Miłość potrafi zaskoczyć
Przedstawiamy "Miłość potrafi zaskoczyć" nowy romans Harlequin z cyklu HQN ŚWIATOWE ŻYCIE.
Geraldine Casey jedzie do Włoch, by wywołać skandal na ślubie hiszpańskiego milionera Lionela Asensia. Zamierza zmusić go do wzięcia odpowiedzialności za córkę, którą urodziła mu jej kuzynka. Wpada do kościoła w ostatniej chwili, lecz ku jej zdumieniu ceremonia i tak została przerwana, bo narzeczona Lionela uciekła z innym. Geraldine nie może powstrzymać śmiechu. Zwraca na siebie uwagę Lionela, który musi się tego dnia ożenić, by nie stracić fortuny. Geraldine sama nie wie, jak to się stało, że powiedziała przystojnemu Hiszpanowi „tak”…
Fragment książki
Geraldine Gertrude Casey nie chciała się śmiać. Naprawdę nie chciała. W jednej chwili siedziała w kaplicy ze stosownym do okoliczności poważnym wyrazem twarzy, a w drugiej… no cóż, z jej ust wydarł się niepowstrzymany chichot.
W dodatku – musiała to przyznać – bardzo głośny.
Zupełnie mimowolnie.
Niestety tak było. Choć prawdą było i to, że nie miała pewności, czy zdoła się sprzeciwić temu małżeństwu, o ile tu, we Włoszech, ksiądz w ogóle zada takie pytanie. Zresztą gdyby nawet tak zrobił, wątpiła, czy je zrozumie, gdyż zupełnie nie znała włoskiego.
Wciąż była oszołomiona po długim nocnym locie z Minneapolis przez Chicago, który spędziła wepchnięta w środek rzędu wąskich, twardych foteli na tyłach potężnego jumbo jeta. Wspólnie z matką, ciasno ściśnięte, podawały sobie na zmianę rozwrzeszczane dziecko, zachowując pozory serdeczności. Żadna bowiem nie chciała zdradzić, jak kruche jest przymierze, które zawarły w związku z podjętą przez Geraldine decyzją o wyjeździe do Włoch.
Lądowanie o świcie po kilku minutach snu nie poprawiło jej humoru, tym bardziej, że błyskawicznie musiała się ocknąć, by zawieźć matkę i szlochające dziecko z lotniska pod Mediolanem do przesadnie drogiego hotelu nad jeziorem Como, gdzie dwa dni wcześniej zarezerwowała pokój. Nie zważając na jego pospolitą brzydotę, pragnęła tylko opaść na jedno z dwu wąskich łóżek i zasnąć. W końcu jednak, powstrzymując się resztką sił, pozostawiła je matce i małej Jules, która po raz piętnasty tego ranka zaczęła spazmatycznie łkać.
Sama natomiast z wysiłkiem przebrała się w suknię i w porannym upale ruszyła na poszukiwanie kaplicy, w której miał się odbyć ślub.
Ku swej niekłamanej satysfakcji zdołała tam w końcu dotrzeć, co wymagało zdolności detektywistycznych, gdyż nigdzie nie mogła znaleźć żadnej wskazówki ani informacji na ten temat.
Zważywszy na to, że narzeczony był niewyobrażalnie bogatym miliarderem, a panna młoda dziedziczką rodzinnej fortuny, zakładała, że napotka na kordon ochrony i nim dotrze do kościelnych drzwi, będzie musiała walczyć o prawo wstępu.
Wierzyła jednak, że pomimo bariery językowej, swego niepozornego wyglądu i tandetnej sukni, zdoła sobie poradzić.
Tymczasem jej obawy okazały się zbędne. Na wąskiej drodze, a właściwie ścieżce wokół kaplicy, kręciło się zaledwie kilku mężczyzn, którzy nie tylko nie wyglądali na ochroniarzy, ale w ogóle nie zwrócili na nią uwagi. Może dlatego, że kroczyła z wysoko podniesioną głową, by sprawić wrażenie, że należy do towarzystwa. A może dlatego, że wyglądasz na czyjąś niezamężną ciotkę? – przywołała się do porządku, kładąc nacisk na „ciotkę”.
W tym momencie jednak podmuch wiatru, który uderzył w drzwi, wyrwał jej klamkę z rąk i głośno je zatrzasnął.
