Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Najlepsza nauczycielka (ebook)
Zajrzyj do książki

Najlepsza nauczycielka (ebook)

ImprintHarlequin
KategoriaEbooki
Liczba stron272
ISBN978-83-276-8230-7
Formatepubmobi
Tytuł oryginalnyContracted as His Countess
EAN9788327682307
TłumaczMałgorzata Borkowska
Data premiery2022-05-05
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Jack, nazywany lordem bez ziemi, odziedziczył po ojcu jedynie tytuł i przykre wspomnienia. Może odmienić swój los, o ile przystanie na propozycję, jaką składa mu zupełnie obca kobieta. Jeśli poślubi Madelyn, odzyska wszystkie rodzinne włości. Małżeństwo w zamian za majątek to dla dumnego arystokraty gorzka pigułka, jednak Jacka martwi coś jeszcze. Madelyn nie wie nic o współczesnym świecie. Wychowana przez zdziwaczałego ojca, wielbiciela średniowiecza, ubiera się i zachowuje jak dama z czternastego wieku. Związek z taką panną może być ryzykowny, ale Jack podejmuje wyzwanie. Przecież szybko nauczy żonę, jak powinna się nosić i co mówić. Ku jego zaskoczeniu to Madelyn okaże się lepszą nauczycielką, dzięki której zrozumie, co jest w życiu najważniejsze.

Fragment książki

Jack Ransome wstrzymał konia na szczycie wzniesienia i objął spojrzeniem widok, jakby żywcem przeniesiony z czternastego stulecia. Anglia była naszpikowana mniejszymi i większymi zamkami. Niektóre były w ruinie, inne dawno temu przerobiono na mniej lub bardziej wygodne domy, jednak żaden z nich nie pełnił funkcji, do której był pierwotnie przeznaczony. Poza tym jednym.
Łatwiej było, oczywiście, jeśli dysponowało się majątkiem i było nadzwyczajnym oryginałem jak nieżyjący już Peregrine Aylmer. Tacy ludzie mogli poświęcać tysiące funtów i całą swoją wiedzę, by tworzyć świat fantazji.
Zamek Beaupierre zdawał się rozkoszować słońcem, które odbijało się w wypolerowanych dachówkach i kremowych kamiennych ścianach. Jack próbował oszacować koszt i czas potrzebny na czyszczenie i naprawy tych murów i dachów, ale szybko się poddał.
Z głównej wieży zwieszała się wielka czarna flaga. Wokół niej powiewały jaśniejsze proporce: czerwone, niebieskie i złote. W otaczającej zamek wypełnionej wodą fosie pływało kilkanaście łabędzi. Jack patrzył, jak w śnieżnobiałym szyku mijają zwodzony most, który w tym momencie był podniesiony.
– Przecież sama mnie zaprosiła, Altairze – mruknął Jack do konia. Wielki czarny wałach zastrzygł uchem i grzebnął kopytem. – Czyżby się spodziewała, że wyślę łódkę z paziem albo każę heroldowi oznajmić swoje przybycie? Jaka etykieta obowiązuje, gdy odwiedzasz kogoś, komu się wydaje, że żyje w średniowieczu?
Ściągnął wodze i poprowadził konia w dół stoku w kierunku bajkowej budowli. Gdy byli w połowie drogi, most zaskrzypiał i zaczął powoli opadać, aż w końcu z głuchym stuknięciem dotknął drugiej strony fosy. A więc ktoś go obserwował.
– Pozostała jeszcze brona – burknął Jack. – Na co ta kobieta czeka? Jej ojciec był szaleńcem, który lubił bawić się rycerza, jednak od jego śmierci minął już prawie rok. – Kiedy tak mruczał do siebie, zgrzytnęły łańcuchy i drewniano-żelazna krata uniosła się.
Widząc szerokie dębowe wrota nabite metalowymi kolcami, które powstrzymałyby szarżującego słonia, Jack poczuł, że rozbawienie i cierpliwość zaczynają go opuszczać.
