Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Na moich warunkach / Intrygująca piękność
Zajrzyj do książki

Na moich warunkach / Intrygująca piękność

ImprintHarlequin
Liczba stron320
ISBN978-83-276-9135-4
Wysokość170
Szerokość107
TłumaczJoanna ŻywinaZbigniew Mach
Tytuł oryginalnyThe Only King to Claim HerRedeemed by His New York Cinderella
Język oryginałuangielski
EAN9788327691354
Data premiery2023-02-15
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Księżniczka Annick przez kilka lat była izolowana przez swoich przeciwników politycznych. Teraz zyskuje szansę, by objąć należną jej władzę. Potrzebuje jednak wsparcia i ochrony. Odnajduje Maximusa Kinga, najlepszego specjalistę do zadań specjalnych, który kiedyś już pomógł jej rodzinie, i prosi, by zapewnił jej bezpieczeństwo. Maximus zgadza się, ale żeby mógł rzetelnie wywiązać się ze swojego zdania, musi być przy księżniczce przez cały czas. I w dzień, i w nocy...

Fragment książki


Maximus King spojrzał na stojącą w drugim końcu sali balowej Ariannę Lopez, która do wczoraj była otoczoną złą sławą gwiazdeczką, próbującą ze wszystkich sił odzyskać dobre imię. Wizerunek był wszystkim w dzisiejszych czasach, rządzonych przez social media. Adrianna popełniła największą zbrodnię: była piękna, bogata i sprawiała wrażenie samolubnej, przez co popadła w niełaskę u użytkowników internetu, którzy patrzyli na nią jak na należący do nich przedmiot. Odbudowanie jej wizerunku było teraz jego zadaniem. Dzisiejszy wieczór okazał się wielkim sukcesem. Wydarzenie charytatywne było pełne przepychu i dopięte na ostatni guzik. A ona wyglądała teraz bardziej jak anioł, a nie jak kobieta upadła.
Zadanie zostało wykonane.
Wciąż była taka, jak przed dwoma tygodniami: płytka, niedorzeczna i samolubna. Świat jednak zapomniał o histerii, w jaką wpadła, gdy wręczono jej bukiet róż, z których nie wszystkie były idealnie białe, nie miało więc znaczenia, co kryło się w jej sercu. Tylko to, co widzieli ludzie. Wizerunek był w końcu najważniejszy. Nie może być inaczej w świecie, gdzie każdy aspekt prywatnego życia staje się publiczny. Być może dlatego z tak wielką, wręcz perwersyjną przyjemnością wykorzystywał wizerunek do tego, by się za nim chować. Bo nikt, nawet rodzina, nie wiedział, kim tak naprawdę jest Maximus King.
Poprawił krawat, odwrócił się i ruszył do wyjścia. Nagle usłyszał za sobą stukot obcasów. Zatrzymał się. Wiedział, że to była Arianna. Zwrócił uwagę, jaki dźwięk wydają jej obcasy w kontakcie z marmurową podłogą. Nie dopuszczał, by ktokolwiek wziął go z zaskoczeni.
– Wychodzisz?
– Tak – odparł.
– Myślałam, że może… wyjdziemy razem. W końcu tak dobrze nam się razem pracowało. Pomyślałam, że moglibyśmy… przenieść to na inny grunt. – Położyła delikatną, wypielęgnowaną dłoń na jego ramieniu, a jej dotyk przeszył go chłodem. Jednak się uśmiechnął. Ten ujmujący uśmiech playboya, za którego uważał go cały świat.
– Nie dzisiaj.
– Nie dzisiaj? – Otworzyła szerzej oczy. – Miałam wrażenie, że zawsze masz na to ochotę.
Posłał jej najlepszy i najbardziej wypróbowany uśmiech – jak stuprocentowy playboy.
– Już ktoś na mnie czeka w łóżku, kochanie. – Mrugnął na potwierdzenie swoich słów. – Trzeba się umawiać z wyprzedzeniem.
Odwrócił się i ruszył do wyjścia. Samochód czekał już na niego przed hotelem. Zgodnie ze zwyczajem rozejrzał się wokół, wsiadł do samochodu i ruszył ulicami San Diego do pięknej posiadłości na wzgórzu. Miał stamtąd cudowny widok na ocean, z tyłu natomiast chroniły go góry.
Bardzo dużo okien.
Wszystkie kuloodporne.
Znów był to element fasady, pozorna otwartość i kruchość.
Zaparkował samochód przed domem i wysiadł, używając czujnika na odcisk palca, dzięki któremu dostał się do domu. Wiedział, że coś jest nie tak, gdy tylko wszedł do pogrążonego w ciemności pokoju. Zatrzymał się i sięgnął do kieszeni marynarki, gdzie miał schowany niewielki pistolet z tłumikiem. Zawsze miał go przy sobie. Wszedł trochę dalej, ale nic nie słyszał, wyczuwał tylko jakby obcy prąd powietrza. Nauczył się, by słuchać instynktu. Od tego zależało przeżycie, a on wciąż był żywy.
– Wolałabym, żebyś mnie nie zastrzelił.
Dobiegający z ciemności kobiecy głos brzmiał słodko i miał wyraźny akcent.
– Kim jesteś? – zapytał.
Usłyszał ruch dobiegający z salonu i po chwili zobaczył ubraną na biało postać, która podążała w jego stronę. Weszła w plamę księżycowego światła wpadającego przez wychodzące na ocean okna. Drobna, o długich blond włosach i okrągłej, bladej twarzy, której rysów nie mógł dostrzec w bladym świetle.
