Na krawędzi
Na krawędzi, Ruth Mancini
Obsesja. Intryga. Zemsta
Tate Kinsella jako ostatnia widziała kobietę, która spadła z tarasu na dwudziestym piątym piętrze. Krążyły plotki, że Tate ma romans z jej mężem, więc stała się idealną podejrzaną.
Przyznała, że była z kobietą w budynku na chwilę przed jej śmiercią. Zapewnia jednak policję, że nie miała tym nic wspólnego.
Prawniczka postanawia udowodnić niewinność Tate, ale szybko staje się jasne, że dziewczyna ma jakieś tajemnice. Czy naprawdę ma czyste sumienie i jest idealną ofiarą zbrodni doskonałej?
A jeśli nie, czy kogoś chroni? Kogo właściwie i dlaczego?
Fragment tekstu
Prolog
Poniedziałek, 19 grudnia
Budzę się nagle, serce wali mi w piersiach. Przez listwy w roletach wkrada się poranne światło i przez sekundę czy dwie nie wiem, co się dzieje. Wtedy to słyszę. Walenie. Męskie głosy, krzyki.
– Otwierać. Policja!
Przez chwilę jestem tak sparaliżowana snem i strachem, że nie mogę się ruszyć. Ściska mnie w żołądku, w głowie wiruje. Przyszli po mnie. W końcu po mnie przyszli. Potem znowu się zaczyna. Znów walą. Jest głośno. Przerażona zdaję sobie sprawę, że są już przy drzwiach wejściowych. Ktoś wpuścił ich przez główne drzwi prowadzące do budynku. Na pewno nie zadzwonili domofonem; usłyszałabym. W tak małym mieszkaniu wydaje się, jakby już byli w korytarzu.
George, moja kotka, zeskakuje z łóżka i skrywa się pod wiklinowym krzesłem. Szybko zrzucam kołdrę.
– Idę! – wołam, ale głos, jaki się ze mnie wydobywa, jest wysoki i słaby. Mam nadzieję, że mnie słyszą – nie chcę, żeby zaczęli wyważać drzwi. Sięgam po dżinsy i wkładam je najszybciej, jak tylko potrafię, potem ze sterty prania, która leży na krześle, biorę czysty T-shirt. Szarpię się z koszulą nocną, ściągam ją i wkładam T-shirt, boleśnie zahaczając ramieniem o klamkę w sypialni, gdy biegnę korytarzem.
– Już idę! – wołam ponownie, chwytając się za bolące ramię. Sięgam w górę i z półki nad drzwiami wejściowymi zdejmuję klucz. Moje palce drżą, gdy odsuwam łańcuch zabezpieczający.
– Jeszcze chwila – jęczę. – Muszę tylko to odblokować.
Przekręcam klucz i przesuwam zasuwę.
Wlewają się do środka. Wielcy mężczyźni w mundurach i kamizelkach kuloodpornych w moim małym korytarzu. Dwóch, trzech, czterech; wpychają się do mojej prywatnej przestrzeni, jakbym była niebezpieczną przestępczynią, jaką myślą, że jestem.
Dzięki bogu jest wśród nich także policjantka.
– Tate Kinsella?
– Tak.
Kobieta chwyta mnie za przedramię i podnosi rękę, zapinając na moim nadgarstku kajdanki.
– Tate Kinsella, aresztuję cię pod zarzutem morderstwa – mówi, a potem szybko z pamięci recytuje: – Masz prawo nic nie mówić, ale może to zaszkodzić twojej linii obrony, jeśli zapytana nie wspomnisz o czymś, czego później będziesz używać w sądzie. Wszystko, co powiesz, może zostać użyte jako dowód. Zrozumiałaś?
Przytakuję.