Gdy jej wzrok nawykł do kościelnego półmroku, uderzył ją nie tyle szmer wzburzenia wywołany spowodowanym przez nią zamieszaniem, ile widok panny młodej, która samotnie zmierzała w stronę ołtarza i była już w połowie drogi.
Spowita w biel narzeczona zatrzymała się i spojrzała przez ramię za siebie, ale zaraz się odwróciła i ponownie ruszyła do celu.
Geraldine z głową pękającą od natłoku myśli wsunęła się w ostatni rząd ławek i w nerwowym odruchu, do którego nie chciała się przyznać, zsunęła na nos okulary. Zazwyczaj nosiła soczewki, ale tym razem nie miała czasu na ich zakładanie, gdy przebierała się w ciasnym hotelowym pokoiku przy akompaniamencie wyrzutów matki powtarzającej „a nie mówiłam” i szlochów małej Jules.
Te soczewki nie mają nic do rzeczy – skarciła się surowo, przypominając sobie, że cały trud tej podróży pójdzie na marne, jeśli nie wykorzysta nadarzającej się okazji.
Dlatego zbierała siły, by w odpowiedniej chwili wstać i wstrzymać ceremonię. Nie wątpiła w słuszność swojego postępowania i bynajmniej nie była nieśmiałą myszką, ale jako osoba urodzona i wychowana na Środkowym Zachodzie miała wrodzony wstręt do wywoływania publicznych scen bez względu na powody.
W tej samej chwili drzwi kaplicy z hukiem się otworzyły i do wnętrza wtargnął mężczyzna w czerni, który dyszał wprost tłumioną furią.
Nie skierował się jednak wzorem Geraldine ku wolnym miejscom, lecz ruszył prosto w stronę panny młodej. Dopadł ją przy ołtarzu, złapał wpół, bez słowa przerzucił sobie przez ramię, po czym odwrócił się i spokojnie wyszedł, zatrzaskując drzwi i wprawiając w oniemienie nielicznych gości weselnych.
Geraldine była zawsze dumna ze swojej praktycznej, racjonalnej natury, którą ujawniał nawet jej ubiór. Czuła się najszczęśliwsza wśród oprawnych w skórę tomów biblioteki, gdzie zapewne i teraz by przebywała, gdyby nie ta nieszczęsna osierocona Jules. Tym razem jednak, nie zdołała się opanować. Gdy za tajemniczym mężczyzną i porwaną narzeczoną zatrzasnęły się drzwi, z jej ust wyrwał się głośny chichot.
A skoro zaczęła się śmiać, nie widziała powodu, by przestać. I nie przestawała.
Przecież w pewien sposób było to zabawne. Z trudem uzbierała szokującą kwotę, by tu dotrzeć i powstrzymać ten ślub, a tymczasem ceremonia gwałtownie dobiegła końca bez cienia jej udziału.
Gdyby nie brak snu, pewnie zdołałaby się opanować, tak jak robiła to zawsze, ale czemu właściwie miałaby się kontrolować?
Im dłużej się śmiała, tym bardziej łzawiły jej oczy, zaczęła więc grzebać w torebce w poszukiwaniu chusteczki. A gdy ją w końcu znalazła, delikatnie otarła oczy, tak jak robi to dama, a nie ktoś, kto urządza sceny na ślubach obcych osób.
Dopiero po chwili, gdy już zdołała ochłonąć, zdała sobie sprawę, że pada na nią czyjś cień. Zastygła, a potem wolno zaczęła podnosić wzrok, wyżej i jeszcze wyżej, by na koniec ujrzeć gniewną twarz niedoszłego małżonka.
Niechętnie musiała przyznać, że w rzeczywistości jest znacznie bardziej atrakcyjny, niż mogłaby sądzić na podstawie zdjęć w gazetach. Starannie prześledziła jego życiorys i spędziła wiele czasu, przygotowując wszystko, co zrobi i powie, jeśli zgodnie ze swym planem w końcu się z nim spotka. Miała w zanadrzu wiele cierpkich uwag i pouczeń, a tymczasem na jego widok… zaniemówiła.
On zaś stał tuż obok i intensywnie się w nią wpatrywał.
Tak, to był Lionel Asensio we własnej osobie. Urodził się w Hiszpanii, w rodzinie, która od pokoleń opływała w bogactwa i przywileje. Sama myśl o tym wywoływała popłoch w skromnej i powściągliwej Geraldine.