– Jestem księżniczką Annick, dawniej z dolnego lochu, obecnie z pałacu.
Coś zaświtało mu w głowie.
– Annick – powtórzył.
Znał to imię. Księżniczka Annick.
– Kto cię przysłał?
– Sama się przysłałam – odparła. – Korzyść wynikająca z bycia wolnym człowiekiem. A ja jestem wolna – wydała z siebie cichy dźwięk, który przypominał śmiech. – To coś niezwykłego, jeszcze nie zdążyłam się przyzwyczaić.
– Jesteś księżniczką z Aillette, zgadza się?
Znał odpowiedź. Nie potrzebował jej potwierdzenia. Ledwie rok temu wykonywał tam pewne zlecenie, co oznaczało, że poznał historię tego kraju. Traktował swoją prace bardzo poważnie, więc nigdy nie przystępował to realizacji, dopóki nie poznał wszystkich szczegółów. Jeśli chodzi o rząd Stanów Zjednoczonych, nie istniał tam ktoś taki jak Maximus King. Jego praca i jakiekolwiek ślady, które mogłyby do niego prowadzić, były tak dobrze ukryte, że jedynie geniusz byłby w stanie go namierzyć. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że było to możliwe. Stąd kuloodporne okna. Wciąż jednak nie miał pojęcia, jak ta kobieta się tu znalazła, do tego posiadając pełną wiedzę o jego obu życiach.
– Oui – odparła. – To ja.
– Wykonałem już pracę dla twojego kraju, Annick, więc nie wiem, co tutaj robisz.
– Och, to właśnie ma związek z tamtą pracą, panie King.
– Nie udzielam konsultacji po wykonaniu zadania.
– Ale w związku z pańskim działaniem powstał pewien problem.
– Odsuwanie dyktatorów od władzy rozwiązuje problemy, a nie je tworzy.
– A co z pustką, która po nich pozostaje?
– Za to już nie jestem odpowiedzialny.
– A więc za co pan jest?
– Tak jak mówiłem. Otrzymuję polecenie od służb bezpieczeństwa. Zbieram zespół lub działam na własną rękę, w zależności od sytuacji. Wydaję rozkazy. Odchodzę. Zakładam, że potem rząd wysyła odpowiednich ludzi, którzy zajmują się resztą.
– Ha! Dobrze by było – powiedziała. – Trzy miesiące wsparcia, a potem co? Znikają. Nie mam wystarczających środków ani narzędzi, żeby rządzić krajem, który wciąż nie do końca wierzy, że jestem do tego gotowa.
– Twierdzi pani, że nie ma środków, a jednak się tu pani znalazła.
– Jestem bardzo przebiegła – odparła.
– Nie byłaś zaangażowana w reżim? – Przeszedł na ty. Tak będzie łatwiej.
– Stanowczo nie. Jak mówiłam, trzymano mnie pod kluczem i od czasu do czasu pokazywano publicznie, na dowód, że żyję. I przyznaję, że mam jedną słabość, a mianowicie zależy mi na moim życiu. Nie chciałam być martwa.
– To dość popularne pragnienie – odparł.
– To prawda.
– A więc czego chcesz, Annick? Oprócz tego, że nie chcesz być martwa.
Spojrzała na niego i przez chwilę miał wrażenie, że się waha. Na ułamek sekundy dostrzegł w jej oczach słabość.
– Chciałabym, żebyś wrócił ze mną do Aillette.
– Nie ma mowy.
– Jeszcze nie wiesz, jaką mam propozycję.
– Nie muszę.
– Myślę, że powinieneś mnie wysłuchać.
– Chyba przeceniasz to, co chcesz mi zaproponować. Mam tu wszystko – powiedział, wskazując na posiadłość, o którą w ogóle nie dbał. W środku był martwy, a to oznacza, że nie bał się śmierci. Annick jednak nie musiała o tym wiedzieć. Wystarczyło, żeby wiedziała to, co reszta świata, choć niepokoił go fakt, że była w posiadaniu pewnych informacji. Wiedziała, że był odpowiedzialny za śmierć dyktatora Aillette.
Annick była świadoma jego podwójnego życia. A to stanowiło problem. Nie bawił się jednak w pozbywanie się drobnych kobiet. Rozprawiał się tylko z tymi, którzy na to zasłużyli. Tymi, którzy popełnili prawdziwe zbrodnie. Nie uważał się za dobrego człowieka, ale starał się utrzymywać na świecie ład i porządek. Próbował naprawić to, co mu się nie udało wiele lat temu. Nic nie przywróci życia Stelli. On ocalał, a ona odeszła i nic nie mógł na to poradzić, niezależnie od tego, jak wielu zbrodniarzy usunie z tego świata. Uważał jednak, że w ten sposób spłaca swój dług. W jakiś sposób wprowadza choć odrobinę ładu we wszechświecie.
Annick spojrzała na niego i uniosła barki.
– Nie proszę o wiele. Chcę tylko, żebyś wrócił ze mną do kraju i występował w roli mojego ochroniarza.
W końcu udało jej się uciszyć brutala. Zrobiła naprawdę porządny wywiad na temat Maximusa Kinga, zanim zjawiła się w San Diego, żeby stanąć z nim twarzą w twarz. Był naprawdę fascynującą postacią. Odkryła, że wcale się go nie boi, choć może powinna. Nie można jej było jednak tak łatwo przestraszyć.
W dzieciństwie straciła całą rodzinę i od tego czasu trzymano ją pod kluczem. Otrzymała solidną edukację, żeby ją ucywilizować. Myśleli, że będzie lojalna.