Potem przeszukują mój salon i sypialnię, a ja stoję w kuchni z policjantką i ciężkimi kajdankami ciasno zapiętymi wokół moich nadgarstków. Przejeżdżam językiem po zębach i rozglądam się po kuchni, a moje myśli wirują od wszystkich rzeczy, o jakich muszę pomyśleć. Jednak, będąc skrępowaną tak blisko kogoś zupełnie obcego, nie mogę się skupić. Moje usta są kompletnie wysuszone.
– Czy mogę się napić wody? – pytam, kiwając głową w stronę zlewu. Blat kuchenny zastawiony jest brudnymi talerzami i naczyniami. Puste kieliszki od wina z zeszłej nocy: dwa. Smugi ketchupu i ziarenka smażonego ryżu. Wino i danie na wynos: rodzaj posiłku, który jesz, kiedy masz co świętować. Oczy policjantki podążają za moimi. Zastanawiam się, czy już mnie profiluje.
– Nie teraz. Później – mówi.
– Moja kotka – odpowiadam. – Muszę coś dla niej zorganizować.
– Co zorganizować?
– Moja sąsiadka. Proszę… Muszę do niej zadzwonić. Mój telefon… jest przy łóżku.
– Zajmiemy się tym.
– Mieszka dwa piętra wyżej. Ma klucz. Muszę ją tylko poprosić, żeby karmiła kota.
– Tak jak powiedziałam, zajmiemy się tym.
Jeszcze dziesięć minut i wyprowadzają mnie z mieszkania. Serce wali mi w piersi na widok niebieskiego samochodu policyjnego w żółtą szachownicę, nieodpowiednio zaparkowanego w wąskiej uliczce tuż obok mojej małej corsy. Mamy połowę grudnia, więc powietrze jest świeże i zimne, ale policja zabrała mój płaszcz i wszystkie moje swetry. Trzęsę się w cienkim T-shircie, gdy otwierają przede mną tylne drzwi i wpychają mnie w głąb samochodu.
Krótką drogę na komisariat pokonujemy w milczeniu. Prowadzi policjantka, jej kolega siedzi obok, ja z tyłu. Moje myśli zakłócają tylko sporadyczne trzaski policyjnego radia i niski głos odpowiadającego na nie oficera. Mijamy bliskowschodnie restauracje i sklepy przy Edgware Road, bukmacherów i cinkciarzy, Upper Berkeley Street, Portman Square. Wszystko wygląda tak samo, a jednak inaczej. Chodzę tymi ulicami prawie codziennie, ale teraz wszystko wydaje się jak nowe, jakby po powrocie z wakacji. Czy jeszcze kiedyś tu wrócę? Moje serce wali coraz mocniej. To tylko palpitacja. To nic, przekonuję samą siebie. To normalne, że jestem zdenerwowana, ale teraz – bardziej niż kiedykolwiek – muszę zachować spokój.
Jedno, z czego się cieszę, to to, że nigdy już nie wrócę do biura. Na samą myśl o tym skręca mnie w żołądku. Patrzę ponad krawędzią dachowego tarasu. Widzę ją, jej połamane ciało leżące na chodniku, wyglądające jak stos ubrań. Stos ubrań w kształcie człowieka. Jej but na ulicy. Jej wiszącą torebkę zaczepioną o słupek poręczy. W kółko odtwarzam to w głowie – nieopisany ból, jaki z pewnością poczuła, gdy uderzała o ziemię. Potem znowu płaczę. Za każdym razem, gdy widzę jej połamane ciało, czuję zadyszkę, jakbym nie mogła oddychać, jakbym to ja spadła dwadzieścia pięć pięter w dół z tarasu na dachu biurowca londyńskiego City, by na chodniku spotkać śmierć.
Podjeżdżamy pod ogrodzony wjazd na tyłach posterunku policji i samochód się zatrzymuje. Przez dziedziniec pełen policyjnych pojazdów prowadzą mnie do pustego pokoju z betonowymi ścianami i rozłożonymi na podłodze czarnymi plastikowymi matami ochronnymi. Mówią mi, że to cela przejściowa i że musimy poczekać w kolejce do aresztu. Po kilku chwilach policjanci mówią coś przez domofon i zostajemy wpuszczeni.