Jak się dowiedziała, Lionel okazał się znacznie poważniejszym młodzieńcem niż wcześniejsze generacje rodzinnych playboyów i poświęcił swej edukacji więcej czasu niż trzy poprzednie pokolenia łącznie. Uzyskał dyplom uniwersytetu Cambridge z wyróżnieniem z dwu przedmiotów, co nie jest łatwym zadaniem niezależnie od koneksji absolwenta. A potem, już z dyplomem Harvardu w dziedzinie zarządzania, z przygnębionym wyrazem twarzy – co ukazywały fotografie prasowe – przejął podupadły rodzinny biznes, który służył głównie umniejszaniu należności podatkowych, i zbudował prężnie rozwijającą się międzynarodową korporację. Zdaniem niektórych obserwatorów w ciągu dziesięciu lat potroił pierwotne dochody odziedziczonego przedsiębiorstwa.
Tak więc jego bogactwo było wręcz niewyobrażalne, lecz nie to budziło jej obiekcje. I nawet nie jego męska uroda, która ją zaskoczyła, gdyż sądziła, że jest odpychający i grubiański. Na każdym ze zdjęć gniewnie patrzył w kamerę lub wokół siebie, tak samo jak teraz. Jak na człowieka, który nie musiał w życiu o nic walczyć, wydał jej się zaskakująco agresywny, a może po prostu zły.
Tymczasem emanował magnetyzmem, którego nie mogły oddać żadne fotografie. Jego obecność sprawiła, że przebiegł ją dreszcz. Nagle się wyprostowała, jakby samą siłą spojrzenia zmuszał jej ciało do reakcji. Zawsze była dumna ze swego wzrostu odziedziczonego po pokoleniach przodków, którzy zapewne byli wikingami, gdyż nawet boso górowała nad innymi kobietami. Ale sposób, w jaki ten mężczyzna na nią patrzył, sprawiał, że czuła się wręcz drobna. Rozkosznie delikatna. Jakby mógł ją schować w swej kieszeni.
Ogarnęła ją nawet niebezpieczna myśl, że nie może być taki, za jakiego go miała. Coś jej mówiło, że tak nie jest, coś, co wiedziało lepiej…
Bzdura – przywołała się do porządku. Liczyło się jedynie to, co Seanna, jej nieszczęsna kuzynka, mówiła przed śmiercią. A wymawiała tylko jedno imię. I teraz ona, Geraldine, przebyła całą drogę do Włoch, by domagać się dla Seanny i jej dziecka sprawiedliwości i na wszelkie możliwe sposoby o nią zabiegać.
Nawet jeśli oznaczało to samotną walkę z tym mężczyzną.
Zirytowanym tonem wyrzucił kilka słów, jak uznała po włosku, choć równie dobrze mógł to być hiszpański. Chciała mu odpowiedzieć, naprawdę chciała, ale jej ciało zdawało się obojętne na wszelkie polecenia.
Sprawił to on. A także sposób, w jaki na nią patrzył.
W swym kosztownym garniturze mógłby się wydawać pretensjonalny, ale tak nie było. Wprost przeciwnie, wydawało się, że ubranie go więzi, że cała ta kaplica jest dla niego za ciasna.
Jakby rozpierała go jakaś ponura siła, surowa i zmysłowa, która wywoływała jej instynktowną reakcję.
Wciąż nie mogła wykrztusić nawet słowa.
– Niech zgadnę. Znasz tylko angielski – stwierdził w przedłużającej się ciszy, a jego głos pobrzmiewał zarówno lekkim akcentem brytyjskim, jak też wyraźnym hiszpańskim. A poza tym ociekał wprost wzgardą.
– Mówię po francusku i czytam po niemiecku – odparowała w końcu, dotknięta jego tonem i sugestią, że jest jedną z tych, którzy podróżują po świecie, oczekując od wszystkich, by znali ich język. Ale ona nie była tak zarozumiała. – A poza tym uczę się japońskiego, skoro o tym mowa.
– A więc może mi zdradzisz w którymś z tych języków, co cię tak rozbawiło.
– Poczucie humoru to rzecz subiektywna – wymamrotała w odruchu samoobrony. – I wątpię, byś uznał to za równie zabawne. Kwestia różnic kulturowych i tak dalej.