Ale ona całe życie kłamała, był to jej sposób na przetrwanie. Teraz w końcu miała szansę na zadośćuczynienie, mogła naprawdę coś zrobić. Sprawić, że te lata farsy nie pójdą na marne. Musiała tylko przekonać tego playboya, który według jej informacji był tajnym zamachowcem, żeby został jej ochroniarzem. Potrzebowała u swego boku mężczyzny. W tym tkwił problem.
Annick była realistką, w innym wypadku nie przetrwałaby dziesięciu lat niewoli. Świat bywał okrutny i nikogo nie obchodziło, że była tylko dzieckiem. Nie było miejsca na sentymenty, gdy w grę wchodziła władza. Zmuszono ją, by w ukochanym kraju grała rolę figurantki, musiała stawać u boku ludzi, których nienawidziła, robiąc dobrą minę do złej gry. Wszystko po to, żeby świat myślał, że Aillette miało dobrze funkcjonujący rząd.
A prawda wyglądała zupełnie inaczej.
Jej naród cierpiał.
Reforma! Rewolucja!
Z tymi słowami na ustach ci ludzie wpadli do pałacu i zniszczyli jej rodzinę. Teraz, kiedy odzyskała władzę, zrobi wszystko, żeby jej naród już nigdy nie cierpiał. Potrzebowała jego ochrony – bardziej dla swojego ludu niż dla siebie. Nie bała się niebezpiecznych mężczyzn, przez lata miała z nimi do czynienia, więc umowa z kimś takim jak Maximus King w ogóle jej nie niepokoiła.
– Chcesz, żebym wrócił z tobą do Aillette?
– Nie tylko chcę. To jest rozkaz.
– A jeśli odmówię?
– Nie zawaham się przed ujawnieniem twojej tożsamości.
– Widzisz, żeby to zrobiło na mnie wrażenie – jego głos był teraz twardy – musiałoby mi bardziej zależeć na własnym życiu.
Blefował. Przynajmniej taką miała nadzieję. Jeśli nie, to miała problem.
Ale blefował. Na pewno.
Teraz przyszła pora na coś, czego nienawidziła. Groźby przyprawiały ją o mdłości, nie chciała się do nich uciekać. Ale zrobi to, co będzie trzeba.
– Twoja siostra Violet? Jest księżniczką i chyba mieszka w Monte Blanco. Co się stanie z nią i jej krajem, jej mężem, jeśli świat dowie się, że jej brat jest płatnym zabójcą?
W jego oczach pojawił się niebezpieczny błysk. Dobrze.
– Igrasz z ogniem, Annick.
– Życie to niebezpieczna zabawa, czyż nie? A co z Minervą? Twoja urocza siostra i jej piękne dzieci. Jej mąż. Twoja matka i ojciec. Co z nimi? Jeśli twoja tożsamość będzie znana, oni również znajdą się w niebezpieczeństwie.
– Ośmielasz się grozić mojej rodzinie?
– To nie są groźby. – Pokręciła głową. – Po prostu mówię, jak jest. To nie groźba, ale rzeczywistość.
– Gdzie niewinnym ludziom i dzieciom grozi śmierć.
– W moim kraju zginęło ich już wystarczająco dużo – powiedziała. – Jeśli nie ugruntuję swojej pozycji w kraju, ryzykuję kolejną rewolucją. Może inwazją ościennego państwa? To jest rzeczywistość, a ja nie zamierzam podejmować ryzyka.
– A jednak zaryzykowałaś, żeby tu przyjechać. – Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej małe urządzenie. Po chwili w pomieszczeniu zapaliły się światła.
Zamrugała. Widziała jego zdjęcia, ale nie oddawały mu sprawiedliwości. Był bardzo potężnym mężczyzną o szerokich barkach i ciemnobrązowych włosach. Miał wyjątkowo przystojną twarz. Jeszcze nigdy nie widziała mężczyzny o tak pięknych rysach. Uroda to naprawdę zaskakująca rzecz. Była to kwestia układu twarzy i kości pokrytych skórą w odpowiedni sposób. W jego przypadku jednak rezultat był naprawdę niezwykły.
Poczuła coś dziwnego w dole brzucha. Wrażenie było obce, nie doświadczyła czegoś podobnego. Trochę przypominało strach, ale było to coś innego. Nie bała się. Wtedy zauważyła, że wciąż miał w dłoni pistolet. W pełnym świetle broń była doskonale widoczna, choć od początku zdawała sobie sprawę, że po nią sięgnął. Przeczuwała jednak, że prawdziwym zagrożeniem był on sam.
– Nie zabijaj mnie.
– Nie mam takiego zamiaru. Aby wyjść naprzeciw naszym życzeniom – twoim, aby żyć, i moim, aby nie strzelić do kobiety – najlepiej będzie, żebyś już poszła i zapomniała, że ta rozmowa kiedykolwiek miała miejsce.
– Nie mogę. Naprawdę nie mogę, bo muszę to zrobić dla moich ludzi. Rozważałam naprawdę wiele rozwiązań. Czy zależy ci na władzy? Jako mój ochroniarz, moja… prawa ręka będziesz bardzo potężnym człowiekiem.
– Nie. Nie sądzisz, że jeśli by mi na tym zależało, zająłbym jedno z miejsc, które dzięki mnie zostało puste?
– I to jest dziwne – odparła. – Większość ludzi pragnie władzy, nieprawdaż?
– Pewnie tak, do pewnego stopnia. Czasem się jednak zastanawiam, czy zdają sobie sprawę, z czym to się tak naprawdę wiąże.