Jestem teraz w surowym holu z wysokim biurkiem. Siedzę na ławie między dwoma funkcjonariuszami. Policjantka zdejmuje mi kajdanki, wyciąga małe pudełko chusteczek i kładzie je obok mnie.
– Przyniosę ci wody – proponuje.
– Dzięki.
Pocieram obolałe nadgarstki, z pudełka wyjmuję chusteczkę i wycieram mokry nos i oczy. Policjantka znika i zostawia mnie samą z mężczyzną. Jest młody, gładko ogolony, jasnowłosy, pryszczaty. Bardzo podobny do mojego siostrzeńca, Josha, co sprawia, że czuję się trochę lepiej.
Policjantka wraca z plastikowym kubkiem i mi go wręcza. Biorę łyk. Woda jest lodowata, ale dobrze mi robi. Wypijam do dna.
– Chcesz więcej?
– Nie, dzięki. Już w porządku.
Czekamy jeszcze kilka chwil, a potem siedzący przy biurku sierżant macha do nas, byśmy podeszli. Zadaje mi serię pytań na temat mojego stanu psychicznego, który, mówię mu, jest w porządku, chociaż oczywiście bywało lepiej. Odczytuje mi moje prawa, na co odpowiadam, że je rozumiem. Oferuje mi prawnika, akceptuję. Mówi, że załatwi mi adwokata dyżurnego. Dostaję koc i pokazują mi celę. Zabierają mi buty i ubrania i dają bluzę dresową i joggery. Drzwi się zatrzaskują, a ja kładę się na łóżku i zamykam oczy. Nie zasnę – nie chce mi się spać – ale nie chcę też patrzeć na metalową toaletę w narożniku, która nie ma siedziska ani pokrywy. Nie chcę patrzeć na nic. Nawet z zamkniętymi oczami wszystko wydaje mi się takie obce – ubrania, które mam na sobie, szorstkość koca, jaką odczuwam na koniuszkach palców, trzaskanie drzwiami celi, brzęk kluczy.
Podciągam kolana do klatki piersiowej. Mam tyle do przemyślenia, tak wiele rzeczy, które muszę przetrawić. Tyle muszę powiedzieć mojemu prawnikowi, kiedy tu przyjdzie, ale moje ręce i stopy są zimne, a umysł odrętwiały. Koc wcale mnie nie grzeje, ale nie wiem, czy dadzą mi drugi, a nie chcę zwracać na siebie uwagi, prosząc. Nieważne, jak bardzo staram się skupić na oddechu – wdech na cztery, zatrzymaj na pięć, wydech na sześć lub siedem – po prostu nie mogę sobie tego wszystkiego poukładać w głowie.
Kiedy przybywa prawnik, znowu po mnie przychodzą. Słychać pukanie w maleńkie okienko w drzwiach, a brzęczenie kluczy oznacza, że otwierają celę. Znów zakładają mi kajdanki, tym razem na krótko; zdejmują je, gdy wchodzę do małego pokoju, gdzie na mnie czeka. To kobieta – powiedziałabym, że przed czterdziestką, w podobnym wieku co ja. Ma falowane jasne włosy związane z tyłu w nieporządny węzeł, a ubrana jest w polarową bluzę, dżinsy i tenisówki. Nie tego się spodziewałam – myślałam, że wszyscy prawnicy noszą garnitury. Ale ja mam na sobie koc, więzienne buty i dres należący do kogoś innego, więc jej swobodny wygląd sprawia, że od razu czuję się lepiej.
– Witaj, Tate. Usiądź. Nazywam się Sarah – mówi. – Jestem twoją prawniczką. Czy to dla ciebie okej?
Przysiadam na ławie naprzeciwko niej.
– Jasne – zgadzam się.
