Zapisz na liście ulubionych
Stwórz nową listę ulubionych
Never Say Never
Zajrzyj do książki

Never Say Never

ImprintHarperYA
KategoriaYoung adult
Liczba stron352
ISBN978-83-8342-498-9
Wysokość215
Szerokość145
EAN9788383424989
Tytuł oryginalnyNever Say Never
Język oryginałupolski
Data premiery2024-04-24
Więcej szczegółówMniej szczegółów
Idź do sklepu
Idź do sklepu Dodaj do ulubionych

Życie szesnastoletniej Lisy Andrews wywraca się do góry nogami, gdy jej matka umiera, a ona sama ma trafić pod opiekę ojca (menadżera gwiazd), który porzucił je wiele lat temu. Lisa nie ma zamiaru nawiązywać z nim nawet cienkiej nici porozumienia. Przeprowadza się do wielkiego i pełnego służby domu w Chicago, ale za cel stawia sobie uprzykrzenie mu życia.

Tymczasem ojciec rozpoczyna współpracę z Never Say Never, zespołem rockowym, który właśnie wspina się w rankingu popularności. Lisa jest jego wielką fanką. Poznaje ekipę i wkracza w zupełnie nowy świat muzyki, koncertów, przyjaźni i podróży po Europie. Coraz lepiej dogaduje się z ojcem. Kiedy wszystko wydaje się iść w dobrą stronę, sprawy niespodziewanie się komplikują…

 

Fragment tekstu:

1

– Szybciej, Lisa. Taksówka już czeka! – wykrzyczała do słuchawki Jennifer.
– Tak, tak, już biegnę!
Rozejrzałam się po kuchni, by upewnić się, że garstka leków, które przyjmuje mama, jest dokładnie wydzielona, a w lodówce leży zapiekanka do odgrzania na wieczór. Szybkim krokiem przeszłam do łazienki, aby przeczesać moje pozbawione blasku blond włosy.
Wspólnie z Jennifer zafarbowałyśmy sobie końcówki na różowo, by uczcić fakt, że wybieramy się na koncert najlepszego zespołu pod słońcem, ale mnie nigdy nie trzymają się żadne fajne rzeczy – najtańsza drogeryjna farba do włosów też się do nich zalicza.
Z westchnieniem przeszłam do salonu.
– Mamo, jesteś pewna, że możesz zostać wieczorem sama? – zapytałam.
Elisabeth uśmiechnęła się do mnie uroczo i pokiwała twierdząco głową. Podeszłam do głębokiego fotela, w którym spędzała kilka ostatnich wieczorów, i nakryłam ją kocem. Ostatnio coraz bardziej marzła. Zrobiła się też blada, ale i tak każdego ranka nakładała cienką warstwę makijażu na swoją ładną owalną twarz.
Czasem zastanawiałam się, czy robi to z czystego przyzwyczajenia, czy może nie chce, bym tak jej się przyglądała z wymalowanym na oczach współczuciem. Jej chude palce pogładziły mój policzek, a wielkie zielone oczy, które po niej odziedziczyłam, czule objęły mnie spojrzeniem.
– Baw się dobrze, córciu. Jaki to zespół dziś występuje? – zapytała.
– Never Say Never – odparłam bez przekonania.
– Na pewno będziecie się świetnie bawiły z Je…
Mój telefon ponownie się rozdzwonił.
– Naprawdę nic ci nie będzie? Nie wyglądasz dziś dobrze, mamo. Może poproszę panią Rice, by tu zajrzała, gdy…
– Lisa… – przerwała mi rodzicielka i uśmiechnęła się czule – …przecież mówię: nic mi nie będzie. No, pospiesz się, bo koleżanka czeka. I włóż kurtkę. Luty nie rozpieszcza pogodą.
W moim telefonie pierwsza zwrotka utworu No bad days przechodziła właśnie w refren, więc pospiesznie wyciągnęłam z kieszeni poszarpanych jeansów telefon i wcisnęłam zieloną słuchawkę.
– Już idę, Jenn. Wybacz opóźnienie!
Zanim wybiegłam przed budynek, postanowiłam zahaczyć jeszcze o mieszkanie pani Rice. To poczciwa staruszka, której często pomagam z wyprowadzaniem dwóch absolutnie uroczych maltańczyków. W zamian zawsze daje nam kawałek domowego ciasta, które obie z mamą uwielbiamy.
Tym razem otworzyła drzwi, zanim zdążyłam w nie zapukać.
– Lisa – przywitała mnie, najwyraźniej nie mogąc się powstrzymać przed dokładnym otaksowaniem mojego koncertowego ubioru. – Widzę, że się gdzieś wybierasz.
– Tak. Jedziemy z Jennifer na koncert. Jeśli mogłaby pani zajrzeć za jakiś czas do mamy, byłabym wdzięczna. – Wręczam jej zapasowy komplet kluczy, bo mama zwykle zamyka się od środka, a czasem przysypia przy włączonym telewizorze.
Pani Rice przytakuje i zapewnia, że mogę na nią liczyć. Świetnie, przynajmniej ona jedna jest po mojej stronie w kwestii martwienia się o zdrowie mamy.
– Baw się dobrze! – dodała, gdy zbiegałam już na dół, gotowa na spotkanie z najgorszym zjawiskiem na ziemi, jakim jest gniew Jennifer.

