrócił się do następnego pokolenia, czyli wnuków. A stawiany przez niego warunek miał wzmocnić ich więzy z ranczem. Wes wiedział, że Elias chce upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Przechodząc na emeryturę, uszczęśliwi żonę, ale wciąż będzie trzymał rodzinne interesy pod kontrolą.
Podczas gdy wszyscy, łącznie z bratem Wesa, Garrettem, ich ojcem, a nawet samym dziadkiem wyrażali wątpliwość, czy on zdecyduje się na powrót, Wes wiedział, że musi wrócić. Nie był zżyty z rodziną, wciąż ciągnęły się za nim błędy młodości. Miał wiele do naprawienia.
Tymczasem Bryant roześmiał się rubasznie.
- A może przepuściłeś pieniądze firmowe w kasynie i szukasz zarobku, co? – zapytał.
Wes również się roześmiał, ale szybko spoważniał. Kilka wypadów do kasyna jak dotąd nie przyniosło żadnych zysków.
- Nie chodzi o pieniądze, chociaż myślałem i o tym. Jestem Hardwellem, a to nie tylko nazwisko, ale także ranczo. Mam je w genach.
Wes i jego bracia wychowywali się w High Pine, miasteczku sąsiadującym z Applewood, gdzie ich ojciec prowadził praktykę lekarską. Jego młodszy brat, Garrett, był „złotym dzieckiem”, pomagał Eliasowi na ranczu i aktywnie uczestniczył w życiu lokalnej społeczności. Wes natomiast, jak większość znudzonych nastolatków, zaczął się buntować. Wagarował, ostro imprezował. Razem z kolegami ukradli nawet samochód nauczyciela matematyki i urządzili szaloną jazdę po bocznych drogach.
W końcu ojciec wysłał go do dziadka w nadziei, że ciężka praca i kontakt z naturą pomogą mu wrócić na właściwą drogę. Niestety plan się nie powiódł. Chociaż chłopak wciąż miał dobre oceny w szkole, przeprowadzka do Applewood nie wpłynęła pozytywnie na jego zachowanie. Praca na ranczu go nie interesowała, za to szybko dołączył do grupy rozwydrzonych wyrostków i brał udział w ich rozmaitych chuligańskich wybrykach.
Jak gdyby tego było mało, pewnego dnia od rzuconego przez niego niedopałka zajęło się kilka bel siana. Na szczęście pożar nie wyrządził poważnych szkód.
Ten incydent jednak stał się punktem zwrotnym. Zawód na twarzy dziadka, gdy oglądał straty, wstrząsnął Wesem bardziej niż gniew rodziny. Od tamtej pory zabrał się za siebie. Wykorzystał do maksimum wszelkie przywileje, jakie wiązały się z pozycją rodziny, i dostał się na studia na jednym z prestiżowych uniwersytetów w Anglii. To tam poznał Bryanta i wspólnie rozkręcili firmę specjalizującą się w nowych technikach komunikacyjnych, szybko osiągając olbrzymie sukcesy.
- A co z pracą?
- Intensywnie się nad tym zastanawiałem i doszedłem do wniosku, że to nie powinno stanowić problemu. Najbliższe trzy miesiące poświęcę na ogarnięcie spraw w Londynie i przygotowanie wszystkich na moją nieobecność. Potem pojadę do Teksasu odbyć ten przymusowy staż, który zrobi ze mnie ranczera. Różnica czasu między Teksasem a Londynem może być trochę kłopotliwa, ale w końcu nie jadę do puszczy amazońskiej. W Applewood mamy internet, wiesz? Jest telefon, możliwość wysyłania i odbierania mejli albo organizowania wideokonferencji. Będzie ze mną łączność.
- Czyli jedziesz?
- Jadę. Czuję, że muszę to zrobić. Dla siebie.
- Skoro tak, jestem z tobą. Zajmę się tu wszystkim.
- Dziękuję. I doceniam.
- Może wpadnę w jakiś weekend zobaczyć, jak sobie radzisz.
Wes wzdrygnął się. Wiedział, że Garrett i Dylan, zarządca rancza, zaprzęgną go do pracy i wycisną z niego siódme poty, ale wiedział również, że dom na ranczu jest luksusowo wyposażony i że Bryant nie znajdzie niczego, do czego mógłby się przyczepić.
- Świetnie. Może dasz się też zagonić do roboty?
- Nie sądzę – odparł ze śmiechem Bryant. – Zostawię to tobie.
- No tak, jasne.
- A jak Las Vegas? Dobrze się bawisz, kiedy ja pilnuję tu interesów?