– Masz wybór – uśmiecha się. Jej oczy są miłe. – Jeśli zdecydujesz, że nie uważasz, jakobym była dla ciebie odpowiednią prawniczką, możesz poprosić o kogoś innego. I wszystko, co mi powiesz, jest całkowicie poufne. Muszę to zaznaczyć. Nie wolno mi wyjść z tego pomieszczenia i opowiedzieć komukolwiek o tym, czego się dowiedziałam.
Przytakuję.
– Z wyjątkiem – kontynuuje – tego, co obie ustalimy, że mogę powiedzieć w twoim imieniu policji lub w sądzie lub moim współpracownikom, jeśli to okaże się konieczne.
– Okej.
Przesuwa palcem po touchpadzie swojego laptopa.
– Nazywasz się Tate Kinsella, zgadza się? A twoja data urodzenia to 8 czerwca 1984?
– Tak.
– Dobrze. W porządku. – Siada wygodnie i patrzy na mnie z powagą, marszcząc czoło. – A więc, Tate, czy wiesz, dlaczego tu jesteś?
– Tak.
– Zostałaś oskarżona o zabójstwo…
– Wiem – mówię szybko. – Wiem, dlaczego tu jestem.
– I co o tym myślisz? – pyta. – Jak sobie z tym radzisz?
Patrzę na nią zaskoczona. To dziwne, że wszyscy pytają mnie o samopoczucie, a jednocześnie są przekonani, że kogoś zabiłam. Chyba spodziewałam się jednak trochę więcej potępienia.
– W porządku – mówię. – Trochę wstrząśnięta. Ale wiedziałam. Po prostu wiedziałam, że przyjdą mnie za to aresztować.
– Tak. – Sarah przesuwa palcem po touchpadzie, a jej oczy zwężają się, gdy spogląda na swój laptop. – Złożyłaś oświadczenie. Powiedziałaś policji i świadkom sceny, że byłaś ze zmarłą w budynku, że byłaś przy niej, zanim umarła. Powiedziałaś im, że to wszystko twoja wina. Patrzy na mnie pytająco.
– Nie to miałam na myśli – kręcę głową. – Byłam zdezorientowana. Myślałam…
Jej oczy wracają do czytania.
– A potem wycofałaś się z tego. Powiedziałaś, że nawet nie wiedziałaś, że była w budynku.
Ukrywam twarz w dłoniach.
– Nie wiedziałam.
– Ale byłaś tam.
– Tak, byłam tam – zgadzam się. – W budynku. W tym samym czasie. Ale nie byłam z nią. Nie zrobiłam nic złego. To właśnie powiedziałam policji. Ale mi nie uwierzyli.
– Nie – zgadza się.
– Słuchaj, nie potrafię tego wszystkiego wyjaśnić. Nie wiem, jak ani dlaczego to się zdarzyło. Cóż, mam pewną teorię, ale jest trochę… szalona. Jest… jest dość nietypowa.
Patrzy mi twardo w oczy.
– Tate, muszę cię ostrzec… Jeśli byłaś w to w jakikolwiek sposób zamieszana, nie możesz tego mówić. Musisz milczeć. Rozumiesz?
– Nie. Muszę im powiedzieć! – protestuję. – Jestem niewinna. Nie zrobiłam tego. Muszę im opowiedzieć moją wersję wydarzeń.
– Już im opowiedziałaś swoją wersję wydarzeń.
– Ale mi nie uwierzyli! Aresztowali mnie.
– Dokładnie – mówi. – Więc opowiadanie im twojej wersji wydarzeń niekoniecznie oznacza, że cię wypuszczą. Nie tak to działa. I, jak już się przekonałaś, może się skończyć tym, że jeszcze bardziej się pogrążysz.
– Ale ja jestem niewinna!
– W takim razie opowiedz o tym mnie – mówi. – I pozwól, że ci doradzę. Po to tu jestem.
Otulam ramiona kocem, choć już się całkiem nieźle rozgrzałam. Nareszcie odzyskałam czucie w stopach. Znów mogę myśleć.