– No więc proszę mnie sprawdzić.
Geraldine uznała, że czas przypomnieć sobie, że nie przybyła tutaj dla jego rozrywki. Ani dla niego. Zrobiła to dla Seanny. A także dla dziecka, które jej kuzynka osierociła.
Zmusiła się, by wstać. Dowieść jemu i sobie, że nie ma nad nią władzy. Tymczasem się okazało, że nie uległa iluzji. Lionel Asensio faktycznie nad nią górował. Nawet wówczas, gdy stanęła wyprostowana.
– Nie co dzień widujemy porwanie narzeczonej sprzed ołtarza. Ani narzeczonego, którego, jak się zdaje, niewiele to obchodzi – wypaliła, stojąc w swej niezgrabnej sukience przed tym pięknym mężczyzną pośrodku włoskiej kaplicy wypełnionej wonią kadzidła i świec.
W gruncie rzeczy jej słowa miały go sprowokować, ale zanim jeszcze zdołała je wypowiedzieć, zdała sobie sprawę, że są prawdziwe. Przecież ten narzeczony się z nią przekomarzał zamiast wybiec z kaplicy i ruszyć w pogoń za niedoszłą małżonką. Nie polecił też nikomu z obstawy, by ją ścigali. Nikt zresztą – ani on, ani oni – nie wezwał policji.
– Kim jesteś? – spytał, zamiast podjąć próbę odzyskania narzeczonej.
– Nazywam się Geraldine Gertrude Casey – odpowiedziała posłusznie, nie próbując nawet protestować. – Ale nie sądzę, by cokolwiek ci to mówiło.
– Istotnie – potwierdził z niemal niezauważalnym skinieniem głowy. I zaraz jeszcze bardziej ją zirytował, obejmując ją badawczym spojrzeniem od stóp do głów, co uznała za niestosowne, a nawet niegrzeczne. Jego zbyt ciemne i zbyt intensywne oczy wędrowały od czubka jej głowy w dół, aż po solidne sportowe buty, po czym wolno wróciły do góry, zatrzymując się na bezkształtnej sukni.
Tak, kupiłam ją celowo – przypomniała sobie. – Gdyby mi choć trochę zależało na wyglądzie, wybrałabym coś obcisłego. Po czym dodała, że jeśli się cała rumieni, to tylko ze złości.
Geraldine nie lubiła uwodzić mężczyzn swymi wdziękami. I choć miała wiele zalet, z których była dumna, ta szczególna umiejętność do nich nie należała. Ów talent posiadała natomiast jej biedna kuzynka Seanna, tyle że nic w jej krótkim i skomplikowanym życiu nie skłaniało Geraldine do zazdrości. Wręcz przeciwnie.
Ale musiała też przyznać, że od lat, może nawet od strasznych czasów szkoły średniej, nikt nie odważył się patrzeć na nią tak, jak teraz ten mężczyzna. Jakby prześwietlał ją na wskroś, by upewnić się w końcu, że warta jest jego pragnień – jako kobieta – pod każdym możliwym względem.
– Nie wyglądasz na mężatkę – odezwał się po chwili, a w jego stalowym głosie brzmiał ton, który niezbyt jej się spodobał.
Sugestia była oczywista. Nie musiała o nic pytać. Kto chciałby poślubić kogoś takiego jak ona – a jednak to pytanie, które zawisło nad kamienną starą posadzką, bardziej oszałamiało niż woń kadzidła.
Zazwyczaj pomysł, że jakiś miliarder mógłby rozważać walory bibliotekarki z Minnesoty, uznałaby za zabawny. Ale dzisiaj była zbyt zmęczona. I nie chciała, by ktoś ją oceniał i analizował jej wygląd, jakby była wybrakowanym towarem na półce w markecie, gdzie zresztą rzadko bywała.
– Nie wiem, jak wyobrażasz sobie mężatkę – odparowała bez zastanowienia. – Choć przypuszczam, że każda, którą poślubisz, będzie rozpaczliwie pragnąć ucieczki. Jeśli sądzić po twojej ostatniej narzeczonej.
– A więc uznaję, że nie jesteś – odparł dziwnie łagodnym tonem, co wydało jej się jeszcze bardziej obraźliwe. Czekała tylko, by dodał: No bo jakim cudem? Nie musiał nawet wyrażać tego na głos.