* * *

Po niespełna godzinie spędzonej w uciążliwych korkach na przedmieściach Queens oraz w męczącej kolejce do wejścia do budynku wreszcie udało nam się dotrzeć na koncert. Właśnie kończył się support grany przez zespół Click Clock, który całkiem niedawno wypuścił swój debiutancki krążek, dla nas jednak najbardziej na świecie liczyła się gwiazda, a raczej gwiazdy wieczoru.
Jennifer jeszcze trochę się boczyła, ale szybko jej przeszło, gdy grupa rozgrzewająca publiczność się pożegnała, a przed zejściem ze sceny zapowiedziała, że po krótkiej przerwie wystąpi Never Say Never!
– Ale czad! Wreszcie zobaczę Jasona Lee na żywo! – ekscytowała się przyjaciółka, a jej zdecydowanie lepiej pofarbowane różowe końcówki tańczyły wokół pociągłej piegowatej buzi. Jennifer z natury miała jasnorude włosy, które bez problemu poddawały się fryzjerskim szaleństwom, dlatego zwykle to właśnie na jej głowie wszystkie „czadowe pomysły”, jak je nazywała, faktycznie były czadowe. Te same eksperymenty u mnie niezmiennie pozostawały w fazie „pomysłów”.
Przyjaciółka uśmiechnęła się szeroko i pociągnęła mnie do przodu, żeby przebić się przez rozentuzjazmowany tłum piszczących nastolatek. Mojej wątłej budowy ciało, podatne na wszystkie skaleczenia, zadrapania i siniaki, mocno się zbuntowało, ale najwyraźniej przyjaciółka nawet tego nie zauważyła, bo parła przed siebie z mocą rakiety odrzutowej. Przepychała się łokciami, wrzeszcząc w przestrzeń hasła: „Gdzie leziesz, człowieku?!” albo „Weź się przesuń, bo sama cię przesunę”, a skutek był taki, że już po kilku zagrażających mojemu życiu minutach byłyśmy kilka rzędów przed barierkami.
Tak, właśnie.
Byłyśmy prawie pod samą sceną! Co z tego, że spocone, ściśnięte niczym kawałki owoców w słoiku z dżemem i z zakresem ruchomości pozwalającym na poruszenie gałkami ocznymi w prawo i w lewo. Fakt był taki, że nawet nie wierzyłam, że się tutaj przedostaniemy.
– Róbmy jak najwięcej zdjęć! Chcę mieć dowód, że tutaj byłam – zawołała Jenn, bo tłum zaczął już wywoływać zespół na scenę.
– Never Say Never! – wołali chórem, więc niemal od razu przyłączyłyśmy się do skandowania.
Nagle światła przygasły, a na scenę wypuszczono gęsty dym podświetlany niebieskim światłem. Dokładnie w tym samym odcieniu co logo gwiazdy wieczoru.
– To już! – piszczała Jennifer, a ja zaczęłam przestępować z nogi na nogę.
Nie mogłam ukryć faktu, że serce w mojej piersi zaczęło wygrywać własny koncert, a ja w żaden sposób nie potrafiłam nad tym zapanować.
Śledziłam poczynania chłopaków, odkąd wydali swój pierwszy krążek, a głos Coopera Scotta był zdecydowanie najpiękniejszym dźwiękiem, jaki słyszałam od czasu, gdy moje małe ciałko pojawiło się na tym świecie. Może i nie byłam tak chorobliwie stuknięta na ich punkcie jak na przykład Jennifer, która obklejała sobie ich podobiznami nawet gumkę do mazania (i potem nie mogła jej używać), ale na pewno ich lubiłam. Bardzo. A nawet bardziej.
– OMG! – pisnęła Jenn. – Lisa!? Widziałaś go!? Tam na scenie, to był Jason!
Wyżej wspomniany Jason, a dokładnie Jason Lee, główny gitarzysta zespołu, pełnił również funkcję drugiego wokalisty. Dośpiewywał w refrenach, a czasem miał nawet jakąś krótką partię solową. Przede wszystkim był jednak zdecydowanie genialnym gitarzystą, znanym z niesamowitych solówek, na których brzmienie moje wnętrzności urządzały sobie istną dyskotekę. Ten przejmujący, doszczętnie przenikający mięśnie i kości dźwięk sprawiał, że mimowolnie moja szyja poruszała się w przód, w tył i na boki. Nie powiedziałabym, że to taniec, raczej niekontrolowany muzyczny tik, na który podatni są wszyscy fani Jasona. I nawet fakt, że podobno bywał lekko gburowaty, niczego nie zmieniał.
– Nie widziałam – odparłam.
– Tam, tam! – Jenn nachyliła się w moją stronę i wskazała palcem róg sceny.
Faktycznie kręcili się tam członkowie zespołu, raz po raz wchodząc na scenę i z niej schodząc. Przez panujący w sali półmrok z trudem rozpoznawałam, który to który, ale teraz ewidentnie moje spojrzenie padło na Maverica Evansa, perkusistę. Zdecydowanie najlepiej zbudowany z nich wszystkich… Szczerze mówiąc, jego mięśnie wyglądały tak, jakby miały za zadanie rozrywać rękawy każdego opinającego je materiału. Coś nieprawdopodobnego, że skupiałam się na tak absurdalnych szczegółach.
Moje rozmyślania przerwała sylwetka, której ciemny zarys przechadzał się po scenie. Wreszcie chłopak podszedł do mikrofonu i zawołał:
– Nowy Jork! Jak się macie?!
Piski i okrzyki radości poniosły się po całym wnętrzu, boleśnie raniąc moje uszy. Ale to nie było ważne. Ani to, że jakaś dziewczyna z kolczykiem w brwi i czerwonymi kucykami na głowie kolejny raz nadepnęła na moje trampki (w duchu obiecałam sobie, że na kolejny koncert włożę glany oraz dmuchany kombinezon – i bez zbędnych komentarzy, wygląd to nie wszystko).
– Gotowi na sporą dawkę adrenaliny?! – zapytał lider zespołu. Znałam ten głos zbyt dobrze, by pomylić go z kimkolwiek innym. Wytarłam spoconą dłoń o materiał jeansów i sięgnęłam po telefon. Nie było opcji, bym tego nie nagrała.
Światła rozbłysły, oświetlając jego sylwetkę. Zdolności Coopera Scotta nie kończyły się na śpiewaniu w NSN. Potrafił także całkiem nieźle grać na gitarze rytmicznej, można więc stwierdzić, że idealnie dopełniali się z Jasonem.
Ostatnim z muzyków był basista Luca Martin, który właś-
nie machał do publiczności. To najbardziej energiczny i uśmiechnięty chłopak z całej ekipy. Miałam wrażenie, że uśmiech ma przyszyty na stałe do swojej ładnej buźki.
Planowałam uwiecznić nie tylko początek, ale calutki ponadgodzinny koncert jednego z najlepszych zespołów ever.
I tak też zrobiłam.

* * *

– Mogłyśmy nagrywać po połowie – oznajmiłam, gdy wracałyśmy wieczorem do domu, a oba telefony umarły z wycieńczenia.
– Nie wpadłam na to – stwierdziła Jenn.
Wsiadłyśmy do autobusu, którym telepało tak mocno, że gdybym miała pełny żołądek, z pewnością poplamiłabym podłogę.
– Chcę chodzić na każdy ich koncert! Mogłabym być ich prywatną menadżerką, stylistką albo fryzjerką. Cokolwiek… – trajkotała jak oszalała Jennifer.
– Najpierw skończ szkołę. Szesnastolatki nikt nie zatrudni do poważnej pracy – bąknęłam, na co przyjaciółka sprzedała mi bolesnego kuksańca.
– Sama musisz przyznać, że są cudowni. – Puściła mi oko.
– Okej, masz mnie. Przyznaję. – Westchnęłam ciężko.
– Lisa i Cooper, zakochana para – podśpiewywała, aż odwróciło się do nas kilka par ciekawskich oczu.
– No weź, siarę mi robisz – syknęłam, a przyjaciółka jeszcze głośniej się roześmiała.
– Oj, Lisa, Lisa. Jesteś przeurocza z tym kryciem swoich zauroczeń.
Przytrzymałam się siedzenia, gdy autobus gwałtownie zahamował.
– Kiedy zaczyna się ich trasa koncertowa? – Postanowiłam sprytnie zmienić temat.
– Za kilka miesięcy, chyba w czerwcu albo lipcu. Muszę sprawdzić. – Jenn złapała haczyk.
– Świetnie – rzuciłam ochoczo. Mijaliśmy przedostatni przystanek, więc musiałam być teraz czujna, by nie przegapić własnego, co zdarzało się nadzwyczaj często, gdy wracałam z Jennifer ze szkoły.
– Nie tak świetnie, bo to trasa po Europie, moja droga.
– Po Europie? – powtórzyłam zawiedziona.
– Dokładnie, co oznacza, że żadna z nas nie zaliczy nawet jednego koncertu. No chyba że masz w planach wakacyjny europejski tour.
– Mam w planach jedynie wakacyjny amerykański święty spokój – rzuciłam, a gdy autobus się zatrzymał, szybko przytuliłam przyjaciółkę na pożegnanie.
– Trzymaj się, Lisa. Fajnie było!
Mruknęłam krótkie „na razie” i w ostatniej chwili wyskoczyłam z autobusu.
Ze słuchawkami w uszach przemierzałam ulice dobrze znanej mi dzielnicy, gdy nagle, wychodząc zza zakrętu, zorientowałam się, że pod moim budynkiem coś się dzieje. Zobaczyłam mnóstwo ludzi i mrugające światła. Po chwili dotarło do mnie, że to ambulans.
Serce w mojej piersi na moment stanęło w pełnym obaw niedowierzaniu.
Modliłam się, by karetka przyjechała do kogoś innego, ale w naszym domu mieszkały tylko trzy rodziny. My, pani Rice i państwo Smith, którzy wczoraj wyjechali na urlop.
Z każdym krokiem napięcie we mnie rosło, wciąż prosiłam, by chodziło o przypadkowego przechodnia, o kogoś zupełnie obcego. Ale kiedy wreszcie rozpoznałam znajome twarze, które zwróciły się w moją stronę, a wśród nich panią Rice, wiedziałam.
– Gdzie jest mama?
2

Kiedy sądziłam, że moje życie to jakiś absurdalnie nieśmieszny żart losu i już gorzej być nie może, myliłam się jak mało kto. I nie, ja nie wpadłam z deszczu pod rynnę. Ja ugrzęzłam w czeluściach jakiejś cholernej studni niepowodzeń, która najwyraźniej nie miała dna.
Mój szanowny ojciec, Paul Forest, którego widywałam tylko na zdjęciach w starym, zakurzonym albumie, istniał naprawdę. I to nie tylko w moich prawie wyblakłych wspomnieniach, lecz także w świecie wielkich ludzi, którzy debatowali o wielkich sprawach. „Rewolucjonizowali kulturę” – tak mawiała moja mama. Nawet pamiętam, jak marszczyła wtedy swój prosty nos, a na jej usłanym piegami czole pojawiały się głębokie zmarszczki, w które mogłabym włożyć palec. Dopiero po fakcie zdałam sobie sprawę, jak bardzo gardziła całym tym show-biznesem, dla którego koleś zwany moim ojcem nas zostawił. Tak, zostawił nas dla kariery, pieniędzy i sławy. Zwłaszcza sławy, bo jako menadżer gwiazd sam nie odmawiał wystąpień publicznych i wypowiadania się na każdy możliwy temat, nawet jeśli wiedział o nim tyle co nic.
A teraz pozostałam zdana na jego łaskę. O ile w ogóle pamiętał, że ktoś taki jak Lisa Andrews w ogóle istnieje. Założę się, że o wiele łatwiej było zapomnieć o córce zrodzonej z przelotnego romansu.
Jak wspominałam, życie było dla mnie okrutne, bezlitosne i totalnie do dupy. Moja mama chorowała, odkąd pamiętam. Ale zawsze, kiedy przebąkiwała coś na ten temat, miała na ustach jeden ze swoich rozbrajających uśmiechów, który mówił: „Niczym się nie martw, maleńka, jestem silniejsza niż to paskudztwo”. Ale nie była. Zmarła zbyt niespodziewanie, zbyt nagle. Zbyt cicho i spokojnie. A ja miałam wrażenie, że umarłam razem z nią.
Gdy jakaś kobieta z opieki społecznej, która kazała mi się zwracać do siebie Christina Miller, oświadczyła, że spróbuje skontaktować się z moim biologicznym ojcem, umarłam po raz drugi. Od tamtej pory umierałam codziennie przez kolejne miesiące, kiedy musiałam czekać na jego przyjazd. Oczywiście nie mógł opuścić swojego ekskluzywnego domu w Chicago, by zająć się jakąś tam córką od razu, gdy wydarzyła się tragedia. Musiałam wpisać się do terminarza, ustawić się w kolejce z dopiskiem „pilne” i z prośbą o rozpatrzenie sprawy. To, że spotkanie z ojcem było na samym początku mojej listy życiowych „nigdy” i brzmiało: „Nigdy nie chcę spotkać Paula Foresta”, nikogo nie obchodziło. Pytałam nawet o możliwość pozostania pod opieką państwa Parków (całkiem sympatycznej rodziny zastępczej) do czasu uzyskania pełnoletności, ale ta sama przyjazna pani z opieki społecznej poinformowała mnie, że jeśli istnieje jeszcze jakakolwiek rodzina, która zgodzi się sprawować nade mną opiekę, ma ona pierwszeństwo. Ale Paul Forest nie był moją rodziną. Nie był i nie będzie.
Nigdy.
Kolejnym dowodem na to, że moje życie było do dupy, był fakt, że nikt nie liczył się z moim zdaniem. Jasno i wyraźnie (słowo, najwyraźniej, jak umiałam) powiedziałam przemiłej pani z opieki społecznej, że jestem już prawie dorosła i potrafię o siebie zadbać. Przecież rodzina Parków była całkiem miła, co więcej, zdążyłam nawet polubić resztę dzieciaków, które jak nikt inny rozumiały, co przeżywam, ale przecież taki scenariusz nie był możliwy. Nie w moim totalnie beznadziejnym życiu, w którym los postanowił mną pomiatać jak paczką chipsów z supermarketu.
No więc byłam gotowa (o ile jest to w ogóle możliwe) na przyjazd człowieka, który miał sprawować nade mną opiekę przez najbliższy czas, ale w głowie już obmyślałam plan ucieczki. Musiałam uciec. Życie pośród blasku fleszy również znajdowało się na liście moich życiowych „nigdy”!

* * *

Odłożyłam telefon na stół i wpatrywałam się w wiadomość od Jennifer: „Koniecznie daj znać, gdy tylko go poznasz. Nie może być aż tak źle, jak sobie to wmawiasz”. Westchnęłam, bo nie miałam ani siły, ani nastroju, by cokolwiek na to odpowiadać.
Sobotni poranek spędzałam na wyczekiwaniu mojego, tfu, tfu, ojca. Zdawałam sobie sprawę z faktu, że dla większości ludzi godzina szósta to jeszcze noc, ale przecież to był jedyny dogodny termin, w którym szanowny pan Forest mógł przetransportować mnie do swojego burżujskiego domu na końcu świata, czytaj: w Chicago.
Na moje szczęście (albo i nie) rodzina Parków załatwiła mi nauczanie domowe z uwagi na mój zły stan psychiczny po odejściu mamy. Uniknęłam dzięki temu rozmów na temat raka, który pokonał Elisabeth, oraz samego Foresta. Oczami wyobraźni już widziałam pełne politowania twarze innych dzieciaków ze szkoły i słyszałam pytania w stylu: „Masz ojca? A mówiłaś, że nie żyje…”. Właściwie to czasem nawet wierzyłam w te zmyślone wersje wydarzeń, bo tak było łatwiej. Myśl, że ten człowiek świadomie wyrzekł się swojej rodziny, raniła nawet bardziej, niż gdyby faktycznie umarł.
Pani Park usiadła naprzeciwko mnie z kubkiem gorącej herbaty w dłoniach i zbyt radosnym, jak na te okoliczności, uśmiechem na ustach.
– Głowa do góry, Lisa. Chicago jest ekstra, szybko się zaaklimatyzujesz.
Przytaknęłam z rezygnacją. Nie było sensu jej tłumaczyć, że tu nie chodzi o Chicago.
Sięgnęłam po swój kubek z zimnym już kakao i upiłam łyk słodkiej, lepkiej cieczy. Pani Park zdecydowanie przesadzała z ilością cukru i nawet taki miłośnik słodyczy jak ja miał problemy z przyswojeniem tej zabójczej dawki sacharozy. Miałam czasem wrażenie, że robiła to celowo, by osłodzić mi życie po tragedii, która mnie spotkała.
Ale teraz czułam się już lepiej.
Na tyle, na ile może czuć się ktoś, kto kilka miesięcy temu stracił najbliższą osobę w swoim życiu.
Gdy usłyszałyśmy nadjeżdżający samochód, jak na sygnał poderwałyśmy się z krzeseł. Boleśnie uderzyłam przy tym udami o blat stolika, przez co syknęłam z bólu. No pięknie, nawet moje posiniaczone ciało buntuje się przed wyjazdem w nieznane.
– To tylko Christina – skwitowała pani Park, gdy jako pierwsza przykleiła nos do okna. – Faktycznie wspominała, że zjawi się z samego rana.
– Po co? – burknęłam. Ewidentnie powinni mnie zamknąć w klatce z napisem: „Uwaga, nie drażnić! Grozi ugryzieniem. Odzywasz się i podchodzisz na własne ryzyko”.
– Chyba chciała osobiście poznać twojego ojca – wytłumaczyła pani Park.
Przewróciłam oczami i na powrót opadłam na siedzenie. Poziom mojego zażenowania całą tą sytuacją już dawno wyszedł poza skalę.

Napisz swoją recenzję

Podziel się swoją opinią
Twoja ocena:
5/5
Dodaj własne zdjęcie produktu:
Recenzje i opinie na temat książek nie są weryfikowane pod kątem ich nabywania w księgarniach oraz pod kątem korzystania z nich i czytania. Administratorem Twoich danych jest HarperCollins Polska Sp. z o.o. Dowiedz się więcej o ochronie Twoich danych.
pixel