Najgorsza decyzja markiza Cranforda
Przedstawiamy "Najgorsza decyzja markiza Cranforda" nowy romans Harlequin z cyklu HQN ROMANS HISTORYCZNY.
Markiz Cranford szuka żony i matki dla swego małego synka. Wie, że jego tytuł to za mało, by skusić pannę z dobrego domu. Wszyscy pamiętają, że wychował się w slumsach i był korsarzem. Los mu sprzyja, bo dla pewnej damy z towarzystwa szybki ślub to najlepsza ochrona przed utratą reputacji. Po krótkim spotkaniu markiz i panna Prudence zawierają umowę. Ona po ślubie chętnie zajmie się jego synkiem, on obiecuje małżeństwo oparte na wzajemnym szacunku. Jednak już w dniu ślubu markiz dochodzi do wniosku, że popełnił błąd. Niepotrzebnie nalegał na czysto formalny związek, skoro nieustannie zastanawia się, jak oczarować Prudence i sprawić, by przestała go traktować z dystansem.
Fragment książki
W rozgrzanym powietrzu unosił się oszałamiający zapach kwiatów. Srebrzysty księżyc lśnił pomiędzy listowiem, a dźwięki muzyki dochodzące z odległej sali balowej miały uwodzicielską moc. A potem, jak w baśniowej krainie, czar prysł, muzyka umilkła i słychać było jedynie pluskanie wody w niewielkiej fontannie.
Prue usiadła na ławce, która jeszcze przed chwilą wydawała jej się miękka jak łabędzi puch, choć w rzeczywistości była twarda i zimna. Kręciło jej się w głowie; duszący zapach jaśminu przyprawiał ją o mdłości, a może było jej niedobrze po kieliszku szampana?
– Charles?
Mężczyzna, który tak delikatnie położył ją na ławce, urodziwy młodzieniec, którego kochała z wzajemnością, starannie wygładził koszulę i uniósł wzrok.
– Tak? – odezwał się zniecierpliwionym tonem. – Na litość boską, zrób coś z sobą. Popatrz tylko, jak ty wyglądasz. – Starannie zapiął klapkę z przodu wieczorowych spodni.
Prue spojrzała w dół i głośno wciągnęła powietrze. Jej spódnice zostały podciągnięte aż do pasa. Jedna z pończoch zsunęła się po kostkę. Piersi wyłaniały się ze stanika sukni. Wyglądała, jakby przed chwilą… Co było prawdą.
Podciągnęła dekolt sukni i wepchnęła piersi w ciasny stanik. Na jej bladej skórze widniały liczne czerwone ślady, zalążki siniaków. Zaszlochała.
– Och, cicho bądź, głupia. Sama się o to prosiłaś, więc się teraz nie maż. – Odwrócił się, szczupły, o nienagannej figurze. Jego włosy zalśniły w świetle księżyca.
– Charles? Dokąd idziesz?
Wargi wygięły mu się w szyderczym uśmiechu. Romantyczny nastrój ulotnił się bezpowrotnie i łuski w końcu opadły jej z oczu.
– Powiedziałeś mi, że mnie kochasz. Powiedziałeś…
– Widzę, że naprawdę jesteś tak naiwna, jak mi się zdawało. – Stanął przy jednej z oplecionych pnączem kolumn, zrywał kwiaty i rzucał je na posadzkę. – Któż by przypuszczał, że sawantka Scott okaże się głupiutka jak gęś? Myślałem, że jesteś inteligentna. Jak mogłaś pomyśleć, że szlachetnie urodzony kawaler zakocha się w pospolitej pannie, której jedynym atutem są cycki? Owszem, miałem ochotę ich dotknąć, ale nawet i to nie było warte zachodu. Mimo wszystko dzięki tobie wygrałem pięćdziesiąt gwinei.
– Założyłeś się, że mnie uwiedziesz? – Ogarnięta złością wstała, mimo że jej nogi drżały i czuła ból tam, gdzie przed chwilą… – Jesteś nikczemnikiem, podłym łajdakiem, tchórzem, a ja…
– Co zrobisz?. Pójdziesz z płaczem do papy? Na twoim miejscu bym tego nie robił, chyba że chcesz, by wszyscy w towarzystwie dowiedzieli się, jak chętnie rozkładasz nogi. Siedź cicho, a moi przyjaciele i ja nie zdradzimy twojej tajemnicy. Chyba wyraziłem się dostatecznie jasno? – rzucił na odchodnym.