Wes zatrzymał się i oparł o marmurowy filar. Uczestniczył w konferencji poświęconej zielonej energii i obrady otworzyły mu oczy na to, na jak wiele sposobów jego firma może pomóc chronić środowisko naturalne. Z niecierpliwością oczekiwał powrotu do Londynu i okazji do podzielnia się z pracownikami zdobytą wiedzą.
- Konferencja była świetna – zaczął. – Wielka szkoda, że nie mogłeś przyjechać. Wyślę ci notatki z dzisiejszej sesji.
- Świetnie.
- Nawiązałem dobre kontakty z dyrektorem naczelnym i członkami zarządu TotalCom.
- Naprawdę? Super.
TotalCom to międzynarodowy gigant w branży technik komunikacyjnych. Spotkanie z dyrektorem naczelnym było jednym z celów przyjazdu Wesa na tę konferencję.
- Dyrektor i członkowie zarządu planują wizytę w Europie. W przyszłym roku. Umówię spotkanie.
- Byłoby wspaniale. Po to tam jesteś. Po kontakty.
- I tym się zajmuję. Teraz idę do pokoju, żeby…
Kiedy podniósł głowę, zauważył kobietę siedzącą na stołku barowym, w odległości zaledwie trzech metrów od niego. Właśnie podniosła do ust kieliszek martini koloru cytrynowego. Jej twarz wydała mu się znajoma.
Pomyślał o Applewood. Zbieg okoliczności? To nie może być ona. Przyjrzał się jej baczniej. Chociaż…
Odwróciła się, by spojrzeć na ludzi w holu, i wtedy stwierdził, że się nie pomylił. To Daisy Thorne, weterynarka z Applewood i jedna z najpiękniejszych kobiet, jakie znał. Zastanawiał się, co to za zrządzenie losu przywiodło ją do Las Vegas akurat w tym samym czasie, kiedy on jest tutaj. Nie zaprzątał sobie jednak zbyt długo tym głowy. Zauważył, że Daisy siedzi sama. Ale wykluczone, żeby była tu sama, pomyślał. Na pewno jest umówiona i czeka na męża albo partnera.
Miała na sobie krótką małą czarną z głębokim wycięciem eksponującym pełny biust, a na nogach niebezpiecznie wysokie szpilki. Zupełne przeciwieństwo roboczego stroju, w jakim widział ją podczas ostatniego pobytu na ranczu – dżinsów i flanelowej koszuli – kiedy przyjechała zbadać kilka sztuk bydła.
Dzisiejsza stylizacja była znacznie bardziej śmiała niż długa suknia wieczorowa, w której wystąpiła jako pierwsza druhna na ślubie swojej najlepszej przyjaciółki Willi z Garrettem. Zafascynowany obserwował, jak przechyla się lekko na bok i zakłada nogę na nogę.
Zanim się powstrzymał, już szedł w jej stronę.
- Zadzwonię później – rzucił do telefonu.
Obojętne czy jest z innym mężczyzną, czy nie, mogę się przywitać, pomyślał.
Nie miał zwyczaju zagadywać samotnych kobiet, ale nie mógł przepuścić okazji i nie przywitać się z najpiękniejszą kobietą z rodzinnego miasta.
- Cześć – zaczął. – My się chyba znamy.
Odwróciła głowę. Zmarszczone brwi świadczyły o tym, że nie lubi zawierać przygodnych znajomości w barze. Po chwili jednak oczy jej rozbłysły, a kąciki karminowych warg uniosły się w uśmiechu.
- Wes – powiedziała zaskoczona. – Co tutaj robisz? Jak się masz?
- Dobrze – odparł. – A ty?
- Też dobrze. Trochę czasu minęło, odkąd się widzieliśmy. Co najmniej kilka miesięcy.
- Zgadza się. Nie widzieliśmy się od ślubu Willi i Garretta. Jak wiesz, rzadko bywam w Applewood.
Podczas jego ostatniej wizyty nie rozmawiali z sobą, ale nie mógł oderwać od niej oczu. Wyglądało jednak na to, że go zauważyła i zapamiętała.
- Dwa razy w ciągu jednego roku to jak na ciebie często.
- No, tak.
- Szczególnie dla takiego światowca.
Uśmiechnął się szeroko, oparł łokciem o bar i spojrzał na jej twarz. Pilnował się jednak, by jego wzrok nie prześliznął się na dekolt. Wskazał wolny stołek.
- Nie masz nic przeciwko temu, że się przysiądę?
- Oczywiście, że nie.
Stopą obróciła stołek w jego stronę.
Siadając, udem otarł się o jej stopę. Starał się zignorować nagły dreszcz podniecenia wywołany tym przelotnym kontaktem fizycznym.
- Cieszę się, że cię widzę – powiedział.
- Ja również.
- Co cię przywiodło do Las Vegas?
- Konferencja lekarzy weterynarii. Dzisiaj się skończyła. Pomyślałam, że będzie fajnie zostać na kilka dni. Takie krótkie wakacje.
- Z pewnością zasłużone. – Gdy podszedł barman, Wes zamówił dla siebie bourbona z lodem. – Wszyscy ranczerzy w Applewood wychwalają cię pod niebiosa.
Zobaczył, że policzki się jej zaróżowiły. Umknęła wzrokiem w bok.
- A ty co tutaj robisz? – zapytała. – Wciąż mieszkasz w Londynie, prawda? To szmat drogi.
Barman postawił przed nim szklankę. Wes podniósł ją do ust.
- To samo co ty. Uczestniczyłem w konferencji.
- Co za zbieg okoliczności – stwierdziła. – Jakie były szanse, że wpadniemy na siebie? Co prawda w Vegas każdego roku odbywają się setki rozmaitych konferencji.
- To pomaga.
Daisy dopiła martini i postawiła kieliszek na blacie. Barman natychmiast się przy nich zjawił.
- Powtórka? – zaproponował Wes.
- Już myślałam, że nie zapytasz. Poproszę piwo – zwróciła się do barmana. – Blue Moon, ale bez plasterka pomarańczy.
- Nie kolejne martini?
- Nie, nie. – Obciągnęła sukienkę, a Wes spojrzał na jej uda. – Pomyślałam, że dla odmiany postawię na stylizację glamour. – Westchnęła. – Kupiłam kilka kiecek, zafundowałam sobie fryzjera i makijaż, ale przyznam, że czuję się tu bardziej nie na miejscu niż ryba na rodeo.
Zaśmiał się. Obrzucił ją taksującym spojrzeniem z góry na dół i z dołu do góry, zatrzymując wzrok odrobinę dłużej na udach.
- Wyglądasz pięknie. Wszystkie te zabiegi się opłaciły.
- Miło, że tak mówisz.
Barman wrócił z piwem. Stuknęli się szklankami. Ich oczy się spotkały. Wiedział, że jej myśli są takie same jak jego myśli i zdawał sobie również sprawę, do jakiego finału ten wieczór zmierza.
- Kiedy wracasz do Londynu? – zapytała.
- Miałem wracać jutro.
- Miałeś?
Wes już przełożył w myślach lot o kilka dni. To może i zły pomysł, ale nie pierwszy ani nie ostatni raz robił coś, czego nie powinien.
Znad brzegu szklanki obserwował Daisy.
- Chyba dałbym się skusić, żeby zostać – powiedział.
- To dobrze.
Przysunął się odrobinę bliżej. Poczuł zapach jej perfum z nutą dymu i wanilii, bardzo kobiecy i wykwintny.
- Czyli zostałaś w Vegas, żeby spróbować nowych rzeczy. Co znajduje się na twojej liście?
Uśmiechnęła się lekko zażenowana.
- Nie wiem. Właściwie nie ułożyłam żadnej listy. Wychowałam się w rodzinie z surowymi zasadami, na studiach skupiałam się na nauce, a później na budowaniu praktyki zawodowej. Wszystko to było warte wysiłku i poświęcenia, ale teraz, kiedy jestem tutaj sama, bez żadnych obowiązków, wizyt domowych ani dyżurów w przychodni, chciałam po prostu zaszaleć.
- Masz pomysł, jak to zrobić?
W odpowiedzi – był pewien, że świadomie – noskiem pantofla potarła jego łydkę. Poczuł dreszcz podniecenia.
- Może. A ty masz?
Odstawiła szklankę, oparła się łokciem o bar, zalotnym ruchem wsunęła dłoń pod brodę.
Palcem powiódł po wewnętrznej stronie jej ręki. Skórę miała rozkosznie gładką. Zamiar, by udać się do pokoju, zająć pracą i położyć do łóżka o przyzwoitej porze, uleciał mu z głowy.
- Na pewno coś wymyślimy.
Daisy wciągnęła powietrze w płuca i nachyliła się w stronę Wesa. Wiedziała, że zaczynanie relacji z nim to zły pomysł. Ale im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej kusząca wydawała się jej ta perspektywa. Przecież mogą poflirtować w Vegas – spędzić niezapomnianą noc lub dwie – a potem każde pójdzie w swoją stronę. Ona wróci do Applewood, on do Londynu.
Znała go – trochę – i znała jego rodzinę. Wiedziała, że może mu zaufać. Rzadko bywał w Applewood, więc w razie czego będzie uważać, by się z nim nie spotkać.
Zatrzepotała rzęsami w sposób w jej mniemaniu zmysłowy, choć w istocie zabawny.
- Muszę się do czegoś przyznać – powiedziała. – Kiedyś bardzo mi się podobałeś.
- Naprawdę? – Zaśmiał się.
Naprawdę. Przyjechał do Applewood, kiedy oboje byli nastolatkami. Był diabłem wcielonym otoczonym złą sławą, ona zaś córką pastora.
- Spójrz na siebie – odrzekła. – Nie mogło być inaczej. Ale ty ledwie wiedziałeś o moim istnieniu.
- To nieprawda.
- Błagam. Czy nasze ścieżki kiedykolwiek się skrzyżowały? Byłam grzeczną dziewczynką.
Dorastała w domu, w którym hołdowano zasadom konserwatywnym. Randki były surowo zabronione. Gdy wyjechała na studia – wybrała weterynarię na uczelni w innym stanie – rozwinęła skrzydła, nawiązała znajomości, umawiała się z chłopakami, nie zawsze właściwymi. Historia jej związków nie przynosiła jej chwały.
Teraz znowu była bliska popełnienia błędu. Wes położył dłoń na jej kolanie. Jego dotyk nią wstrząsnął.
- Ale dzisiaj nasze drogi się skrzyżowały – zauważył. Nachylił się i zbliżył usta do jej ucha. Wargami musnął skórę, gdy zapytał: - Wciąż jesteś grzeczną dziewczynką?
- Nie zawsze – szepnęła tuż przy jego policzku pokrytym cieniem zarostu.
Usłyszała, a raczej poczuła, jego cichy pomruk.
- Mieszkasz w tym hotelu?
- Tak.
- Ja też.
- Może pojedziemy na górę? – zaproponowała. – Porównamy pokoje.
Ich oczy spotkały się na kilka sekund. Światła i gwar kasyna oddaliły się. Przycisnęła wargi do ust Wesa. Zapomniała o zamiarze, by zrobić coś nie w swoim stylu. Teraz pragnęła cofnąć się w czasie.
Wes oddał pocałunek. Jego usta czyniły obietnice, których, była pewna, dotrzyma ciało. Zanim zatraciła się w doznaniach, zmobilizowała całą siłę woli i się wyprostowała.
- Chodźmy.
Fragment książki
Wade od zawsze nie znosił śniegu. A wydawałoby się, że człowiek, który się urodził i wychował w Nowej Anglii, powinien polubić zimę albo wyjechać. Tymczasem on nie zrobił żadnej z tych rzeczy i co roku, w listopadzie, kiedy z nieba spadały pierwsze płatki, jego dusza więdła aż do nadejścia wiosny. Dlatego zamierzał wyskoczyć na Jamajkę jeszcze przed świętami, a na Wigilię jak zwykle wrócić do Edenów. Zarezerwował bilet lotniczy i hotel, kiedy plany pokrzyżował mu telefon od rozhisteryzowanej Julianne, jego przyszywanej siostry.
Poprosił asystentkę, by w jego imieniu przesunęła rezerwację, bo gdyby wszystko poszło po jego myśli, powitałby Nowy Rok na plaży, sącząc złoty napój z pianką i delektując się myślą, że kłopoty ma z głowy.
Jechał terenówką bmw w kierunku „Edenu”. Wolał jeździć roadsterem, ale podróżowanie samochodem sportowym po skutych lodem drogach lokalnych Connecticut było praktycznie niemożliwe, dlatego zostawił go w garażu na Mahattanie. Samochód terenowy miała zimowe opony, w bagażniku łańcuchy i pewnie sunął po źle odśnieżonej jezdni.
Odetchnął z ulgą, widząc duży znak informujący o wjeździe na teren farmy choinek Edenów, jego przybranych rodziców. Powrót do domu zawsze wprawiał go w dobry nastrój. „Eden” był dla niego prawdziwym domem, w odróżnieniu od wielu innych domów zastępczych, w których przyszło mu mieszkać.
Bez sentymentu wspominał lata, gdy opiekowała się nim ciotka, a także wczesne dzieciństwo spędzone z matką. Farma była rajem na ziemi. Zwłaszcza dla takiego podrzutka jak on, który równie dobrze mógł zostać notorycznym kryminalistą, a nie bogatym biznesmenem obracającym się w branży nieruchomości.
Edenowie zmienili wszystko w życiu Wade’a i innych dzieci, które z nimi mieszkały. Byli dla nich jak rodzice. Wade nie znał ojca, a matkę widział tylko raz, wiele lat po tym, jak go podrzuciła – dwuletniego brzdąca – własnej ciotce. Dlatego gdy myślał o domu, przed oczami stawała mu farma i rodzina, którą stworzyli Edenowie.
Mieli oni tylko jedno dziecko, córkę imieniem Julianne. Marzyli o gromadce dzieci, które pomagałyby na farmie i pewnego dnia przejęły rodzinny interes, ale ich marzenie się nie spełniło, dlatego zdecydowali się na adopcję. Wyremontowali starą stodołę i zamienili ją w przytulny barak, idealny dla rozbrykanych chłopaków.
Pierwszym dzieckiem, które adoptowali, był Wade.
Kiedy się wprowadził, Julianne była jeszcze mała. Przebywał już w niejednej rodzinie zastępczej, ale u Edenów było inaczej.
Czuł, że nie jest dla nich ciężarem ani gwarantem zapomogi społecznej. Był ich synem.
I właśnie dlatego wolałby ich odwiedzać z zupełnie innego powodu. Najbardziej bał się tego, że ich rozczaruje. To byłby dla niego najcięższy grzech. Cięższy niż ten, który popełnił piętnaście lat temu i który doprowadził do tej afery.
Wjechał na podjazd, minął parking dla klientów i tuż za starym domem w stylu angielskim skręcił w wąską drogę prowadzącą do wiaty. Było piątkowe popołudnie, ale na parkingu stało co najmniej dziesięć samochodów. W końcu był dwudziesty pierwszy grudnia i do świąt zostało zaledwie kilka dni.
Matka Wade’a, Molly, krzątała się po sklepie z upominkami i namawiała klientów do spróbowania ciasteczek maślanych, cydru i gorącej czekolady, chcąc uprzyjemnić im czas oczekiwania na choinkę.
W tym czasie Ken razem z pracownikami ścinał drzewka, zawijał je w siatkę i pakował do aut.
Wade poczuł nagłą ochotę, by pomóc ojcu. Jako nastolatek robił to co roku i nawet później, gdy studiował na Uniwersytecie Yale i na święta przyjeżdżał do domu. Uwielbiał tę robotę, ale teraz wzywały go obowiązki.
Najpierw musiał się zająć sprawą, która przywiodła go tutaj, zamiast na słoneczne plaże Jamajki.
Zaskoczył go ten telefon od Julianne. Rzadko do siebie dzwonili, rzadko się widywali i tak samo jak reszta rodzeństwa rzadko odwiedzali rodziców. Wszyscy byli bardzo zapracowani. W pogoni za sukcesem łatwo zapominali o najbliższych.
To Julianne odkryła, co się stało. Wiedziona przeczuciem pojawiła się na farmie w Święto Dziękczynienia. Ojciec, Ken, powoli odzyskiwał zdrowie po zawale. Ani on, ani matka nie powiadomili żadnego z dzieci o jego chorobie. Nie chcieli ich niepokoić ani tym bardziej obciążać rachunkami za szpital.
Wade, Heath, Xander i Brody – każdy z chłopaków bez problemu wystawiłby czek i rozwiązał finansowe problemy rodziców, ale Molly i Ken się upierali, że sami pokryją swoje wydatki. Dlatego sprzedali działkę – tę jedyną parcelę, na której nie hodowali iglaków. Nie rozumieli, dlaczego tą decyzją tak bardzo zdenerwowali dzieci. A dzieci nie mogły powiedzieć im prawdy. Nie wolno odgrzebywać starych tajemnic.
Wade musiał tego dopilnować. I właśnie dlatego tu przyjechał.
Przy odrobinie szczęścia podjechałby quadem na niezalesioną działkę, odkupił ziemię od nowego właściciela i wrócił, zanim Molly zaczęłaby się zastanawiać, dlaczego w tym roku tak wcześnie przyjechał na święta. Nie zamierzał ukrywać przed rodzicami zakupu parceli, ale póki nie załatwi sprawy, nie chciał ich niepokoić.
Dom zastał pusty, tak jak się spodziewał. Na stole w kuchni zostawił wiadomość, włożył ciepłą kurtkę, traperki i poszedł do quada. Mógłby pojechać terenówką, ale nie chciał szpanować przed obcymi ekskluzywnym wozem.
Po tym, jak gruchnęła wiadomość od Julianne, Heath i Brody natychmiast zjawili się na farmie. Dowiedzieli się, że nowi właściciele już zamieszkali na działce. W przyczepie. Zdaniem Wade’a to był dobry znak.
Jeśli mieszkają w przyczepie, to znaczy, że bardziej niż ziemi potrzebują pieniędzy. A gdy zobaczą, że jakiś nadziany facet każe im odsprzedać ziemię, będą robić problemy albo od razu podniosą cenę.
Wade wsiadł na quada i pojechał drogą wiodącą przez środek farmy. Po sprzedaży osiemdziesięciu pięciu akrów Eden się skurczył do dwustu, na których hodowano różne odmiany jodeł. Północno-wschodnie tereny były mocno skaliste, więc uprawa w tym miejscu była praktycznie niemożliwa. Wade nie był zdziwiony, że ojciec postanowił sprzedać akurat tę połać.
Gdy dojeżdżał do granic farmy, dochodziła trzecia. Niebo było czyste i jasne. Grudniowe słońce odbijało się od śniegu i mimo że włożył ciemne okulary, raziło go w oczy. Zwolnił i wyciągnął z kieszeni najnowszą mapę, którą zostawił mu Brody. Sprzedana działka dzieliła się na trzy części, dwie duże i jedną małą. Porównując mapę z GPS-em w telefonie, Wade doszedł do wniosku, że mniejsza część, będąca działką budowlaną o powierzchni dziesięciu akrów, znajduje się zaraz za wzgórzem. Był prawie pewien, że właśnie tego miejsca szuka.
Schował mapę i się rozejrzał. Dobrze pamiętał ten zakątek. Właśnie dlatego go wybrał. Stary pokrzywiony klon i skała przypominająca gigantycznego żółwia. Teraz jednak odniósł wrażenie, że wszystkie drzewa wokół są pokrzywione. Wierzchołki skał ledwie wystawały z zasp.
Sam już nie wiedział, czy znalazł się we właściwym miejscu.
Niech to! Był przekonany, że od razu je rozpozna. Ta noc sprzed piętnastu lat wryła się w jego pamięć, choć próbował o niej zapomnieć. To był moment, który zmienił całe jego życie.
Czuł, że to musi być właśnie tutaj. Tamtej nocy na pewno nie odjeżdżał daleko od domu. Za bardzo się spieszył, by w poszukiwaniu kryjówki zapuszczać się do dalszych parceli. Zauważył klon bardziej pokrzywiony niż inne. To musi być to miejsce. Teraz pozostaje mu tylko kupić ziemię i mieć nadzieję, że kiedy nadejdzie wiosna, odnajdzie skałę w kształcie żółwia.
Ruszył pod górkę, przedzierając się przez zaspy, a gdy wjechał na szczyt, jego oczom ukazał się połyskujący srebrny miraż.
Gdy podjechał bliżej, zorientował się, że to wypolerowana na błysk aluminiowa przyczepa, od której odbijają się promienie popołudniowego słońca. Obok przyczepy stał stary ford pickup z podwójnymi kołami, zdolny uciągnąć sześciometrowy dom na kółkach.
Wade zgasił silnik. Wokół panowała cisza. Brody sprawdził na stronie internetowej krajowego obrotu nieruchomościami, że nowym właścicielem parceli jest niejaki V. A. Sullivan. Cornwall było małym miasteczkiem i Wade nie przypominał sobie, by chodził z jakimś Sullivanem do szkoły, a zatem Sullivanowie musieli przyjechać w te strony całkiem niedawno. To dobrze wróży. Wolał nie robić interesów z kimś, kto znał jego burzliwą przeszłość.
Śnieg zaskrzypiał pod butami. Przystanął pod drzwiami przyczepy i przez chwilę nasłuchiwał. Zapukał i zajrzał do środka przez okno. Ani śladu właścicieli.
No pięknie! Tłukł się taki kawał drogi na darmo!
Już miał odejść, gdy usłyszał trzask przeładowywanej broni. Odwrócił głowę w kierunku, skąd doszedł go dźwięk. Jakieś sześć metrów od niego stała kobieta w grubym długim płaszczu i w wełnianej czapce. Na nosie miała duże ciemne okulary, które zasłaniały pół twarzy. Spod czapki wystawały kosmyki ogniście rudych włosów.
Zwrócił uwagę na ten niepospolity kolor, bo kiedyś znał podobnego rudzielca.
Odruchowo podniósł ręce do góry. Nie zamierzał zarobić kulki od nadpobudliwej strażniczki stanowej.
- Dzień dobry! – zawołał najbardziej przyjaźnie, jak umiał.
Kobieta się zawahała i lekko opuściła strzelbę.
- W czym mogę pomóc?
- Pani Sullivan? – Modlił się w duchu, by akurat teraz pan Sullivan nie wracał z polowania, ściskając pod pachą giwerę.
- Panna Sullivan – poprawiła go. – O co chodzi?
Singielka. Tym lepiej. Wade miał ten wdzięk, dzięki któremu łatwo się dogadywał z kobietami.
- Nazywam się Wade Mitchell. Chciałem porozmawiać o ewentualnej...
- Arogancki i bezwzględny deweloper Wade Mitchell? – Kobieta postąpiła kilka kroków do przodu.
Wade ściągnął brwi. Żałował, że zasłania ją czapka i płaszcz. Nawet nie wiedział, z kim ma do czynienia. Może gdyby zobaczył jej twarz, zrozumiałby, dlaczego tak się zirytowała, słysząc jego nazwisko.
- Miło mi poznać, aczkolwiek powstrzymałbym się od tych epitetów. Chciałem zapytać o ewentualną... - Urwał, kiedy znów podniosła strzelbę i wzięła go na na muszkę.
- Wiedziałam – zawołała – że to ty się ukrywasz pod tą warstwą ciuchów. Tylko po co Wade Mitchell zawitał do naszego Cornwall? Żeby po tylu latach znów zamienić moje życie w piekło?
- Panno Sullivan, niczego nie zamierzam zamieniać w piekło – odparł zaskoczony.
- A więc zabieraj się z mojej posesji.
- Przepraszam, ale co ja ci zrobiłem? – Próbował sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek się spotykał z jakąś Sullivan. Może pobił jej brata? Nie miał bladego pojęcia.
Podeszła do niego, nie opuszczając broni, i zdjęła okulary, by mu się lepiej przyjrzeć. Wtedy zobaczył jej jasne oczy i łagodny owal twarzy. Mleczna karnacja idealnie komponowała się z ogniście rudymi włosami.
Gdy ich spojrzenia się spotkały, dostrzegł gniew, jakby miała mu za złe, że jej nie pamięta.
Na szczęście Wade miał doskonałą pamięć. Przynajmniej na tyle, by się zorientować, że jest w tarapatach. Takiego zadziornego rudzielca ciężko jest zapomnieć. Starał się przez wiele lat, ale na próżno.
Prześladowała go w snach, przeszywając lodowato błękitnym spojrzeniem, w którym odbijał się ból. Ból, za który nie ponosił winy.
A więc V. A. Sullivan, właściciel posesji, to nikt inny jak Victoria Sullivan, zakręcona na punkcie ekologii architekta. Zatrudniał ją przez jakiś czas w swojej firmie, potem zwolnił. To było siedem lat temu.
Poczuł skurcz żołądka. Że też akurat ona musiała kupić tę działkę. Victoria Sullivan. Jego pierwsza ofiara w firmie. Bolało, ale nie miał wyjścia. Etykę pracy stawiał ponad wszystko.
Źle zniosła jego decyzję i do tej pory się z nią nie pogodziła, sądząc po zaciętej minie i wycelowanej w niego lufie.
- Victoria! – zawołał z udawanym uśmiechem. – Nie wiedziałem, że tu mieszkasz.
- Dla ciebie panna Sullivan – ucięła.
- Ależ oczywiście. – Pokiwał głową. – Odłóż broń, proszę.
- Poczekam na gliny – powiedziała chłodno, ale w końcu opuściła strzelbę. Podeszła do przyczepy i otworzyła drzwi.
- Czego chcesz, Mitchell? – syknęła.
Uświadomił sobie, że musi zmienić taktykę, i to szybko. Zamierzał powiedzieć nowemu właścicielowi, że potrzebuje ziemi do realizacji nowych projektów swojej firmy. Jeśli jej to powie, ona z przyjemnością mu odmówi.
Musi podejść ją inaczej, o ile wcześniej nie zginie od kuli.
- Panno Sullivan, chcę odkupić tę działkę.
Wzbierał w niej gniew. Dlaczego ten człowiek się uparł, by niszczyć wszystko, co jest dla niej cenne? Splamił jej dobre imię i niemal zrujnował karierę. A wcześniej śmiał z nią flirtować.
Nagle postawił jej wyssane z palca zarzuty i z dnia na dzień wyrzucił ją z pracy. Straciła przez niego swoje pierwsze mieszkanie.
A teraz, kiedy wreszcie wyszła na prostą, chce jej odebrać marzenia o własnym domu. Zacisnęła zęby ze złości. Podjęła decyzję, zanim zdążył wyjaśnić, o co mu chodzi. Nawet gdyby to była dla niego sprawa życia i śmierci, nie kiwnęłaby palcem.
- Nie jest na sprzedaż – odparła, po czym weszła do przyczepy i z hukiem zatrzasnęła drzwi.
Zdjęła płaszcz i rzuciła go na kanapę. Usłyszała, jak drzwi się otwierają. Odwróciła się i zobaczyła, jak ten drań wchodzi do jej kuchni. Ściągnął płaszcz i czapkę.
Na tle zgniłozielonej koszuli jego oczy zdawały się jeszcze bardziej zielone, niż zapamiętała.
Bez marynarki i z rozczochraną od czapki fryzurą nie przypominał wymuskanego biznesmena władającego wielką korporacją z ostatniego piętra szklanego biurowca. Mimo to biły od niego siła i zdecydowanie.
Zapomniała już, że był tak wysoki i dobrze zbudowany. Miała wrażenie, że zajmował całą przestrzeń przyczepy, że zużył całe powietrze.
Zrobiło jej się dziwnie gorąco i niewygodnie w przytulnym wnętrzu ukochanej przyczepy.
Za to też go nie cierpiała.
Bez wahania znów chwyciła strzelbę i wycelowała w niego. Broń była nabita ekologicznymi pociskami z gumy. Zabierała ją z sobą do kompostownika, bo gumowy śrut skutecznie odstraszał myszkujące zwierzęta, nie czyniąc im poważnej szkody. Miała nadzieję, że tak samo podziała na Wade’a Mitchella.
- Wyjdź stąd. Wydałam sporo pieniędzy na remont mojego domu i nie mam zamiaru go zabrudzić twoją krwią.
W oczach Wade'a błysnął strach, ale szybko posłał jej uśmiech, od którego poczerwieniały jej policzki i zmiękły kolana. Pamiętała to uczucie. Zawsze ją dopadało, kiedy mijali się w korytarzu i on pozdrawiał ją krótkim „dzień dobry”. Była świeżo po dyplomie i z podziwem patrzyła na dwóch młodych profesjonalistów zarządzających prężną firmą deweloperską.
Alex Stanton był typowym playboyem, ale ją bardziej pociągał gniewny i poważny Wade. Przez ten uwodzicielski uśmiech i dumne arystokratyczne rysy zawsze dostawał to, co chciał.
Obawiała się, że jeśli nie będzie się mieć na baczności, po raz kolejny padnie jego ofiarą. Takim jak on nie można ufać.
- Panno Sullivan, możemy na chwilę zapomnieć o groźbach i spokojnie porozmawiać?
- Nie mamy o czym rozmawiać. – Trzymała w jednej ręce broń, a drugą zdjęła czapkę i szalik. Było jej gorąco, ale na pewno nie z powodu nowego systemu grzewczego w przyczepie.
To przez jej libido, do tej pory tłamszone, a teraz rozbuchane na widok Wade’a. Nie mogła znieść myśli, że jej serce wciąż bije szybciej dla faceta, który ją zdradził i wyrzucił z roboty.
- To nieładnie wchodzić bez zaproszenia. Zasłużyłeś na kulkę.
- Przepraszam – położył płaszcz na ławie przy stole – ale mam bardzo ważną sprawę.
No jasne, nie inaczej. Na pewno kupił te czterdzieści akrów ziemi sąsiadującej z jej działką i jeszcze potrzebuje jej dziesięciu do jednego ze swoich śmiesznych projektów deweloperskich. Pewnie za wzgórzem już stoi armia koparek i buldożerów gotowych do pracy. Wystarczy tylko, że ona podpisze papierek. Ale tak się nie stanie.
- Zawsze zdobywasz to, czego chcesz. Niestety, nie tym razem, Mitchell.
Westchnęła i niechętnie odłożyła broń.
- Mogę zapytać, ile zapłaciłaś za parcelę?
- Nie możesz, ale to nie jest tajna informacja. Nie wątpię, że twoja ulubiona asystentka, której akurat nie wywaliłeś z pracy, do niej dotrze.
Z bambusowej szafki nad zlewem wyjęła dwie filiżanki i wlała do nich wodę z czajnika. Do dwóch drucianych koszyczków wsypała liście herbaty i zanurzyła je we wrzątku.
- Pewnie jakieś sto dwadzieścia pięć tysięcy. Ta działka jest nieuzbrojona.
Nawet nie zaszczyciła go spojrzeniem.
- Do czego zmierzasz?
- Zapłacę podwójną cenę.
Z jej ręki wyśliznął się słoik naturalnego miodu i potoczył po podłodze. Schyliła się, by go podnieść, ale Wade ją ubiegł i podał jej nienaruszone szkło.
Byli zaledwie kilkanaście centymetrów od siebie. Poczuła znajomy ucisk w żołądku, przed którym tak się broniła. Wyjęła słoik z ręki gościa, niechcący muskając jego palce. Przebiegł ją dreszcz.
- To śmieszne – mruknęła.
W duchu jednak przyznawała, że śmieszna była nie tylko cena, jaką jej zaproponował, ale i jej reakcja na niego. Pod żadnym pozorem nie wolno jej ulec jego intratnym propozycjom ani tym bardziej zniewalającemu spojrzeniu.