– W twojej sytuacji nie drążyłabym tej kwestii – ucięła. – Wszyscy widzieli, jak chętnie twoja narzeczona dała się porwać sprzed ołtarza.
Miała wrażenie, że w jego mrocznym spojrzeniu coś rozbłysło, ale zanim znów zaczęła go prowokować, a zarazem, co bardziej prawdopodobne, sama się pogrążać, uciszył ją prostym gestem. Położył jej rękę na ramieniu, zmuszając, by wraz z nim skierowała się do ołtarza.
Prowadził ją wzdłuż nawy, używając nie więcej siły, niż jego poprzednia narzeczona doświadczyła ze strony porywacza.
Tyle że zmierzał w przeciwnym kierunku.
Geraldine zbytnio to nie obchodziło. Przez dziwną mgłę, która ją spowiła, powtarzała sobie, że to jego ręka. Jej palący dotyk czuła nie tylko tam, gdzie spoczywała, na ramieniu, lecz na całym swym ciele.
Ta dłoń wzniecała płomień, który zwolna ją obejmując, docierał do wszystkich sekretnych zakątków jej ciała. Jednego po drugim. Z każdym krokiem.
I tak, zanim się zorientowała, dotarła do kresu zdumiewająco długiej nawy i patrzyła na księdza, niczego nie rozumiejąc. Ani kapłana, który zaczął mówić zapewne po włosku. Ani serii dźwięków, które dobywały się z ust stojącego obok mężczyzny z taką gwałtownością, jakby zwiastowały trzęsienie ziemi.
W końcu padły słowa, które rozumiała, choć nie znała języka. Była pewna, że usiłowała protestować, ale nie mogła dobyć głosu. Tym bardziej, że gdy Lionel Asensio obrócił się do niej twarzą i ujął jej dłonie w swoje, widziana przez nią kątem oczu kaplica zaczęła wirować niczym w pijanym transie.
Próbowała nie zwracać na to uwagi, co i tak było bez znaczenia, gdyż w tej chwili potrafiła jedynie tępo na niego patrzeć. Trzymał jej dłonie w swoich, a jej brakowało tchu, gdy szybko coś mówił. Można by pomyśleć, że robi to niedbale, ale wyraz jego oczu był poważny.
Czuła to zwłaszcza w chwili, gdy wsunął na jej serdeczny palec dwa pierścionki, jeden po drugim, a potem głęboko patrzył w jej oczy, gdy przemówił ksiądz.
– Teraz musisz odpowiedzieć – Lionel zwrócił się do niej po angielsku, gdy kapłan zamilkł. Cisza nad nimi gęstniała niczym dym.
– Ale ja… – zaczęła, lecz zaschły jej usta. – Ja naprawdę nie…
– Wystarczy, że powiesz „tak” – powtórzył poważnym tonem.
A gdy na niego patrzyła cała rozpłomieniona, jego ciemna brew lekko się uniosła.
Jakby ją prowokował.
Geraldine nie była osobą brawurową. Największym wyczynem w całym jej życiu była wyprawa w to miejsce. Odważyła się na nią jedynie po to, by rozprawić się z mężczyzną, który skrzywdził jej biedną kuzynkę i osierocone przez nią dziecko.
Ta myśl wystarczyła, by się cofnęła i wyrwała ręce z jego dłoni, uwalniając się z tego… czymkolwiek ją odurzył.
Ale jego oczy miały barwę gorzko-słodkiej czekolady, ciemnej i intensywnej. Lśniły niczym złoto, choć nie był blondynem, a jego arystokratyczna brew zdawała się wezwaniem.
Nie miała sił, by zrobić cokolwiek innego, niż wyszeptać: „tak”, jak przystało na uległą pannę, z którą nigdy by się nie utożsamiała.
A potem wszystko zaczęło znowu nabierać tempa. Ksiądz nadal mówił po włosku, a Lionel odpowiadał. Zmarszczyła czoło, patrząc na swą dłoń, która nagle wydała jej się zupełnie obca. Jej serdeczny palec zdobił bowiem pierścionek z ogromnym klejnotem, a obok lśnił drugi, wysadzany ciężkimi brylantami. Zważywszy na to, że jej ręce były bardziej stworzone do pracy w polu niż do odwiedzin włoskich kaplic, wyglądało to dość komicznie.