Posiadłość księcia Aylshama
Grosvenor Square, Londyn, 3 maja 1815 roku
– Wykastruję tego podleca zardzewiałymi nożyczkami. Wyłuskam mu jajka tępą łyżką. A potem usmażę je na zjełczałym oleju i każę mu jej zjeść. – Melissa Taverner, stojąca przed zimnym paleniskiem kominka, zaczerpnęła tchu, by kontynuować.
– Z pewnością na to zasłużył, ale w tej chwili zemsta nam nie pomoże – powiedziała księżna Aylsham i uśmiechnęła się do Prue siedzącej obok na sofie. Variety poruszyła stopami opartymi o stołek i przyłożyła rękę do zaokrąglonego brzucha. – Zemsta może poczekać. Prue ma teraz poważniejsze zmartwienia. Czy on cię zranił? Mam doskonałego, bardzo miłego doktora, który w dodatku jest uosobieniem dyskrecji. Uważam, że powinnaś się zbadać. Mogę go poprosić, żeby przyszedł.
Prue pokręciła głową.
– Dziękuję, Variety, ale to nie jest konieczne. Poszłam prosto do swego pokoju i poprosiłam o gorącą kąpiel. Bardzo mi pomogła. Wciąż jestem trochę obolała, ale poza tym wszystko w porządku. – Uśmiechnęła się smutno. – Przynajmniej jeśli chodzi o ciało. Nie wiedziałam tylko, co mam zrobić… jak mam się zachowywać w obecności Charlesa. A potem przypomniałam sobie, że rano dostarczono list od ciebie, więc następnego dnia, czyli wczoraj, powiedziałam cioci, że potrzebujesz mojej pomocy, bo spodziewasz się dziecka. Ciocia odparła, że jestem dobrą, uczynną dziewczyną, skoro chcę pomóc przyjaciółce. Pozwoliła mi wziąć powóz i zapewniła, że napisze do mamy o zmianie moich planów.
– Jak długo zamierzałaś mieszkać u ciotki? – spytała małomówna Lucy Lambert. – Czy pani Scott może sprzeciwić się twojemu postanowieniu?
– Miałam spędzić tam kilka miesięcy. Ciocia zawsze wydaje co najmniej trzy przyjęcia, o ile dopisuje pogoda. Mama doszła do wniosku, że mam tam większe szanse na spotkanie odpowiedniego kawalera niż w rodzinnej okolicy – odpowiedziała cichym tonem.
– Więc jeśli napiszę do twojej mamy i zapytam ją, czy możesz się u mnie zatrzymać i zapewnię, że będziesz uczestniczyła w przyjęciach i piknikach, to nie powinna się sprzeciwić.
– Jesteś księżną, Variety – powiedziała Prue, a kąciki jej warg po raz pierwszy od dwóch dni lekko uniosły się w uśmiechu. – Mama nie odmówiłaby ci, nawet gdybyś miała dwie głowy.
– Doskonale. Poproszę ją, żeby pozwoliła ci ze mną zostać. Napiszę, że czuję się dobrze, ale bardzo mi brakuje damskiego towarzystwa i obiecam, że przedstawię cię odpowiednim ludziom.
– Dzięki temu Prue będzie mogła trzymać się z dala od tego podłego mężczyzny, ale to nie pomoże w innych sprawach – upierała się Melissa.
– Jakich? – spytała nieśmiało Lucy.
– Mogłam zajść w ciążę, a nawet jeśli tak się nie stało, to co powiem mojemu przyszłemu mężowi, o ile w ogóle na horyzoncie pojawi się jakiś narzeczony? – westchnęła Prue. Rozmyślała nad tym całe dwie noce.
– Kiedy spodziewasz się miesiączki? – zapytała jak zwykle praktyczna Variety.
– Za dwa tygodnie.
– To brzmi jak dwa miesiące, czas będzie ci się strasznie dłużył – wtrąciła z właściwym sobie brakiem taktu Melissa. – A jeśli jesteś w ciąży, to co zrobisz? Chyba nie…
– Nie, nie mogłabym tak postąpić. – Długo zastanawiała się nad tym, ogarnięta panicznym strachem. – Powiem mamie, a ona zapewne wyśle mnie w jakieś miejsce i znajdzie kogoś miłego, kto pomoże mi zajmować się dzieckiem.
– Chyba nie będzie zbyt zadowolona – powiedziała Variety.
– Na pewno nie będzie. – przyznała Prue. Bała się, że mama odbierze jej dziecko i znajdzie dla niego „odpowiednich” rodziców zastępczych. Wtedy nie miałaby szansy dowiedzieć się, co się z nim dzieje.
– Powinnaś nalegać, by Charles Harlby się z tobą ożenił – zaproponowała Lucy.