– Zdaje się, że powinienem zabrać machiny oblężnicze. Jeżeli panna Madelyn Aylmer chce mnie przyjąć, niech otworzy tę przeklętą bramę. Nie przywlokłem się do Kent w samym środku lipcowych wyścigów w Newmarket, żeby się tak bawić. – Cmoknął na Altaira i ruszył przez most. Po chwili wrota się otworzyły.
Jack przejechał przez zacienioną sień bramy. Tuż za nią rozciągał się podwórzec skąpany w oślepiającym słońcu. Międzymurze wyglądało jak teren łowiecki: najeźdźców można było tu zamknąć i zaatakować z każdej strony. Jack jechał w stronę światła, świadomy, że ktoś go wciąż obserwuje. Obrócił konia i nie kryjąc zainteresowania, podniósł wzrok na okno umieszczone wysoko w murze. Przemknęło coś białego, mignął blady owal twarzy, błysnęły złociste włosy, i obserwator zniknął.
Dostałaby nauczkę, gdybym z miejsca wrócił tam, skąd przybyłem, pomyślał.
Musiał jednak pamiętać, że to zlecenie oznaczało zarobek. Poczucie godności nie kupi mu chleba ani nie zapłaci za podkucie konia. Na szczęście panna Aylmer nie żądała, by przybył do zamku w średniowiecznych szatach. Zawrócił Altaira i wjechał na dziedziniec, gdzie w końcu ktoś wyszedł mu na spotkanie.
Zdziwił się, że służba nie nosi rajtuzów i kaftanów. Skórzana kamizela i bryczesy stajennego, który ujął wodze i odprowadził Altaira, mogły pochodzić z każdej epoki. Natomiast odziany w czarną opończę osobnik, który się do niego zbliżył, wyglądał jak przybysz z odległyvh wieków.
– Milor…
– Pan Jack Ransome – przerwał mu zdecydowanie Jack, kładąc akcent na słowie pan. – Panna Aylmer mnie oczekuje.
– Jaśnie panienka Madelyn przyjmie pana w wielkiej sali – odparł służący, z równą emfazą podkreślając tytuł dziedziczki. Nie okazał przy tym ani cienia rozbawienia czy gniewu. – Tędy, proszę.
Lokaj, zakładając, że nim właśnie był mężczyzna, otworzył dwuskrzydłowe drzwi z nabitego kolcami – bo jakżeby inaczej? – dębu i usunął się, aby przepuścić Jacka. Drzwi z głuchym łoskotem zamknęły się za jego plecami.
Wielka sala bez wątpienia zasługiwała na swoje miano. Sir Walter Scott byłby nią zachwycony, uznał Jack. Brakowało tylko brodatego barda, który recytowałby Pieśń ostatniego minstrela. Osobiście wolałby miejsce pozbawione przeciągów i wyposażone w większą liczbę miękkich tapicerowanych mebli. Spojrzał na belkowany strop, potem doliczył się dwóch… nie, trzech palenisk wystarczających, by upiec w nich wołu, westchnął na widok niezliczonych rycerskich zbroi, minął liczne gobeliny.
Przynajmniej nie ma harf ani minstreli, odetchnął z ulgą.
Przy końcu sali dostrzegł długi dębowy stół. Chyba zbito go specjalnie, by mógł utrzymać każdą ilość strawy. Na blacie umieszczono drewnianą rzeźbioną szkatułę, a tuż za nią stała wysoka, smukła, ubrana na niebiesko postać. W świetle padającym z okna zalśniły złote włosy. Obserwatorka z białej wieży, domyślił się Jack.
Ruszył w stronę swojej nowej klientki. Obcasy jego butów stukały o kamienne płyty, szeleściło sitowie pokrywające podłogę. W zimie z pewnością była tu istna lodownia, nawet gdy napalono we wszystkich paleniskach. Zresztą całe ciepło uciekało prosto do kominów Miejscowi handlarze węglem musieli zacierać ręce z radości.