– Celna uwaga. Mnie osobiście władza nie kusi, muszę jednak po nią sięgnąć, bo to mój obowiązek. Jest mi przeznaczona. Cała moja rodzina nie żyje.
– Przykro mi. Ty jednak przedstawiłaś mi scenariusz, według którego moja rodzina może umrzeć.
– Nie chcę tego, Maximusie Kingu. Mam nadzieję, że to rozumiesz. Pragnę tylko, żeby mój kraj był bezpieczny. Chcę, żebyś mi pomógł ustabilizować sytuację, którą sam zainicjowałeś.
– Powtórzę jeszcze raz, że to nie była moja inicjatywa.
– A czyja?
– Twoich wschodnich sąsiadów, w Lackland. Podejrzewam, że mieli swoje powody, by odsunąć tyrana od władzy.
– Tak, aby potem sięgnąć po władzę, a tego też nie chcę. Więc widzisz, w jakiej sytuacji się znalazłam. Potrzebuję pieniędzy. Czy nie chciałbyś mieć takiej władzy?
– Jak mówiłem, władza mnie nie pociąga.
– Więc dlaczego to robisz? Po co ci to wszystko, ta praca, która jest tylko przykrywką? Odbudowujesz wizerunek hollywoodzkich gwiazd? I zabijasz ludzi na zlecenie.
– Wypełniam powierzone mi misje. W efekcie giną ludzie, którzy sami zabiliby wielu innych. Wielu niewinnych.
– A więc ty razem z rządem decydujecie, kto jest dobry, a kto zły? Czy to nie jest władza? Zabawa w Boga? Bawisz się z opinią publiczną, a potem z ludzkim życiem. Nie wmówisz mi, że nie lubisz władzy. Nie jestem tak głupia, żeby w to uwierzyć.
Nie była pewna, czy nie posunęła się za daleko. Nie bała się go, ale była świadoma, że jeśli przekroczy granicę, rezultat będzie co najmniej niepożądany. A to już ją przerażało. Nie miała innej opcji. Nie miała pojęcia, jak inaczej ugruntować swoją pozycję w kraju, który znalazł się w tak opłakanej sytuacji.
– Co jeszcze jesteś gotowa mi zaoferować?
Odetchnęła głęboko, żeby dodać sobie odwagi. Była na to przygotowana.
– Siebie. Moje ciało.
Przyjrzał się jej uważnie.
– Nie obraź się, ale nie mam na to ochoty.
Zmrużyła oczy, czując się upokorzona.
– Co to znaczy?
– Nie muszę posuwać się do czegoś takiego, żeby zdobyć kobietę. Jeśli jej pragnę, to dostaję to, czego chcę.
– Ale mnie nie dostaniesz.
– I to ma być dla mnie szczególnie kuszące?
Wzruszyła ramionami.
– Żaden mężczyzna mnie nie miał. To pewnie szokujące, zważywszy na to, że spędziłam tyle czasu w uwięzieniu. Podejrzewam, że to nie lada wyczyn, prawda? Żeby zachować moją czystość jako walutę na przyszłość. Dziewictwo jej w cenie.
Przyglądał jej się beznamiętnym wzrokiem.
– Czyżby? Tutaj jest to coś bardzo nietrwałego, czego pozbywa się przy pierwszej lepszej okazji.
– Cóż, nie w moim przypadku. Doświadczyłam prawdziwych okropności, odebrano mi wiele, ale nie to. Jestem gotowa oddać to tobie.
– Nie zależy mi na twoim dziewictwie, księżniczko. Moje również nie było mi potrzebne. Pozbyłem się go dwadzieścia lat temu i za nim nie tęsknię.
– W takim razie pieniądze. Mam bogatą w minerały ziemię. Złoto i ropa, złoża są nienaruszone. Dyktatorzy chyba nie grzeszyli inteligencją. Jednej rzeczy mi nigdy nie brakowało – czasu. Więc spędziłam go na zgłębianiu wiedzy. Dużo czytałam i odkryłam, że mój kraj posiada wiele ukrytych zasobów. Potrzebuję jednak inwestora, który się tym zajmie. I muszę żyć. Nie mogę umrzeć, bo inaczej to nie będzie mieć znaczenia. A do tego potrzebuję ciebie.
– Myślisz, że możesz mnie kupić?
– Twoje usługi są na sprzedaż. Nie udawaj, że chodzi tylko o zasady. Gdyby tak było, pracowałbyś za darmo, ale tak nie jest.
– Nikt nie pracuje za darmo.
– No właśnie. O to mi chodzi. Nikt nie pracuje za darmo i od ciebie tego też nie oczekuję. Zapewnij mi ochronę, a ja cię za to wynagrodzę. Uważaj to za kolejną misję, ale tym razem naprawisz to, co sam zepsułeś.
– Uważasz, że potrzebujesz ochrony? Że jesteś w niebezpieczeństwie? Na jak długo?
– Wkrótce zostanę koronowana i myślę, że… na pewien czas. Koronacja jest odkładana, bo chcą się upewnić, że po czasie spędzonym w niewoli wciąż nadaję się na królową…

 

 

 

 

Katherine Asare wchodzi bez zaproszenia na przyjęcie dla nowojorskich elit, licząc, że uda jej się pozyskać darczyńców dla swojej fundacji. Szybko zostaje zauważona przez organizatora przyjęcia, Laurence’a Stone’a, który chwilę wcześniej usłyszał, jak poleciła kelnerowi zapisać rachunek za swój obiad na jego konto. Laurence chce wyprosić Katherine z przyjęcia, jednak nie może się oprzeć wrażeniu, że skądś zna tę piękną dziewczynę. W oczach Katherine widzi, że ona też go rozpoznała…

Fragment książki

Laurence James Stone od lat nie jadał sam w hotelowej restauracji.