– Wolałabym poślubić węża. Nie mogę uwierzyć, że zakochałam się w tej kreaturze. – Przeniknął ją dreszcz. – Chyba oszalałam.
– Zostałaś złapana w sidła – odezwała się Jane, hrabina Kendall, w zamyśleniu ścierając smugę farby olejnej z dłoni. Przemówiła po raz pierwszy, odkąd zgromadziły się, by pocieszyć Prue. – Trzeba mu oddać, że jest bardzo urodziwy i potrafi wkupić się w czyjeś łaski. Jestem pewna, że nie po raz pierwszy postąpił w ten sposób wobec porządnej młodej damy. – Zamyśliła się. – Mogę poprosić Iva, żeby dał Charlesowi nauczkę. Ivo świetnie się bije, a ten odrażający Charles Harlby nie zasługuje na honorowy pojedynek. A tak w ogóle, to kim on jest?
– Synem wicehrabiego Rolsona. Proszę, nie mów o tym nikomu, nawet mężowi… Myślę, że Charles będzie milczał na temat tego, co zaszło, o ile nie będę sprawiać mu kłopotu.
– To szantaż – syknęła Melissa.
– Z pewnością. Ale w tej chwili nie możemy nic z tym zrobić – powiedziała zdecydowanym tonem Variety. – Prue nie chce wyjść za niego za mąż… któż mógłby ją za to winić?, Musimy się zająć najpilniejszymi sprawami: tym, że może być w ciąży i skandalem, jaki może wywołać Harlby. Wiem, że obiecał dyskrecję, ale nie wierzę mu.
– A jakiego męża chciałabyś mieć, Prue?
– W ogóle nie chciałam wychodzić za mąż, dopóki nie zakochałam się w Charlesie, a teraz ten pomysł jeszcze mniej mi się podoba. Przypuszczam jednak, że pewnego dnia będę musiała kogoś poślubić, bo mama i papa ciągle na to nalegają. Nie sprzeciwiałabym się tak bardzo małżeństwu, gdybym miała pewność, że mój mąż będzie dla mnie dobry, pozwoli mi kontynuować naukę i nie będzie czuł się zakłopotany, że jestem sawantką. No i powinien mieć dużą bibliotekę – dodała z rozmarzeniem.
Powędrowała wzrokiem po twarzach przyjaciółek, zmartwionych jej sytuacją i wytężających umysły, jak jej pomóc. Napomniała się w duchu. Nadszedł czas, by wziąć los w swoje ręce.
– Chciałabym mieć ojca dla dziecka, jeśli zaszłam w ciążę, i myślę, że im szybciej wyjdę za mąż, tym lepiej to będzie wyglądać. Ale kto zechce mnie poślubić? Będę musiała powiedzieć prawdę… nie mogę kłamać.
– A co sądzisz o dzieciach? – spytała Variety.
– Nie mam nic przeciwko dzieciom. To znaczy, lubię je. Tyle że dotąd nie myślałam o posiadaniu dziecka. Zanim poznałam Charlesa, myślałam, że zostanę wykształconą starą panną. – Prue uporczywie wpatrywała się we wzór na tureckim dywanie. – Myślę, że posiadanie dzieci może być… interesujące.
Zapewne niedługo się o tym przekonam, dodała w duchu.
– A zależy ci, żeby twój mąż był przystojny? – dopytywała Variety. – Wiem, że niegodziwy Harlby jest bardzo urodziwy.
Jane odłożyła szkicownik, z którym nigdy się nie rozstawała i spojrzała na Variety.
– Masz kogoś konkretnego na myśli?
– Być może… Przypomniałam sobie spotkanie sprzed kilku dni i przyszedł mi do głowy pewien pomysł… Prue, czy zgodziłabyś się, żebym z kimś porozmawiała? Oczywiście nie wymieniłabym twojego nazwiska, ale musiałabym opisać twoje położenie. Trzeba liczyć się z tym, że najprawdopodobniej nic z tego nie wyjdzie.
Prue starała się odegnać smutek. Variety zawsze miała mnóstwo pomysłów, które wywoływały palpitacje u matron, jednak jako żona wzoru cnót, jakim był książę Aylsham, unikała krytyki z wdziękiem wprawnego łyżwiarza ślizgającego się po zamarzniętym jeziorze.
– Będę ci bardzo wdzięczna – powiedziała. Zapewne jakiś oryginał potrzebował bibliotekarza i nie miał nic przeciwko zatrudnieniu kobiety, choćby i brzemiennej.
– W takim razie po posiłku ruszam w drogę. Trzeba kuć żelazo, póki gorące. – Postawiła stopy na podłodze i usiadła prosto. – Biorę was wszystkie na świadków, że wypoczywałam dostatecznie długo, by zadowolić nawet najbardziej nerwowego przyszłego ojca. Nie martw się, Prue. Niezależnie od tego, co się wydarzy, zaopiekujemy się tobą.
– Wiem. Dziękuję. – Prue zmusiła się do uśmiechu. Wierzyła, że przyjaciółki są gotowe zrobić wszystko, co w ich mocy, by jej pomóc. Żałowała jedynie, że okazała się na tyle nierozsądna, by zakochać się w Charlesie.
Przyjaciółki okazały się bardzo uprzejme, twierdząc, że była niewinna, nie znała londyńskich dandysów i ich sztuczek. Powinna była jednak się domyślić, jaki naprawdę jest Charles. Może nawet coś podejrzewała, słysząc od niego tak wiele komplementów na swój temat. Myśl o tym, że ktoś ją pokochał, była dla niej tak słodka i krzepiąca, że straciła instynkt samozachowawczy. Ależ była głupia! Powinna zajmować się greką i łaciną, przesiadywać w bibliotece z nosem w książkach. Nie było w nich nic niebezpiecznego poza kurzem i martwymi pająkami.
Ross Vincent stał oparty o balustradę tarasu i przyglądał się synkowi. Na niewielkim trawniku mały Jon gaworzył wesoło i machał grzechotką w stronę niańki siedzącej obok niego na kocu. Tworzyli piękny obrazek opromieniony wiosennym słońcem. Dziecko z zaróżowionymi policzkami i pulchna, zarumieniona dziewczyna w śnieżnobiałym fartuchu, zawsze skora do uśmiechu. Była wspaniałą opiekunką dziecka osieroconego przez matkę… lecz nie matką.
Towarzystwo będzie zgorszone, dowiedziawszy się, że myśli o powtórnym ożenku zaledwie sześć miesięcy po śmierci żony, jednak Jon umiał już siadać i zaczynał gaworzyć. Rozpoznawał ludzi, znał wszystkich w swoim małym światku. Ostatnio mówił: dada, mama, gugu, zwracając się nimi bez rozróżniania do ojca, niańki i pluszowego pieska.
Jon potrzebował matki, zanim zda sobie sprawę, że jej nie posiada Jak jednak Ross miał znaleźć odpowiednią kandydatkę, skoro wszystkie szanowane damy będą zgorszone, że pragnie się ożenić, będąc w żałobie? Jak miał właściwie ocenić ich charakter? Za pierwszym razem nie udało mu się dokonać odpowiedniego wyboru. Lady Honoria Gracewell, córka lorda Falhavena, piękna, utalentowana, z doskonałymi koligacjami, wydawała się zachwycona, mogąc poślubić markiza, nawet z niezbyt dobrym pochodzeniem i nieszczególnie urodziwego.
Istniała jednak pewna nadzieja, jeśli ekscentryczna księżna się nie myliła. Nie wiedział, dlaczego na przyjęciu u Hendersonów zapomniał się do tego stopnia, że zdobył się na zwierzenia. No chyba że ta kobieta była wiedźmą i potrafiła czytać w myślach. Złożyła mu kondolencje z powodu śmierci żony, ciepło zapytała o syna, i oto po dziesięciu minutach i przy trzecim kieliszku szampana zwierzył się jej z rozpaczliwej potrzeby znalezienia matki dla Jona. To wszystko przez alkohol, pomyślał z goryczą. A przecież jako korsarz codziennie pijał rum i słynął z mocnej głowy, zachowując trzeźwość, gdy inni dawno leżeli pod stołem.
A potem odwiedziła go w domu, śliczna jak z obrazka w swoim słomkowym kapeluszu, z olśniewającym sznurem pereł, i obwieściła, że znalazła dla niego żonę… pod warunkiem, że przyjmie również jej ewentualne dziecko, którego ojcem jest ktoś inny. Gdy nie odpowiedział od razu, poinformowała go chłodnym tonem, że dama, którą ma na myśli cieszyła się doskonałą reputacją, jednak została oszukana i zdradzona.
Księżna Aylsham jest jak żywioł, pomyślał, i nie zamierzał się karcić za to, że poddał się jej sile jak huraganowi czy przypływom i odpływom. Po nocy spędzonej na rozmyślaniach miał jednak wiele wątpliwości, a wyobraźnia podsuwała mu okropne scenariusze, jeden za drugim. Było już niestety za późno, dał księżnej słowo, a jej przyjaciółka miała się tu zjawić lada chwila.
– Przyszła młoda dama, której się pan spodziewał, milordzie. – Finedon, jego nowy ochmistrz, odpowiadał mu dużo bardziej niż poprzednik odziedziczony wraz z tytułem. Hodges nigdy nie doszedł do siebie po odkryciu, że wnuk jego pana jest korsarzem i słał karcące spojrzenie, ilekroć Ross uniósł głos o ton wyżej, niż przewidywała to etykieta.
– Wprowadź ją. – Wyprostował się, jednak nie zwrócił się całą twarzą w stronę kobiety zmierzającej ku niemu przez taras. Nie chciał jej przestraszyć; wkrótce biedaczka i tak przeżyje szok.
Nie jest pięknością. Takie było jego pierwsze wrażenie. Jednak i on nie był urodziwy. Pomyślał, że młoda dama ma miłą, szczerą twarz, na której często gości uśmiech. Była blondynką o szaroniebieskich oczach, opanowaną, mimo że musiała przemierzyć spory dystans, nim do niego podeszła. Miała też bardzo zgrabną figurę i modną suknię. Mógł się jednak mylić co do stroju, jako że kompletnie nie znał się na damskich ubraniach.
Była szczupła, o wydatnych piersiach, które unosiły się i opadały w rytm przyśpieszonego oddechu, choć starała się nie dać poznać po sobie emocji. Ross przełknął z trudem. Bez wątpienia biust jest jej największym atutem. Na chwilę dał upust wodzom fantazji.
– Milordzie – powiedziała miłym tonem i wykonała nienaganne dygnięcie. Udało mu się nie oderwać wzroku od jej twarzy, choć kusiły go urocze krągłości poniżej.
– Madam.
Odwrócił się teraz do niej, patrząc, jak jej oczy robią się okrągłe. Ledwie dosłyszalnie wciągnęła powietrze; jednak pozostała opanowana.
Zrobił to specjalnie, żeby zobaczyć, jak zareaguję, pomyślała.
Miał dość dużą bliznę; jakby ktoś rozorał szponami jego twarz od ciemienia, obok prawego oka, wzdłuż policzka aż do kącika ust.
Poczuła silne emocje już od pierwszego spojrzenia, onieśmielona jego potężną sylwetką. Miał sporo ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szeroki tors i ramiona. Wyglądał jak olbrzym, który z łatwością przewraca ogromne drzewa, a potem ciągnie je za sobą bez najmniejszego wysiłku.
Po chwili zauważyła, że nie jest bardzo przystojny, co w pewien sposób sprawiło jej ulgę. Miał brązowe włosy, niemodnie opaloną skórę, niczym się niewyróżniający nos, krzaczaste brwi komponujące się z mocno zarysowaną szczęką i wargami nieprzywykłymi do uśmiechu. Jeśli Variety chciała znaleźć dla niej męża różniącego się od Charlesa, to nie mogła trafić lepiej.
Variety powiedziała Prue, że ten mężczyzna niedawno owdowiał. Nie miał więc powodów do śmiechu. Żona zmarła na zapalenie płuc zaledwie kilka miesięcy temu, a on miał twarz, na widok której ludzie nerwowo drgali. Przyglądał się jej badawczo.
Nie jest okrutny, pomyślała. Ani nieuprzejmy. Po prostu trudno go rozszyfrować. Jest zimny, powściągliwy.
Wiedziała, że ludzie często oceniają innych na podstawie wyglądu. Mężczyźni gapili się na jej piersi, niemal się oblizywali na ich widok. Mimo że starała się ubierać skromnie, kobiety uważały, że jest kusicielką, zaś mężczyznom zdawało się, że mają prawo patrzeć na nią pożądliwie, a jej powinno to pochlebiać. Kiedy nie reagowała, stawali się niemili albo wulgarni, w najlepszym razie ją lekceważyli. To, co przeżywała z powodu ponętnego biustu, musiało być jednak niczym w porównaniu z tym, co musiał wycierpieć ten mężczyzna. Z pewnością doświadczył ogromnego bólu.
Gdzie szlachetnie urodzony mężczyzna może odnieść taką ranę? I kim w ogóle jest? Variety nie pisnęła jej ani słowa na ten temat. Prue dowiedziała się, że ma przed sobą lorda, dopiero gdy lokaj ją zaanonsował.
Spodziewał się, że piśnie z przerażenia albo odruchowo się cofnie. Prue jednak splotła ręce z przodu i czekała. Zmrużył oczy, prezentując ponure, groźne spojrzenie. Przełknęła ślinę i zmusiła się do opanowania, marząc, by jak najszybciej usiąść.