Kobieta przysuwa do siebie laptopa i czeka – ze spuszczonymi oczami i wyprostowanymi ramionami.
Wzdycham.
– Nie wiem, od czego zacząć – mówię jej.
– Zacznij od początku – odpowiada.
Część pierwsza
1
Piątek, 9 grudnia
Przepchnęłam się przez zatłoczony pokój w kierunku szklanych drzwi prowadzących na taras. Nastroje były doskonałe, a świąteczne karaoke rozkręciło się już na dobre. Mój szef Dan i jego asystentka Hayley nie aż tak fatalnie odśpiewali właśnie piosenkę Eltona Johna i Kiki Dee. Teraz wstał nasz CEO, Jerry Seager, i zaśpiewał Elvisa. Ośmielony aplauzem publiczności i dużą ilością wódki rozpiął guziki koszuli i kręcił biodrami, entuzjastycznie parodiując króla rock’n’rolla.
Bar znajdował się na najwyższym piętrze dwudziestopięciopiętrowego biurowca usytuowanego w samym sercu londyńskiego City. Gdy dotarłam do drzwi, zauważyłam, że kilka osób z mojego wydziału zebrało się w wyznaczonej na zewnątrz części dla palących. Na chwilę się zatrzymałam. Miałam już dość jałowych pogaduszek. Prawdę mówiąc, w całym banku nie było nikogo, z kim łączyłoby mnie cokolwiek. Prócz Dana – i może Hayley. Nie interesowały mnie samochody wspólników ani ich ferie zimowe, ani kto miał dostać największą premię, a oni wcale nie interesowali się mną ani moją podupadającą karierą aktorską.
Przekradłam się za róg i wspięłam po wąskich schodach pożarowych na górny poziom dachowego tarasu. Zimne powietrze działało otrzeźwiająco, podobnie jak widok. Kiedy dotarłam na górę, zobaczyłam migoczące w oddali białe światła Tower Bridge i rzekę wijącą się na wschód w kierunku doków. Za mną, na drugim brzegu, po mojej prawej stronie widniał Shard – jego niższe piętra spowite były ciemnością, a wierzchołek kontrastowo jaśniał. Zapaliłam papierosa i przez chwilę głęboko oddychałam, ciesząc się widokiem i samotnością. Kiedy skończyłam, zrobiłam krok do przodu, przesuwając się trochę bliżej krawędzi tarasu, ciekawa, jak bardzo mogę się do niej zbliżyć i jaki był stamtąd widok na ulicę. Nigdy nie lubiłam dużych wysokości. Teraz poczułam, że moje kolana słabną, ale coś perwersyjnego przyciągało mnie bliżej barierki. To było tak, jakbym rzucała wyzwanie mózgowi, by powstrzymał mnie przed skokiem. Ktoś powiedział mi kiedyś, że to prawdziwe oblicze lęku wysokości.
Dotarłam do balustrady otaczającej budynek. Chwyciłam ją mocno, wyjrzałam i zobaczyłam długi, stromy spadek. Kiedy przez chwilę patrzyłam w dół, poczułam skurcz żołądka. A potem, po mojej prawej stronie, kątem oka zobaczyłam ją. Kobietę o ciemnych, falujących włosach. Musiała wspiąć się na jeden ze skośnych świetlików i przejść przez balustradę. Teraz siedziała po drugiej stronie, na krawędzi, z nogami zwisającymi w powietrzu.
Zawahałam się.
– Hej! – zawołałam do niej. – Naprawdę nie wydaje mi się dobrym pomysłem, żebyś tak siedziała.
Nie odpowiedziała. Podeszłam bliżej.
– Poważnie – powiedziałam szybko, czując, że kręci mi się w głowie. – To nie jest bezpieczne. Spadniesz.
Odwróciła głowę i spojrzała na mnie.
– Czy możesz po prostu… mnie zostawić, proszę?
Zawahałam się.
– Myślę, że nie powinnam.
– Ja po prostu… Potrzebuję tylko chwilki.
– A potem zejdziesz?
Zawahała się, odwróciła do mnie plecami, potem pokręciła głową.
Poczułam dreszcze.
– Jeśli myślisz, żeby skoczyć… Proszę, proszę, nie rób tego.
Nie odpowiedziała.
– Daj spokój – powiedziałam łagodnie. – Nie może być aż tak źle.
– Ach tak? – powiedziała, a jej głos zadrżał i lekko się załamał. – Chcesz się założyć? – Podniosła butelkę wina, która stała obok niej, odchyliła głowę i wzięła dużego łyka.
– Chcesz o tym pogadać? – nalegałam.
– Nie ma nic do przegadania – odpowiedziała. – Wszystko spieprzyłam. Naprawdę, po królewsku spieprzyłam.
– Jak to spieprzyłaś?
Wzruszyła ramionami i zaczęła płakać.
– Wiesz, moje życie to kompletne fiasko. To ja powinnam skakać – powiedziałam szybko.
Nie odpowiedziała.
– Poważnie – ciągnęłam. – Jestem trzydziestoośmioletnią aktorką bez pracy, łamane przez dorywczą asystentką, łamane przez chłopcem na posyłki. Mieszkam sama z kotem.
Spojrzała na mnie.
– Jesteś aktorką?
– Tak – powiedziałam z ulgą. Zyskałam jej uwagę. – Cóż… staram się być.
– W czym grałaś?
– W niczym, o czym byś słyszała – wyznałam.
– Byłaś w telewizji?
– W jednej reklamie. Lata temu.
– Czego?
– Carpet Palace. Byłam kobietą na latającym dywanie. Na tym, co przeleciał przez okno i wylądował w salonie tej pary. Kojarzysz?
Spojrzała na mnie pustym wzrokiem.
– W każdym razie… Od lat nie miałam żadnej porządnej pracy. Mam dwadzieścia jeden tysięcy kredytu. Nie mam kwalifikacji do robienia czegokolwiek, z wyjątkiem aktorstwa. A właściwie to nieprawda. Mam OCR, poziom drugi z pisania na komputerze, ale i tak piszę do bani, i mam RSI. Więc dużo kseruję, a także skanuję i niszczę. Co – zdawałam sobie sprawę, że gadam trzy po trzy – może okazać się naprawdę przydatne, jeśli kiedykolwiek dostanę rolę szaleńczo znudzonej pracownicy biurowej. A w międzyczasie wszystko to jest totalnie, nieprawdopodobnie, cholernie nudne. I wiesz co? Wszyscy moi bracia i siostry są po ślubie, mają dzieci i wszyscy są multimilionerami.
– Poważnie?
– Poważnie – skinęłam głową. – Każde z nich. Mają duże domy, ładne samochody, markowe ciuchy, drogie wakacje. – Na chwilę zamilkłam. – Mają życie jak ze snu. A ja to po prostu ja.
Kobieta wyciągnęła rękę i podała mi butelkę wina. Zrobiłam krok do przodu, sięgnęłam i wzięłam ją od niej.
– Naprawdę wszyscy są milionerami? – zapytała.
– Naprawdę. – Rękawem wytarłam brzeg butelki i wzięłam łyk wina. – Nie żartuję. Jedna z moich sióstr jest właścicielką sieci hoteli. A mój najstarszy brat wypuścił akcje swojej firmy tuż przed krachem i zgarnął pięćdziesiąt milionów. W ciągu jednej nocy z bogatego stał się superbogaty.
– Skoro są tacy bogaci, dlaczego nie pomogą ci spłacić długów?
– Wspólnie doszli do wniosku, że tego nie zrobią. Uważają, że sama muszę się pozbierać, nauczyć się pomagać samej sobie.
Powoli skinęła głową.
– Nieźle.