Nie miał pojęcia, dlaczego zdecydował się na to akurat dziś wieczorem. Położony w śródmieściu Manhattanu okazały Park Hotel emanował spokojną elegancją, ale pamiętający lepsze czasy budynek był już nieco podniszczony i urządzony w tradycyjnym stylu. Dlatego rzadko zaglądali do niego młodzi i bogaci nowojorczycy.
Jedzenie było tu jednak wyborne, a obsługa bez zarzutu. Za kilka godzin w wielkiej sali balowej hotelu Stone miał pełnić rolę gospodarza największej od miesięcy imprezy towarzyskiej z udziałem miejscowych celebrytów i polityków.
Tego wieczora jego agencja reklamowa, która właśnie weszła na nowojorską giełdę, miała się znaleźć na ustach wszystkich. Stone i jego wspólnik biznesowy, Desmond Haddad, wierzyli, że wkrótce wycena firmy przekroczy barierę miliarda dolarów. Ta magiczna liczba od lat spędzała Laurence’owi sen z powiek. Szła za nim jak cień. Już był bardzo bogatym człowiekiem, ale teraz miał grać w zupełnie innej lidze.
Przyjechał do hotelu nieco wcześniej i od razu ruszył windą na ostatnie piętro do swojego apartamentu zaprojektowanemu jako osobny penthouse. Laurence miał za sobą ośmiogodzinny lot z Berlina i chciał chwilę odpocząć, ale pusty żołądek dał mu znać o sobie.
Wziął szybki prysznic, przebrał się i zjechał na dół do restauracji. Marzył, by zjeść w spokoju w zacisznym miejscu. Podczas lotu musiał towarzysko gawędzić o wszystkim i o niczym z namolnym sąsiadem i odebrać szereg telefonów od ważnego klienta, który miał kupić pakiet akcji agencji…
Nie znosił takich pogaduszek tak, jak większość ludzi nie znosi dentysty.
– Nie bądź takim snobem – z uśmiechem skarcił go Desmond, gdy Laurence zaczął narzekać na zmęczenie.
Haddad był całkowitym przeciwieństwem Stone’a. Sporo od niego młodszy nosił koszule w krzykliwych kolorach od najlepszych projektantów i – co nieraz irytowało Laurence’a – zawsze emanował optymizmem. Różnili się też fizycznie. Desmond był wysoki i szczupły. Uprzejmy wobec ludzi. Uwielbiał wytworne i gwarne przyjęcia. Laurence był poważny i skupiony na pracy, która stanowiła całe jego życie.
Gdy tylko wylądowali, Desmond z uśmiechem na ustach wyrwał wspólnikowi laptop i służbowy telefon komórkowy.
– Tylko na kilka godzin. Wyluzuj się. Wytrzymasz bez zaglądania na strony naszej kampanii reklamowej. Zobaczymy się na wieczornym przyjęciu. Nie wierzę, że urodziłeś się w bogatej rodzinie. Tyrasz, jakbyś miał milionowe długi.
Mówił prawdę. Jego wspólnik dorastał w bogatym domu. Nie przypadkiem spotkali się w znanej ekskluzywnej szkole średniej Exeter, gdzie uczyła się młodzież tylko z zamożnych rodzin. Majątek ojca Laurence’a, znanego senatora, i tak bladł przy bajkowej, zbudowanej na ropie, fortunie dynastii Haddadów. Desmond wydawał rodzinne pieniądze z radosną beztroską. Laurence nie potrafił mu wytłumaczyć, dlaczego za wszelką cenę chce zbudować swoją całkowicie niezależną od rodziny potęgę finansową.
– Ech, ty bogaty biedaczyno – lekceważąco i żartobliwie mawiał Desmond. – Twój problem polega na tym, że jesteś taki cholernie poważny.
I może miał rację.
Z westchnieniem ulgi Laurence spostrzegł, że restauracja jest pusta. Tylko przy jednym stoliku stojącym obok marmurowego kominka siedziała samotna młoda kobieta.
– Proszę wybaczyć. Personel jest w wirze przygotowań do przyjęcia. Część restauracji jest nieczynna – wyjaśnił kelner, prowadząc Laurence’a do stolika tuż obok stolika kobiety.
Laurence prawie nie słuchał, jak kelner z pamięci recytuje listę drogich win. Wybrał pierwsze z brzegu. Marzył, by pobyć samemu. Od niechcenia spojrzał na siedzącą obok kobietę. Z apetytem i radością w oczach zajadała się tak ogromną porcją swojego dania, że Laurence musiał stłumić śmiech. Musiało być piekielnie drogie. Na jej stoliku spostrzegł talerzyk z kawiorem, ostrygi i stek ze świeżą gorczycą. Do tego butelka drogiego francuskiego wina.
– Stek z grilla? – zapytał kelnera, wskazując na sąsiedni stolik.
– Tak. W stylu Rockefellera.
– Więc poproszę. I młode ziemniaki ze śmietaną.
Kelner zniknął tak samo bezszelestnie, jak się pojawił. Laurence został sam. Był zirytowany, bo do przejrzenia poczty elektronicznej musiał użyć teraz prywatnej komórki, na której nie miał zainstalowanych wszystkich potrzebnych aplikacji. Nie używał tego telefonu od tygodni. Poczuł ulgę, gdy wreszcie udało mu się zalogować. Zaczął czytać raporty o oglądalności ich ostatniej akcji reklamowej.
Dopiero teraz poczuł się jak u siebie w domu… Czyli w pracy.
Kelner postawił na stole Laurence’a talerz z przystawkami i podszedł do młodej kobiety.
– Podać coś jeszcze, proszę pani? – zapytał z troską w głosie.
– Nie, dziękuję – odparła.
Mówiła cichym, prawie niesłyszalnym głosem, który mimo to emanował zmysłowością. Laurence odwrócił głowę w jej stronę. Głos wydał mu się znajomy w ten ulotny sposób, który sprawia, że coś intryguje nas na tyle, że szukamy w pamięci odpowiedzi, dlaczego. Laurence ją znalazł. Przeżył déjà vu. Spojrzał na twarz sąsiadki. Wielkie oczy o najczystszym brązowym koloru, jakich nigdy nie widział. Pełne umalowane jagodowoczerwoną szminką usta z górną wargą z uroczym łukiem Kupidyna i dołeczki na policzkach.
Powoli odwrócił głowę i znów spojrzał na wyświetlacz telefonu.
Śliczna, pomyślał jakby od niechcenia. Spojrzał na nią raz jeszcze, gdy wstawała, by zaspokoić ciekawość, czy ciało kobiety dorównuje twarzy. I znowu doznał déjà vu. Skąd ją zna? Studiował w Anglii, więc na pewno nie stamtąd. Wyglądała też o wiele za młodo – i zbyt ubogo – jak na klientkę jego firmy. Może była jedną ze stażystek, które każdego lata przewijały się przez agencję? Niemożliwe. Unikał ich przecież jak ognia.
– Doliczyć pani do hotelowego rachunku? – spytał kelner.
– O, tak, proszę – odpowiedziała tym samym miękkim kulturalnym głosem. – Apartament siedemset – dodała.
– Ach, tak, nasz penthouse. – Kelner ukłonił się.
Usłyszawszy tę wymianę zdań, Laurence niemal zerwał się z miejsca. Kobieta musiała się pomylić, bo… podała właśnie numer jego apartamentu!
Nieznajoma jednak bez wahania z uśmiechem podpisała rachunek. Wypiła ostatni łyk szampana z wysokiego kryształowego kieliszka, spojrzała na Laurence’a i przesłała mu nieśmiały uśmiech. Po chwili zalotnie spuściła powieki i lekko wytarła serwetką pełne suta.
Co za tupet?
Laurence nie wiedział, jak ma się czuć. Rozbawiony, zirytowany czy wściekły? Sadząc z menu zamówionego przez nieznajomą, stał się właśnie uboższy o kilkaset dolarów… A ta mała kanciara nawet nie mrugnęła okiem!
Już miał za nią ruszyć, gdy zadzwonił telefon. Kątem oka dostrzegł tylko delikatne, ale i zmysłowe krągłości kobiety odchodzącej lekkim krokiem z wdzięcznymi ruchami bioder.
Spojrzał na imię na wyświetlaczu i… natychmiast zapomniał o pięknej, jedzącej za jego pieniądze, kobiecie.

– Co to, u diabła, znaczy? Jesteś w Dubaju?
Laurence niemal krzyczał do telefonu. Na szczęście restauracja była już pusta.
– Aurelio? – W jego pytaniu brzmiało żądanie wyjaśnień.
W odpowiedzi usłyszał głośne westchnienie swojej partnerki Aurelii Hunter. W myślach już gorączkowo kalkulował. Dubaj to dziewięć godzin lotu. Nie ma szans, by zdążyła mu towarzyszyć na wieczornym przyjęciu.
– Aurelio! – powtórzył.
– Chwilkę – odparła.
W jej głosie wyczuł irytację. Usłyszał jakby szelest pościeli i melodyjny głos Aurelii skierowany do kogoś innego.
– Co? – rzuciła do telefonu.
– Jak to „co”? Miałaś tu być! – odpowiedział z naciskiem na ostatnie zdanie.
Aurelia zamilkła. Po chwili Laurence usłyszał jej głośny ironiczny śmiech.
– Mówisz poważnie? – spytała.
Był śmiertelnie poważny. Czuł też, że właśnie traci coś niezwykle ważnego.
– To wcale nieśmieszne – odparował. – Mieliśmy siedzieć obok Muellerów. Wiesz, jak są dla mnie ważni.
– Naprawdę nie wiesz, o co chodzi? – Jej śmiech przeszedł w znudzone westchnienie.
– Dopóki mi łaskawie nie wyjaśnisz… – odpowiedział.
Głos Aurelii nabrał teraz dobrze znanego Laurence’owi wystudiowanego chłodu.
– Chyba nie dostałeś żadnego z moich esemesów. Nie oddzwaniałeś.
Laurence w pośpiechu przejrzał ostatnie wiadomości, których przedtem nie odczytał. Do diabła, są! Rzucił na nie okiem i przeklął pod nosem.
– Miło, że w końcu przeczytałeś – powiedziała pełnym złośliwej ironii głosem.
Laurence Stone nie cierpiał zaskoczeń. Wzbierała w nim złość i oburzenie.
– Rozumiem, że z nami koniec? – spytał przez zaciśnięte zęby.
– Przykro mi, Laurence – westchnęła.
– Kończysz esemesem?
– A co miałam zrobić? – fuknęła Aurelia. – Cały tydzień nie odbierasz telefonów. Kierują mnie do sekretarki. Tak robi partner? Nie będę czekać w kolejce jak twoi klienci!
– Ale dlaczego? – spytał bez przekonania w głosie.
– Spotkałam kogoś…
Oszołomiony Laurence przez chwilę wpatrywał się pustym wzrokiem w wyświetlacz telefonu.
Jego zaręczyny ze starą koleżanką ze szkoły trwały już rok. Przyjaciele spodziewali się szybkiego ślubu. Jako szefowa odziedziczonej po ojcu potężnej spółki technologicznej, Aurelia nie miała czasu na randki, ale mnóstwo do nich okazji. Spotkali się przypadkiem na przyjęciu i odnowili starą znajomość. Zawarli przyjacielski układ. On miał jej towarzyszyć na ważnych dla niej przyjęciach biznesowych. I odwrotnie. Wspólnie pozowali do zdjęć. Laurence był jej tak pewny, że czasem nawet nie odbierał telefonów.
Ten ostatni szczegół zdecydował zapewne o jego porażce.
– Naprawdę mi przykro – Aurelia przerwała milczenie. – Jak to powiedzieć… – wahała się przez chwilę. – Zaczęło się pewnie z miesiąc temu, a ostatnio nabrało szalonego tempa. To… coś… zupełnie innego… Wysłałam ci mejla, żebyś mógł sobie zorganizować resztę sezonu.
Wciąż klnąc pod nosem, Laurence nerwowo zaczął przeglądać pocztę. Gdyby zachował spokój, zdziwiłby go ton głosu Aurelii. Był tak miękki, jak nigdy przedtem. Naprawdę się zakochała, pomyślał. Gdyby nie to, że wystawiła go do wiatru w tak ważnym momencie, pewnie nawet cieszyłby z jej szczęścia.
– Pięknie. Mam nadzieję, że dobrze się bawisz w Dubaju, ale na Boga goszczę wieczorem wielkiego klienta. Czeka mnie też kilka innych imprez…
– Idź sam – odparła.
Mówiła teraz zdecydowanym głosem. Usłyszał trzask zapalniczki. Aurelia głęboko zaciągnęła się papierosem. Oczyma wyobraźni widział, jak leżąc na jedwabnej pościeli, od niechcenia bawi się niesfornym loczkiem swoich włosów.
– A jeśli znajdziesz kogoś do towarzystwa, pamiętaj, by odpowiadać jej na mejle, esemesy i telefony, dobrze?
– Chyba naprawdę nie rozumiesz, jak bardzo poplątałaś mi szyki.
Może rozumiała, ale miłość pewnie odebrała jej zdrowy rozsądek.
Klienci agencji lubili dobijać targu z ludźmi ustatkowanymi życiowo. W grę wchodziły ogromne pieniądze. Nic dziwnego, że bogaty klient czuł się pewniej, gdy widział, że podpisuje umowę z kimś, kto ma żonę czy stałą partnerkę. Konto, które taki klient powierzał firmie, lądowało wtedy w rękach człowieka rozumiejącego, czym jest związek i co znaczy dbać i uszczęśliwiać drugą osobę.
Było to abecadło reklamowego biznesu.
Laurence nie rozumiał związków lub może po prostu nie chciał ich rozumieć. Zrezygnował z nich dawno temu, ale wiedział, jak powinny wyglądać, i musiał odgrywać swoją rolę. Z góry wykluczał romantyczny związek i miłość. Nie miał nań czasu ani ochoty. Właśnie dlatego Aurelia była dla niego idealną partnerką. Żadnych zobowiązań, seksu i żadnych pogmatwanych następstw rozstania.
– Zrozum mnie… – zaczęła, ale Laurence już się rozłączył.
Po chwili zablokował jej numer. Postępował jak rozzłoszczony dzieciak. Ale miał problem, który musiał szybko rozwiązać. Aurelia w jednej chwili odeszła w niepamięć. Dziś wieczorem może uda mu się usprawiedliwić przed Muellerami jej nieobecność, ale czekały go kolejne gale, uroczyste przyjęcia, weekendowe wyjazdy i kolejni klienci…
Przypomniał sobie nieznajomą…
Kobiety! Najśmieszniejsze istoty pod słońcem.

Katherine Asare jedno wiedziała na pewno: kłamstwa są o wiele bardziej przekonujące, gdy samemu w połowie się w nie wierzy. Dlatego powtarzała sobie tę dewizę, gdy drżąc z zimna, stała w damskiej toalecie Park Hotel. Było zimniej, niż myślała, ale nie mogło być inaczej, skoro miała na sobie tylko czarne koronkowe stringi. Drżącymi palcami rozsunęła suwak plecaczka i wyjęła jedwabną sukienkę, którą wypożyczyła z jednej z wypożyczalni designerskich kreacji. Obejrzała ją bacznym wzrokiem. Krój pochodził z zeszłego sezonu, ale sukienka wyglądała modnie. Pasowała do jej smukłej figury i ciemnej karnacji skóry. Była też w jej ulubionym, głębokim trawiastozielonym kolorze, który w świetle połyskiwał, uwydatniając odcień jej skóry.
Nie miała zaproszenia na wieczorną galę, musiała się więc jakoś wmieszać w tłum gości. Chciała spotkać Sonię Van Horn i liczyła na jej dobry nastrój. Ta kulturalna i miła dama w średnim wieku nie wyróżniała się niczym szczególnym, ale była prezeską szacownego Hunt Society – klubu towarzyskiego, do którego dostępu Katherine szukała od wielu miesięcy.
Choć należała do niego tylko niewielka grupa nieprzyzwoicie bogatych miłośników jeździectwa, był jednym z najstarszych i najlepszych takich klubów w stanie Nowy Jork.
Katherine chciała nawiązać kontakty z ludźmi, którzy lubili uspokajać własne sumienie, wpłacając dotacje na różne szlachetne cele, nie brudząc sobie przy tym rąk obwieszonych wartą dziesiątki tysięcy dolarów biżuterią.
Jakość ponad ilość – powtarzała sobie, obciągając sukienkę wzdłuż swoich kształtnych i smukłych bioder.
Katherine – zwana przez przyjaciół Kitty – była założycielką fundacji pomagającej przybranym dzieciom urządzić się w normalnym dorosłym życiu. Z własnego doświadczenia wiedziała, że nie wystarcza masowe wysyłanie mejli z broszurami i telefoniczne akwizycje. Przejrzała historie wielu organizacji charytatywnych i doszła do wniosku, że największe sukcesy osiągają te założone przez bogatych patronów lub przez nich firmowane. Na ich konta wpływały miliardy. Żadna jednorazowa dotacja nie równała się zobowiązaniu do wspierania danej osoby czy instytucji społecznej przez całe życie.
Kitty szukała takich właśnie sponsorów.
Szybko zapięła suwak sukienki i przejrzała się w lustrze.
Do roboty, powiedziała do siebie. Wzięła głęboki oddech i ruszyła w stronę sali balowej Park Hotel.
Nie była to dla niej pierwszyzna. Wiedziała, że wszyscy zgromadzeni poświęcili miesiące – i miliony dolarów – na przygotowania do tej wyjątkowej gali. Panie z góry zaplanowały kupno mającej olśnić wszystkich biżuterii i kreacji z najdroższych światowych domów mody. Makijaże i fryzury świadczyły o wizytach w najdroższych nowojorskich salonach piękności. Panowie nie zostawali dłużni. Wszyscy w szytych na miarę garniturach. Tego wieczora francuski szampan miał się lać strumieniami.
Kitty oczywiście nie miała takich pieniędzy. Fryzurę wymyśliła sama. Sukienkę miała oddać do poniedziałkowego popołudnia. Inaczej groziła jej dopłata. Nie spędzało jej to jednak snu z powiek. Przeciwnie. Nigdy nie chciała być jedną z tłumu tych ludzi. Lata temu sięgnęła szczytu swoich marzeń, by szybko rozbić się o twardą rzeczywistość. Uczyła się jednak na błędach. Odrobiła lekcję. Nadzieja jest daremna. Podobnie jak poleganie na ludziach. Nie potrzebowała ich. Potrzebowała tylko ich pieniędzy. I to dużo.
Miała encyklopedyczną pamięć do nazwisk, twarzy oraz ludzkich historii i bez najmniejszej żenady wykorzystywała ten talent. Ci, których zdążyła poznać, zostawali donatorami szybciej niż ci, o których nic nie wiedziała. I chociaż zewnętrzny blichtr bogactwa tych ludzi stanowił tylko ładną fasadę bolesnej wewnętrznej pustki, ich pieniądze były niezwykle użyteczne.
I tylko one liczyły się dla Kitty.
Bo poza nimi cały ten przepych i niewiarygodne marnotrawstwo budziły w niej odrazę. Ledwie kilka przecznic od eleganckiego Park Hotel dziś wieczorem na ulicach spali ludzie w skleconych z tektury szałasach. Bezdomni i zapomniani przez bogaty świat nowojorskiej śmietanki. Kiedyś sama dzieliła ich los. Społeczna niesprawiedliwość budziła w niej gniew i sprzeciw. Teraz jednak wykorzystywała to, czego nauczyła się przez lata, by wyrywać z tego świata jak najwięcej i przekazywać najbardziej potrzebującym, biednym i porzuconym.
Ludziom takim, jak kiedyś ona sama.
Dobrze pamiętała tamtą dziewczynę – siebie z przeszłości.
Szybko odrzuciła wspomnienia. Myśl o tym, co i jak straciła, sprawiała, że ściskał jej się żołądek, a oczy zachodziły łzami.
Nawet teraz. Po latach.
Musiała się tylko skupić i wejść na bal.
Z satysfakcją spostrzegła, że pasuje do innych obecnych. Jej wypożyczona designerska sukienka nie odbiegła elegancją od innych kreacji. Poza tym zjadła właśnie królewską kolację… Uśmiechnęła się do siebie na myśl, jak poleciła kelnerowi dopisać koszt do… nie swojego rachunku… Tak, była to dziecinada, ale Kitty przez chwilę czuła się jak współczesny Robin Hood.
Wróciła myślami do restauracji.
Mężczyzna siedzący przy stoliku obok zamówił równie drogie dania, ale pewnie nawet ich nie dojadł… Myślała o tym ze wstrętem. Nieznajomy siedział w półcieniu bijącym od ognia kominka, ale i tak widziała jego szerokie ramiona, gładką skórę dłoni i idealnie skrojony garnitur. Był też pewnie przystojny. Wszyscy bogaci są…
Otrząsnęła się z tych myśli i rozejrzała się po sali. Przechodząc koło lustra, dyskretnie w nie spojrzała. Zdziwiona zobaczyła, że ma szeroko otwarte i nieco zalęknione oczy. Zbyt zalęknione… Jakby tego wieczora miało się zdarzyć coś niespodziewanego… Mocniej ścisnęła wysadzaną sztucznymi perełkami kopertówkę.

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel