Miłość od pierwszego wejrzenia
Przedstawiamy "Miłość od pierwszego wejrzenia" nowy romans Harlequin z cyklu HQN ŚWIATOWE ŻYCIE.
Gdy Louis Albemarle i Santa Somerville zobaczyli się na lotnisku, wpadli sobie w oko. Kolejne spotkania w alpejskim hotelu i na balu zmieniają jednak ich wzajemne nastawienie. Louis ocenia, że Santa to kobieta zimna i zadziorna, ona zaś dostrzega w nim zapatrzonego w siebie playboya. Mimo to wciąż między nimi iskrzy. Po balu nad ranem Louis odprowadza Santę do domu. Ich zdjęcia zrobione przez paparazzi natychmiast ukazują się w mediach. Nikt nie uwierzy, że nie spędzili tej nocy razem. Skandal grozi Louisowi utratą funkcji prezesa, a łyżwiarska kariera Santy zawiśnie na włosku, gdy jej konserwatywny sponsor się wycofa. Oboje mają zbyt wiele do stracenia. Postanawiają więc ogłosić publicznie, że to nie romans, lecz miłość od pierwszego wejrzenia…
Fragment książki
– Wasza Wysokość zechce wybaczyć, że niepokoję…
– Więc odejdź. – Louis Albemarle, dziesiąty diuk Astbury, naciągnął kołdrę na zmierzwione kasztanowe włosy, by zagłuszyć błagalny głos lokaja.
– Ale, Wasza Wysokość…
– Co, pożar na pokładzie? – wymamrotał Louis z irytacją, przewracając się na drugi bok.
– Nie, sir.
– Odpadły skrzydła?
– Nie, sir.
Niechętnie otworzył oczy, mrużąc powieki przed światłem i krzywiąc się z bólu, który rozsadzał mu głowę. Z wściekłością spojrzał na służącego.
– Więc po co mnie budzisz? Powiedziałem, że nie chcę śniadania i zabroniłem się budzić przed lądowaniem w Zurichu.
Lokaj pokornie przytaknął.
– Właśnie jesteśmy w Zurichu, sir. Przed chwilą wylądowaliśmy,
– Wylądowaliśmy? To niemożliwe. – Przecież ledwie przyłożył głowę do poduszki. A może to poduszka jest jego głową? Na domiar złego zupełnie zesztywniała mu szczęka…
– Dobra, niech będzie, nieważne. – Uniósł ręce w obronnym geście i opadł na wznak. – Daj mi parę minut.
Gdy lokaj się oddalał, przesunął dłonią po twarzy szorstkiej od dwudniowego zarostu. Każdy, nawet najlżejszy ruch sprawiał, że pękała mu głowa. Pragnął tylko jednego – zasnąć i spać przez następne sto lat.
Ostatni tydzień upłynął mu na nieustannym imprezowaniu. Dyskretnie, za zamkniętymi drzwiami i poza zasięgiem medialnego radaru. Wprawdzie niezbyt przejmował się tym, co o nim mówią, jednak wolał uniknąć lawiny oskarżycielskich e-maili od Nicka Coopera, szefa marketingu firmy Calliere. Po prostu je usuwał. Dlaczego, u diabła, miałby się przejmować? Nikt nie miał prawa niczego mu dyktować ani oceniać jego zachowań, zarówno akcjonariusze, jak i marketing.
Przeciągnął się, a potem leniwie wstał i sięgnął po wczorajsze ubranie. Pragnął wziąć długi gorący prysznic, a potem łyknąć tabletkę i zapaść w sen. Przy odrobinie szczęścia obudziłby się w porę, by zdążyć na świąteczny bal – legendarną bożonarodzeniową imprezę w równie legendarnym i luksusowym hotelu Haensli w Klosters. Był to najbardziej ekskluzywny z wszystkich alpejskich hoteli, a organizowany tam bal jako jedyny cieszył się aprobatą szefa jego marketingu.
Trudno się dziwić. Tej niezwykłej nocy lista gości obejmowała nigdzie nienotowaną liczbę miliarderów i arystokratów, a także wielkie nazwiska świata show biznesu. Innymi słowy, kastę ludzi, którzy powinni stanowić reklamę biżuterii Calliere. Dlatego firma przygotowała w prezencie dla każdej z pań parę brylantowych kolczyków w luksusowym opakowaniu.
To była decyzja ostatniej chwili. Oczywiście jego pomysłu. Ale akcjonariusze z entuzjazmem go przyjęli. Podobnie zresztą jak goście. Zacisnął usta. Może po raz pierwszy od trzech miesięcy jego firma pojawi się na pierwszych stronach gazet z powodów innych niż dotąd, a on sam zbliży się o krok do jej pełnego przejęcia.
Ale najpierw musiał dotrzeć do hotelu.
Po upałach Aby Dhabi rześkie alpejskie powietrze szczypało go w twarz. Skulił ramiona i naciągnął czapkę nisko na czoło, ukrywając swe błękitne oczy za niewyobrażalnie kosztownymi okularami słonecznymi, choć i tak nie musiał się obawiać, że ktoś go rozpozna. Ten terminal był przeznaczony dla prywatnych samolotów, a nie dla lotów komercyjnych, toteż wścibscy turyści nie czyhali tu ze smartfonami, by pstryknąć fotkę jakiemuś celebrycie. Jeśli chodzi o dyskrecję, nic nie równało się z prywatnym odrzutowcem. On zaś, mówiąc szczerze, nie powinien jej obecnie lekceważyć. Tak więc gdy Henry zaproponował mu swój samolot, natychmiast skorzystał z okazji. Niestety nawet prywatny odrzutowiec nie mógł go dowieźć do celu. Ostatnią część podróży miał odbyć helikopterem.
Wkrótce więc przywitał się z pilotem i wspiął się na pokład lśniącej czarnej maszyny. Tym razem lot trwał tylko pół godziny, podczas której, walcząc z sennością, patrzył na rozciągający się w dole bajkowy krajobraz zimowych Alp. Przypominał Kanadę, w której spędził ostatnie dziesięć lat. Ale choć kochał nieskończoną przestrzeń i dziką przyrodę Alberty oraz Terytoriów Północnego Zachodu, nie był to jego dom. Jedynym miejscem, które mógł tak nazwać, było Waverley. A jednak nawet teraz, gdy otrzymał prawo własności domu i posiadłości, nie próbował z niego skorzystać. I nie był pewien, czy kiedykolwiek to zrobi.
Śmierć ojca powinna była przekreślić dawne konflikty. A może przynieść ulgę? Tymczasem wyzwoliła w nim gniew, który nie wygasał. A także dwa inne uczucia, które go drażniły – żal i poczucie winy.
Może spowodował to szok związany z faktem, że oto stał się nagle księciem Astbury, dziedzicząc tytuł diuka po ojcu, którego tak długo nienawidził. Tak czy inaczej, obudziły się w nim stare demony, a także kilka nowych. W ostatnich trzech miesiącach rzucił się więc w wir zabaw tak suto zakrapianych alkoholem, że z trudem utrzymywał się na nogach i na pewno nie myślał o przeszłości.
W Davos powitała go śnieżyca, a gdy kierował się w stronę heliportu, otrzymał wiadomość od Henry’ego. Jego ojciec był rozjuszony, że użyczył rodzinny odrzutowiec swemu znajomemu, ale Henry junior miał wobec Louisa tak duży dług wdzięczności za to, co wydarzyło się latem w Cannes, że wykorzystał okazję do rewanżu. Zresztą nie on jeden wiele mu zawdzięczał, gdyż, oczywiście, jak zawsze, wziął na siebie całą odpowiedzialność za wszystkie letnie ekscesy.
Rzecz nie w tym, że nie dbał o reputację, myślał, mijając z lekkim uśmiechem młodą parę splecioną w namiętnym pocałunku. Przecież zarządzał jedną z najbardziej znanych, a także najbardziej ekologicznych i etycznych firm w branży handlu diamentami. Trwało to wprawdzie dziesięć lat, ale w tym czasie Calliere zdołała się przekształcić z niszowego biznesu w kultową markę faworyzowaną przez celebrytów na całym świecie.
On to sprawił. Tak, on stworzył tę firmę. Był jej prezesem i nazwał ją imieniem swojej ukochanej babci. Wkrótce też mógł przejąć pakiet kontrolny, by wreszcie zapomnieć o wszystkich tych cholernych akcjonariuszach i ich wiecznych żądaniach.
Ogarnęło go nagłe rozgoryczenie. To niesprawiedliwe, że znalazł się w sytuacji, która zmuszała go do zaciągania długów. Był diukiem Astbury i nigdy nie powinien zaznać braków materialnych. Ale gdy ojciec odmówił mu wsparcia, nie widział innego wyjścia.
Gdyby nie pomoc Glammy, nie miałby nic. Nawet dachu nad głową.
Unoszący się w powietrzu zapach parzonej kawy odwiódł go od tamtych trudnych spraw. Nieświadomie obrócił się w stronę przytulnie oświetlonego kobaru i nagle zastygł. Jakaś kobieta w białej futrzanej czapce, trzymając w dłoni ciastko, stała obok wózka załadowanego bagażami. To prawda, była ich sterta, ale nie aż tyle, by przyciągnąć jego uwagę.
Nie, to jej nogi. Opancerzone – bo tylko tak umiał to określić – w obcisłe ciemne dżinsy, zdawały się nie mieć końca, aż w końcu znikały pod puchową kurtką, która irytująco kryła kuszącą krągłość pośladków.
Niezdolny oderwać od niej wzroku, próbował odgadnąć, co jeszcze ukrywa ta nieznośna kurtką. Czy to, czego nie widział, było równie kuszące?
Jakby słysząc jego myśli, nagle podniosła wzrok i spojrzała w jego stronę. Na moment dostrzegł lekko zadarty nosek, czerwień pełnych warg i arktyczny błękit oczu, kilka odcieni jaśniejszych od jego oczu. Trwało to ułamek sekundy, ale ich wzajemne przyciąganie było tak natychmiastowe i intensywne, że ruszył przez hol w jej stronę, zapominając, że się nie znają.
Po chwili jednak zwolnił. Przez całe dorosłe życie był obiektem kobiecych spojrzeń, ale ta nieznajoma patrzyła gdzieś dalej, ponad niego – myślał z niedowierzaniem. Zupełnie go ignorując.
Jakby chcąc tego dowieść, uśmiechnęła się do jednego z bagażowych, gdy ten podbiegł z pomocą. A potem bez mrugnięcia przepłynęła obok niego z podniesioną głową, kierując się w stronę wyjścia w ślad za wózkiem z bagażami.
Stał w milczeniu i patrzył. Była niesamowita. Prawdziwa królowa lodu. Gdy znikała, ogarnęło go bolesne uczucie zawodu.
Nie tylko z powodu jej nóg.
Po balu w Haensli zamierzał korzystać przez kilka dni z narciarskich szlaków Alp. Jednak chętnie spędziłby noc lub dwie, eksplorując bardziej miękkie i ciepłe zakątki. Gdyby zdołał swym żarem stopić z niej nieco lodu, satysfakcja z pobytu byłaby pełniejsza.
Ale nie będzie – pomyślał i podnosząc kołnierz marynarki wyszedł przez obrotowe drzwi w jaskrawe alpejskie słońce. Mrużąc oczy w ciemnych okularach, spojrzał na ciąg limuzyn czekających cierpliwie przed budynkiem. Gdy dostrzegł na najbliższej dyskretne logo Haensli, leniwym skinięciem głowy przywitał szofera w liberii.
– Gruezi. Zaraz przyniosą bagaże. Tschuldigung.
Przerwał, marszcząc czoło, gdy w kieszeni jego kurtki zadzwonił telefon. Bez zastanowienia sięgnął po aparat.
– Louis?
Zaklął pod nosem. W ostatnich miesiącach, a właściwie od kiedy zmarł jego ojciec, zaczął bez umiaru pić i przestał odbierać telefony od szefa marketingu. Dlatego zaskoczenie w głosie Nicka było w pełni uzasadnione.
– Nick… czym mogę służyć? – odparł rozdrażniony.
– Dzień dobry... choć może raczej guete morge?
Louis lekko się skrzywił. Nie wiedział już, co gorsze – ten okropny szwajcarski akcent czy sztuczna wesołość Nicka.
– Coś w tym rodzaju. Słuchaj, Nick, dopiero wylądowałem. Były silne turbulencje, więc niewiele spałem – skłamał. – Wolałbym pogadać później, jeśli to nie pilne.
– Nie wiem, Louis. Sam zdecyduj.
– Co to znaczy?
Nawet nie próbował ukryć rozdrażnienia. Usłyszał, jak Nick wstrzymuje oddech i niemal widział, jak zaciska kwadratową szczękę i pręży ramiona.
– Dobrze wiesz. W ostatnich miesiącach nieustannie po tobie zamiatałem.
– I po co? Od tego są sprzątaczki – uciął.
– Nie mam na myśli wymiętoszonych łóżek, Louis. – W głosie Nicka brzmiało z trudem hamowane wzburzenie. – Mówię o wpływie twoich wybryków na prestiż naszej firmy.
Coraz silniej ściskając w dłoni aparat, Louis przewrócił oczyma.
– Owszem, słyszę, ale nie rozumiem dlaczego – rzucił z lodowatą wyższością. – Calliere to moja firma i to ja jestem marką. Moje życie prywatne nikogo nie powinno obchodzić. Ale jeśli tak się tym martwisz, to naprawdę nie muszę iść na bal w Haensli.
Wiedział, że nie wchodzi to w rachubę. Bo, jak właśnie powiedział, to on był marką. Bez niego Callier stałaby się jedynie kolejną ekskluzywną firmą jubilerską.
– To nie jest konieczne – odparł Nick pojednawczo. – Powinieneś tam być. Chcę się tylko upewnić, że jesteś świadomy swojej odpowiedzialności.
Louis zacisnął zęby. Nie znał bardziej znienawidzonego słowa niż odpowiedzialność. Lekko wydymając wargi, milcząco dodał kolejne: związek, miłość, żona…
Poczuł znajomy ucisk w żołądku na myśl o małżeństwie i głęboko wciągnął powietrze.
– Zapewniam, że jestem – odparł tym samym zimnym tonem. – Znam stawkę, Nick. Nie będzie skandalicznych artykułów i kompromitujących zdjęć. – I niemal dodał: A także dobrej zabawy. – Zaufaj mi. Wiem, o co gramy.
I wiedział, a Nick jak zwykle przesadzał. W czasie tego najsłynniejszego balu w roku bynajmniej nie zamierzał się umartwiać za zamkniętymi drzwiami swojego apartamentu.
– No dobra – zgodził się Nick. – Bo wciąż nadstawiam za ciebie głowę i zmęczyło mnie wmawianie światu, że kieruje tobą rozpaczliwy romantyzm mężczyzny, który szuka miłości. Zadzwonię po balu.
Walcząc z mdlącą mieszanką niechęci i upokorzenia, Louis wyłączył telefon. Zdjął okulary i potarł dłonią twarz. Może powinien zostać w Abu Dhabi? Nienawidził takiego uczucia. Miał wrażenie, że wszystko decydowano za niego, jakby jego życie nie do niego należało.
Wciskając aparat do kieszeni, skinął do szofera, który nadal czekał przed samochodem, na pozór podziwiając pokryte lodem szczyty.
– Jedziemy – rzucił, obracając się w stronę limuzyny.
Wtem zastygł. Na tylnym siedzeniu siedziała kobieta. I to nie jakaś kobieta.
Jego wzrok przemknął z białej futrzanej czapki ku niezrównanej smukłości nóg w dżinsach.
To była królowa lodu.
A więc go dostrzegła. Tylko udawała nieprzystępną. Ale najwyraźniej przyjechała tu dla rozrywki.
Puls mu przyspieszył. Zazwyczaj korzystał z takich sytuacji, jednak czas i miejsce nie były sprzyjające.
Obrócił się do szofera.
– Co ona tu robi? – spytał ostro.
Kierowca nerwowo zamrugał.
– Nie wiem, Wasza Wysokość. Myślałem, że jest z panem.
– Ze mną?
– Powiedziała, że jedzie do Haensli, więc sądziłem… – Przerwał, nie ośmielając się skończyć. Zresztą nie musiał.
Louis zaklął pod nosem. Szofer mógł nie znać nazwiska kobiety siedzącej w limuzynie, ale znał jego nazwisko i reputację. Dodał więc dwa do dwóch, zapewne myśląc: Rozrywkowy weekend, prawda, sir?
– Jakiś problem? – Drgnął, słysząc niski kobiecy głos. Spojrzał ponad dachem limuzyny i wstrzymał oddech.
To była ona. Wysiadła z samochodu i teraz, z bliska, okazała się równie pociągająca, jak sobie wcześniej wyobrażał. A nawet bardziej.
Wpatrywał się bez słowa w jej szeroko rozstawione błękitne oczy, dumne łuki brwi i grzywę lśniących ciemnych włosów, które teraz, gdy zsunęła czapkę, opadły na jej ramiona niczym w reklamie szamponu.
Wytrącony z równowagi własną reakcją, zmarszczył czoło.
– Owszem, najwyraźniej zaszło nieporozumienie.
Więcej niż nieporozumienie. Jeszcze tylko tego brakowało, by ktoś pomyślał, że podrywa przypadkowo spotkaną kobietę. Tym bardziej, że nie było to prawdą.
– Jakie nieporozumienie?
Jej zmieszanie zastąpił wyraz irytacji. Coraz bardziej świadom rosnącego zaciekawienia przechodniów, Louis poczuł, że ogarnia go wzburzenie.
– Takie, które łatwo rozstrzygnąć. Musi pani po prostu znaleźć inny samochód. Ten jest zajęty. – Jego głos brzmiał lodowato, gdy napotkał jej wzrok.
Inny samochód?
Santa Somerville patrzyła szeroko otwartymi oczyma na mężczyznę stojącego po drugiej stronie limuzyny. Puls jej przyspieszył, a w głowie wirowało, jakby właśnie skończyła jedno ze swoich łyżwiarskich ćwiczeń. Ale to nie ta oburzająca odpowiedź ani nawet arogancja w jego błękitnych oczach sprawiły, że tak mocno zabiło jej serce.
To był on. Ten mężczyzna. Ten nieznajomy.
Choć niezupełnie.
Już go widziała, przed chwilą, w heliporcie. I nawet wtedy wydał jej się dziwnie znajomy.
Oblała ją fala gorąca na wspomnienie chwili, w której uświadomiła sobie jego obecność. Stojąc obok stosu swoich bagaży, nagle zdała sobie sprawę, że jej serce łomoce i że, na domiar złego, ściska w dłoni ciastko. Bez zastanowienia zapragnęła się do niego zbliżyć i dotknąć jego twarzy. Ale przecież miała lepkie palce... Był tak niewiarygodnie przystojny, że wydał jej się snem, bo w prawdziwym życiu nie zdarzają się tacy mężczyźni.
Od czasu, gdy uzyskała sponsoring Bryson’s Ices, poznała wielu słynnych aktorów, którzy, szczerze mówiąc, wiele tracili przy bliższym poznaniu. Z nim było wręcz przeciwnie. Z bliska jeszcze bardziej zachwycił ją głęboki błękit jego oczu, złocisty brąz rozwichrzonych włosów i doskonałość rzeźbionych rysów.
A jego ciało…
Nagle zaschło jej w ustach. Zawodowi łyżwiarze trenują dziennie około pięciu godzin, na lodzie i na hali. Była przyzwyczajona do widoku muskularnych ramion i nóg. Ale on miał budowę atlety i tryskał energią, przy której falowało powietrze. I to właśnie dlatego odwróciła się od niego, próbując zignorować zarówno jego błękitne spojrzenie, jak też ostre ukłucie nagłego pożądania, które na wskroś ją przeszyło.
Znane uczucie goryczy ścisnęło jej krtań. Odpychając od siebie napływającą falę wspomnień, mocno ścisnęła drzwi samochodu.
– Wprost przeciwnie – ucięła tonem, który przyniósł jej w sportowych kręgach przydomek Królowej Śniegu. – To pan musi poszukać innego wozu. Ten jest przeznaczony dla gości hotelu Haensli.
Nastąpiła krótka, pełna napięcia cisza. Zmrużył oczy, a potem szybkim krokiem okrążył auto, zbliżając się do niej z tak zdecydowanym wyrazem twarzy, że niepewnie się cofnęła.
– Racja – wycedził aksamitnym tonem, stając tuż przed nią. – I tak się składa, że ten samochód wysłano po mnie.
Nie potrafiła określić jego akcentu. W jednej chwili brzmiał jak absolwent ekskluzywnej londyńskiej szkoły, by zaraz płynnie zmienić się w amerykańską wymowę klas wyższych. Tak czy inaczej ten głos nie znosił sprzeciwu.
Jeśli zresztą był gościem tego hotelu, to musiał być bardzo zamożny, a bogactwo w połączeniu z jego prezencją stanowiło gwarancję, że nigdy w życiu nie doświadczył niepowodzenia.
Aż do dziś – pomyślała, czując wzbierający gniew.
– Nie jest pan w tym hotelu jedynym gościem – parsknęła. – Ale sądzę, że nie przychodzi to na myśl komuś, kto nie widzi nikogo poza sobą.
– Co to właściwie ma znaczyć? – Jego przystojna twarz stężała z gniewu i niedowierzania.
Zacisnęła zęby, ale nie spuściła oczu. Jeśli sądził, że zdoła ją onieśmielić, to się mylił.
– To znaczy, że jest pan rozpuszczonym, bogatym dzieciakiem w ciele mężczyzny. Za oczywiste uważa swoje bogactwa i przywileje, bo przecież inni stworzeni są tylko po to, by spełniać pańskie zachcianki.
Usłyszała za sobą zdumione chrząknięcie szofera, ale mężczyzna przed nią nawet nie drgnął.
– Jestem pod wrażeniem – wycedził zwolna. – Na ogół ludzie zdają sobie z tego sprawę dopiero po paru godzinach, ale pani trafiła w sedno w ciągu – odsunął mankiet, by zerknąć na unikatowy zegarek – czterech minut.
Spiorunowała go wzrokiem.
– Nie jest pan wcale zabawny.