Być może panna Aylmer sądziła, że jej gość poczuje się nieswojo, gdy będzie zmuszony pokonać taką odległość. Jack jednak szedł spokojnym krokiem, zachowując kamienną twarz. Dopiero gdy zbliżył się do stołu, przywołał na usta uprzejmy uśmiech.
Nie można było powiedzieć, że stojąca przed nim kobieta jest niemiła dla oka, choć jej wygląd wydał mu się trochę niezwykły. Ubrana była w suknię z delikatnej, ciemnobłękitnej drapowanej tkaniny. Zebrany pod biustem materiał był z przodu ułożony w misterne, drobne plisy. Długie, rozszerzające się ku dołowi rękawy sięgały do kostek palców. Kwiecisty haft, który ozdabiał ich brzegi, miał ten sam motyw, co pas pod stanikiem.
Obecnie również noszono suknie z wysoką talią, jednak ta z pewnością nie była modna. Żadna też dama nie pokazałaby się z rozpuszczonymi, sięgającymi ramion włosami, chyba że nie skończyła jeszcze piętnastu lat. A panna Aylmer musiała już przekroczyć dwudziestkę. Proste jasnozłote pasma przytrzymała grzebieniami, ale ich nie upięła, co – jak podejrzewał Jack – miało sygnalizować, że jest dziewicą. Dla niektórych mężczyzn mogło to stanowić wyzwanie, inni uznaliby to za pozę. Jack postanowił wstrzymać się z oceną. Ostatecznie ta kobieta zamierzała go zatrudnić i odrobinę irytująca sytuacja nie była powodem, żeby odrzucić ofertę. Pieniądze zawsze mu się przydadzą.
– Panno Aylmer.
– Lordzie Dersington. – Nie uśmiechnęła się ani nie podała mu ręki. Z bladej twarzy patrzyły na niego oczy szaroniebieskie niczym rzeka zimą.
Jack ze zdumieniem stwierdził, że brak mu tchu. Nie była piękna ani nawet ładna, ale miała w sobie coś… Coś, czego nie potrafił nazwać. Coś eterycznego, jakiś chłodny spokój, jakby spoglądała na świat zza szyby. Przyszły mu do głowy kamienne posągi kobiet, które widywał w katedrach. Ona również miała dość długi nos, owalną twarz i oczy, które spokojnie patrzyły na okropności świata. Według obecnych standardów była całkiem pospolita, a jednak w pewien sposób urocza i dziwnie odległa.
– Zechce pan usiąść?

Nie używał tytułu. Madelyn świetnie o tym wiedziała, ale chciała zobaczyć, jak to przyjmie. Skromnie splotła przed sobą dłonie, powstrzymując ich drżenie.
– Milordzie…
– Jack Ransome – poprawił ją uprzejmie piąty hrabia Dersington. Odsunął krzesło, ale nim usiadł, poczekał, aż ona zajmie miejsce po drugiej stronie blatu. – Po prostu Jack Ransome. – Odłożył na stół kapelusz i rękawice, po czym przeciągnął dłonią po zmierzwionych włosach, które miały barwę starego dębowego drewna, jakim pokryto ściany w sali jadalnej zamku.
– Czemu nie używa pan tytułu?
– Ponieważ, jak pani z pewnością wiadomo – chyba że nie próbowała się pani niczego o mnie dowiedzieć, w co nie wierzę – nie posiadam ziemi ani siedziby rodowej. A co to za hrabia bez posiadłości?
– Hrabia bez ziemi nadal pozostaje hrabią. – Czuła się, jakby przesunęła figurę na szachownicy. Była ciekawa, jak jej na to odpowie.
– Jedyną racją bytu arystokracji było wspieranie Korony i utrzymywanie ludzi, których można było wysłać do walki. W ostatnich latach te zadania ograniczają się do rządzenia i gospodarki. Utytułowani mężczyźni zasiadają w Izbie Lordów, wspierając rząd i przyczyniają się do rozwoju kraju, zarządzając ziemią. A że ja nie mam ziemi, nie mam też służby ani majątku. Co za tym idzie, nie mam władzy zatem w zasadzie żaden ze mnie arystokrata.
– Nadal jednak może pan zasiadać w Izbie Lordów – zauważyła Madelyn. Wydał jej się jeszcze bardziej interesujący, gdy usłyszała wyjaśnienie z jego ust, zresztą bardzo zmysłowych.
– Staram się nie tracić czasu w miejscach, gdzie mogę wyłącznie udawać działanie. Może to pani nazwać dumą, panno Aylmer, i pewnie będzie pani miała rację. W towarzystwie nazywają mnie lordem lub Jackiem bez Ziemi.
– Król Jan stracił wszystkie angielskie posiadłości we Francji i tak zdobył przydomek „bez Ziemi”. Z tego, co mi wiadomo, pan nie jest winien swojej sytuacji. – Umiała postępować z trudnymi mężczyznami i uzbroiła się w cierpliwość. Poradzi sobie i z tym. On przede wszystkim musi zrozumieć, z kim ma do czynienia. Stawka była zbyt wysoka.
– To prawda – przyznał. – Nie znaczy to jednak, że zamierzam zachowywać się, jakbym nadal zarządzał rozległymi posiadłościami. Nie chodzę z głową w chmurach, nie przepadam za fantazjowaniem.
Madelyn zwróciła uwagę, że mówiąc to, nie rozejrzał się wokół. Widać spodziewał się, że zrozumie, o co mu chodzi. Zachowywał się, jakby dzieło jej ojca budziło w nim pogardę.
– Zakładam, że nie wezwała mnie pani po to, by dyskutować na temat moich posiadłości – podjął Jack. – Czy raczej ich braku.
Lepiej skończyć to sondowanie, zanim wstanie i odejdzie, doszła do wniosku. Przez chwilę wygładzała fałdkę na kolanie, starając się opanować drżenie palców, po czym odezwała się:
– Jest pan prywatnym detektywem. – Wiedziała to, oczywiście, ale ciekawiło ją, jak on to skomentuje.
– Pracuję dla innych za opłatą. Sprawiam, że coś się wydarza lub do czegoś nie dochodzi. Często wiąże się to z zadawaniem pytań – wyjaśnił. Spokojne spojrzenie ciemnoniebieskich oczu nie wyrażało niechęci ani zniecierpliwienia, jednak nie sprawiał wrażenia, że mówienie o sobie sprawia mu przyjemność. To ją zaintrygowało.
– Jeśli czyjś syn uwikła się w związek z nieodpowiednią kobietą lub pozwoli się oszukać jakiemuś cwaniakowi, wyplątuję go z tej sytuacji. Kiedy konkurent do ręki córki wydaje się zbyt wspaniały, by mógł być prawdziwy, ustalam jego wiarygodność. Jeśli ginie poufna korespondencja lub przychodzi anonim, docieram do sedna sprawy. Zapewnię eskortę, jeśli musi pani gdzieś bezpiecznie dotrzeć. Jeśli chce pani zniknąć, mogę to zorganizować. A jeżeli jest pani szantażowana, znajdę i uciszę szantażystów.
Może powinna spytać, jak ich ucisza, ale oparła się pokusie. Bez trudu. Nie potrzebowała żadnej z tych usług.
Jack Ransome odchylił się na krześle, założył nogę na nogę i uniósł pytająco czarne brwi.
– A co mam zrobić dla pani, panno Aylmer?
Nie była jeszcze gotowa, by mu to powiedzieć. Najpierw musiała zebrać się na odwagę. A może powinna rozproszyć wątpliwości co do ostatniej woli ojca?
– Wie pan, kim jestem, kim był mój ojciec i dlaczego mieszkam w zamku? – spytała.
Raczej wyczuła, niż spostrzegła, że go zaintrygowała. Wyglądało na to, że dokładnie przestudiował dostępne informacje.
– Pani ojciec, Peregrine Aylmer, miał obsesję na punkcie dwóch rzeczy: wieków średnich i rodowodu, niekoniecznie w tej kolejności. Odziedziczył wielką fortunę i wykorzystał ją na odrestaurowanie tego zamku. Zrobił to, by pogrążyć się w stworzonym przez siebie świecie fantazji. Pozwalał mu na to okazały – jak zakładam – spadek, a także udane inwestycje. Zmarł niedawno, a pani jest jego jedyną spadkobierczynią.
– Tak, wszystko się zgadza. Nie ma już nikogo, kto nosiłby nasze nazwisko. Wywodzi się z anglosaskiego słowa aethelmaer; znaczyło to tyle, co arystokrata. Nasz rodowód sięga dalej niż któregokolwiek z angielskich królów, dalej niż jakikolwiek używany dziś szlachecki tytuł.
– Dzieje wszystkich rodów, nawet tych najskromniejszych, można prześledzić od początku świata, o ile istnieją stosowne dokumenty. – Jack Ransome, którego tytuł sięgał czasów Tudorów, wzruszył ramionami. Madelyn podejrzewała, że szczegóły jego drzewa genealogicznego zna znacznie lepiej niż on. – Wszyscy wywodzimy się od Adama. Tyle że niektórzy lepiej od innych znają swoją historię. Albo fantazje na jej temat.
– Nasz rodowód jest udokumentowany. Mój ojciec pragnął mieć syna, który kontynuowałby jego dzieło i linię rodu. Miał dwie żony, lecz spośród siedmiorga dzieci przeżyłam tylko ja. Moja matka oraz mój mały braciszek zmarli przed sześciu laty. Ta ostatnia śmierć złamała ojcu serce.
– Czy to wtedy opętała go obsesja na punkcie zamku? – spytał spokojnie Ransome.
– Nie był opętany – zaprotestowała. Zamierzała zburzyć opanowanie Jacka Ransome’a, jednak wyglądało na to, że role się odwróciły. Madelyn zniżyła głos i postarała się uspokoić. – Zamek Beaupierre jest wielkim osiągnięciem, dziełem sztuki, które przywraca utracony świat. Mój ojciec poświęcił temu całe życie. – Przecież to chyba oczywiste? Nawet ona, znając koszty, nie miała wątpliwości, że efekt był zadowalający. Jack Ransome był wykształconym człowiekiem, musiał rozumieć, że to wymagało czasu, pieniędzy i poświęcenia.
– A czy pani, panno Aylmer, była dla ojca osiągnięciem i dziełem sztuki?
Był mną rozczarowany, odparła w myślach. Jestem dziewczyną… Nigdy nie byłam dziełem sztuki. Raczej porażką.
– Oczywiście wspierałam ojca. Pragnął żyć w czasach rycerstwa. W świecie osadzonym w angielskiej prowincji, świecie mistrzów rzemiosła. Nie podobał mu się świat maszyn parowych, postępu i dużych miast; świat biedy i brzydoty. – Mogła recytować te wszystkie argumenty z pamięci.
– Rozumiem.
Było to uprzejme kłamstwo. Twarz siedzącego naprzeciw niej mężczyzny przybrała poważny wyraz, którym ewidentnie maskował drwinę. Drobne zmarszczki w kącikach oczu wskazywały, że za chwilę może wybuchnąć śmiechem. Nie miała ochoty stać się obiektem kpin, choć znacznie bardziej obawiała się jego gniewu. Jednak w żadnym razie nie zamierzała się teraz poddać.
Obrzuciła Jacka Ransome’a bacznym spojrzeniem. We wszystkich raportach wychwalano jego inteligencję, nigdzie nie było wzmianki o gwałtownym usposobieniu, użyciu przemocy lub złym traktowaniu służby – co prawda nie miał jej wiele. Nie było mowy o pijaństwie ani rozwiązłości. Cieszył się dobrym zdrowiem i był wysportowany, o czym mogły świadczyć szerokie barki i umięśnione nogi. Odwrócił się od śmietanki towarzyskiej, a elita w odpowiedzi kpiła z niego, wypominając brak posiadłości, i ostro potępiała rezygnację z tytułu. Jednocześnie wielu arystokratów zwracało się do niego, gdy szukali pomocy. Miał przyjaciół, choć niektórzy byli dość niekonwencjonalni, inni wręcz podejrzani.
Wyczytała też, że był niebezpieczny, choć nie znalazła informacji, dla kogo mógłby stanowić zagrożenie. Czyżby chodziło o wspomnianych wcześniej szantażystów? Podobno też był bezwzględny, lecz uczciwy. Uparty, trudny i pełen rezerwy.
Nigdzie natomiast nie trafiła na informację o jego wyglądzie, o prostym nosie, mocnej szczęce, spiczasto zakończonej brodzie, która nadawała jego twarzy koci wygląd. Z całą pewnością żaden z raportów nie wspomniał o ponętnych ustach, które wyglądały, jakby nieobca im była zmysłowa przyjemność.
– Nie wydaje się pan zainteresowany, dlaczego chcę skorzystać z pańskich usług, lordzie… panie Ransome.
– Bez wątpienia poinformuje mnie pani o wszystkim w swoim czasie. Bez względu na to, czy mnie pani zatrudni, czy nie, przekażę człowiekowi, który zajmuje się pani finansami, jakiej żądam opłaty za czas, jaki zajmuje podróż z Newmarket i z powrotem. Zażądam również pokrycia kosztów poniesionych w podróży. Jeśli życzy sobie pani powiększyć ten koszt o czas spędzony na pogawędce, ma pani do tego prawo, panno Aylmer.
Madelyn brakowało doświadczenia w kontaktach z ludźmi interesu. Jedyną osobą, z którą miała styczność, był zarządca, pan Lansing, którego szokował fakt, że o interesach musi rozmawiać z kobietą.
Wstała z krzesła, zadowolona, że może oprzeć się o brzeg stołu. Jack Ransome również wstał. Choć była przecież wysoka, przewyższał ją o głowę.
– Proszę, niech pan usiądzie.
Pokrywa szkatuły ze zgrzytem uniosła się, dopóki nie zablokował jej zabezpieczający łańcuch. Madelyn wyjęła ze środka rulony pergaminów i pliki papierów, po czym złożyła je w stosie po lewej stronie. Poza jednym, który częściowo rozłożyła. Usiadła ponownie, kładąc rękę na wyjętym dokumencie.
– Tym, czego oczekuję, panie Ransome, jest mąż. – Przećwiczyła to, więc głos jej prawie nie zadrżał. Ta sytuacja była tak szokująca i przerażająca, że przypominała senny koszmar, tyle że była prawdziwa. Ojciec pozostawił skrupulatne i dokładne instrukcje, a ona zawsze była mu posłuszna. Także teraz. Spuściła wzrok na pergamin, który zaszeleścił pod jej dłonią.
– Obawiam się, że zwraca się pani do niewłaściwej osoby. Nie trudnię się swatami. – Kiedy podniosła wzrok, Jack Ransome poruszył się na rzeźbionym krześle, jakby zamierzał z niego wstać.
– Nie zrozumiał mnie pan. Nie wyraziłam się jasno. Nie pragnę, żeby pan znalazł mi męża. Chcę, żeby pan nim został. Pan – dodała na wypadek, gdyby nie było to wystarczająco zrozumiałe.

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel