Niebezpieczna miłość (ebook)
Lord Oliver żył pełnią życia. Nie stronił od romansów i cenił rozkosze podniebienia. Skazany na stryczek za podżeganie do buntu, tuż po wykonaniu wyroku uznał, że skoro nadal jest świadomy, zapewne znalazł się w piekle. Chwilę trwało, nim zrozumiał, że wcale nie umarł, bo przekupiony kat tylko upozorował jego śmierć. Wybawczynią Olivera okazuje się piękna i tajemnicza lady Lark. Uratowała mu życie, teraz prosi o przysługę. Oliver na jej prośbę ukrywa protestanckiego duchownego skazanego przez Marię Tudor na śmierć. Jest też gotów wybawić lady Lark z rodzinnych kłopotów. Szczerze pokochał tę dzielną kobietę, ale ona nie wyjawiła mu swojej największej tajemnicy. Gdy prawda wyjdzie na jaw, Oliver stanie przed trudnym wyborem. Czy dla miłości poświęci to, co ceni najbardziej?
Fragment książki
Oliver de Lacey wcale nie umierał godnie. Na miejsce kaźni szedł zalany łzami, błagając o litość. Mało tego, posikał się, a przedtem swoje ostatnie w życiu śniadanie, które jadł w zimnej, wilgotnej celi w więzieniu w Newgate, zwymiotował. A gdy przyszedł ksiądz, by udzielić ostatniego namaszczenia, też jęczał, błagał o zmiłowanie i kłamał w żywe oczy, że jest ojcem dziecka córki jednego ze strażników.
Nigdy w życiu do głowy by mu nie przyszło, że skończy na szubienicy. Zawiśnie na stryczku i już po chwili znajdzie się w piekle. Na pewno o tym nie marzył, ale co z tego, skoro nie było co się łudzić. Bo jest właśnie tam, w piekle. Inaczej być nie może, skoro dookoła ciemno. Wszędzie… Chociaż nie… Nie wszędzie, widać przecież smugi szarego światła. Skąd tu się wzięły? Tak samo jak te dźwięki, też podejrzane. Coś zgrzyta, coś skrzypi, a poza tym – i przede wszystkim – skoro go powiesili, a więc dusza opuściła ciało, to dlaczego ten przeklęty kark tak boli? Dlaczego wyraźnie czuje zapach świeżo ciętego drewna?
Dla człowieka, który nigdy by się nie spodziewał, że zakończy życie jak zwyczajny zbrodniarz, wszystko to było przerażające. Wcale się nie łudził, że dożyje późnej starości, ale chciał odejść z tego świata z fasonem. Zginąć w pojedynku albo podczas wyścigu konnego, a najlepiej w łóżku, podczas igraszek z cudzą żoną. Na pewno nie chciał umrzeć, dyndając na sznurze na oczach ciskającej wyzwiska gawiedzi! Niestety zadyndał, ale przynajmniej nikt nie wiedział, że pętla zacisnęła się wokół szyi lorda Olivera de Laceya, barona Wimberleigha. Pojmano go przecież i skazano jako Olivera Lackeya, prostaka, brodatego zbira, za to, że podżegał tłum do zamieszek. Czyli trzeba być wdzięcznym, że udało mu się oszczędzić wstydu rodzinie. Wszyscy teraz wyjechali, wrócą dopiero na wiosnę i Olivera w domu nie zastaną. Po prostu znikł jak kamfora.
Ach! Jakaż to będzie dla nich wielka, niepowetowana strata!
Dziwne, że stać go było jeszcze na szczyptę ironii. W takiej chwili! Ale na tej szczypcie koniec, bo dalej już myśli smętne. Że ten jego pobyt na ziemskim padole dobiegł końca. Wcale nie niemiły, przecież starał się nie marnować czasu. Niczego sobie nie żałował, ani ponętnych kobiet, ani rozkoszy podniebienia. Przeczytał wiele książek, brał też udział w każdej bitwie, w której mógł uczestniczyć. Żył szybko, czerpiąc z życia pełnymi garściami, świadomy, że pewnego dnia ta jego przeklęta choroba jednak go pokona.
I co z tego, że tak się starał, skoro tego ranka, jeszcze zanim zapiał pierwszy kur, życie odebrała mu wcale nie choroba, lecz kat. Powiesił go jak jakiegoś opryszka.
Nagle ktoś przemówił:
– Mówią, że miał ciężką śmierć. Widziała to pani?
Kto to powiedział? Czyżby sam Bóg? Nie, niemożliwe, bo głos wcale nie był niebiański.
Natomiast drugi głos, kobiecy, który teraz usłyszał, był przesłodki. Jak śpiew skowronka o poranku.
– Wcale nie zachowywał się godnie. Nie rozumiem, dlaczego Spencer tak nalegał, by wziąć właśnie tego.
Spencer? Czyli jakiś diabeł nazywa się właśnie Spencer?
– Spencer, tak jak Pan Niebiosów, którego wyroki są niezbadane, też działa w potajemny sposób – wyjaśnił ten pierwszy, niepociągający głos. – Czy Spencer wie, że pani tu jest?
– Naturalnie, że nie! Przecież on uważa, że nadaję się tylko do odszyfrowywania wiadomości!
I nagle cisza. Żadnych głosów, nic już nie skrzypi, nie brzęczy. Co teraz? Wiadomo co. Trzeba wziąć się w garść, skoro za chwilę zostanie wrzucony w ogień piekielny.
Nie, jeszcze nie, bo mówią dalej.
– Teraz musimy być bardzo ostrożni. Czy jest tu ktoś w pobliżu?
– Tylko ten, który zawiaduje grabarzami. Jest w swojej chacie. Dał mu pan tego wina? Tego wzmocnionego?
– Oczywiście. Teraz na pewno nie jest w stanie utrzymać się na nogach.
– Ale w oknie widać światło.
– Widzę przecież, dlatego trzeba zachować się chytrze. Przesunąć go na sam koniec dołu… Spokojnie, nie wolno się spieszyć…Ostrożnie, ostrożnie… Niech pani poda przecinak, muszę tu coś podważyć…
I nagle w tych ciemnościach, przed jego nieruchomymi stopami, pojawiła się kwadratowa, jasna plama. Plama światła! Czyżby wyjście na świat? Natychmiast ożył i zaczął przesuwać się do przodu. Stopy prawie od razu znalazły się na zewnątrz, a po krótkiej chwili cały Oliver.
– Doktorze! Niech pan spojrzy! On już się sam wydostał! Bogu dzięki!
Nad Oliverem pochyliły się teraz jakieś dwa cienie, nad którymi wysoko w górze widać było zakryte szarymi chmurami niebo.
– Panie Lackey? Czy pan mnie słyszy? – zawołała kobieta.
– Tak… – wycharczał.
– On mówi! Bogu niech będą dzięki!
Dziwne, że zwraca się do niego per pan Lackey. Chyba diabeł powinien wiedzieć, kim on jest naprawdę.
– Panie Lackey, musimy pana stąd wydostać – powiedział mężczyzna.
– Ale… Ale gdzie ja właściwie jestem? Piekło to chyba nie jest. Niebo też nie. A więc może czyściec?
– Och… On dalej jest pewien, że nie żyje – szepnęła kobieta. – Panie Lackey, pan żyje, tylko jest w grobie dla biedaków, tym naprzeciwko klasztoru franciszkanów.
– Żyję? Przecież umarłem i zapewne państwo widzieli, że śmierć miałem nielekką.
– Owszem, powiesili pana – przytaknął mężczyzna. – Aleś pan nie umarł i, jak mówiła już pani Lark, jest pan w grobie dla biedaków.
Lark? Czyli skowronek! Jakżeż to imię pasuje do tego urzekającego głosu.
– A niby dlaczego miałbym nie umrzeć? – spytał Oliver, trochę już jednak poirytowany.
– Ponieważ przekupiliśmy kata, żeby skrócił sznur i dopilnował, że kiedy sznur będzie już odcięty, a pan uznany za martwego i włożony do skrzyni, wcale pan martwy nie będziesz.
– Och… – Oliver milczał przez chwilę, musiał przecież przetrawić to, co teraz usłyszał. – Jestem państwu nieskończenie wdzięczny. Ale zaraz…– I teraz jęknął. – Czy uratowaliście mnie dlatego, że tak się płaszczyłem, tak błagałem, że aż się posi… Że zachowałem się haniebnie?
– Może i tak.
Gdzieś w oddali zapiał kur.
– Musimy się pospieszyć. Czy może pan wstać?
Oliver zebrał się w sobie i próbował usiąść. Jednak bezskutecznie.
– Proszę, niech pan się pospieszy! – nalegała Lark. – Bo może pan od tych, co tam leżą, złapać jakąś chorobę. Przecież kładą tam jednego na drugim, przykrywają słomą i przysypując prochem wapiennym. Kiedy grób jest pełny, przysypuje go się ziemią i porasta trawą.
– Czyli zostałem wrzucony między trupy?!
– Niestety tak.
Oliver spędził kilka tygodni w Newgate, w śmierdzącym stęchlizną więzieniu, gdzie karmiono go byle czym, teraz przecież omal go nie powieszono, a więc nadzieja raczej nikła, że teraz starczy mu sił, by wygrzebać się spośród tych trupów. Ale udało się! Wstał, oni go pochwycili i już po minucie leżał, ciężko dysząc na zimnej, mokrej trawie, a nad nim stali pochyleni jego wybawcy. Snipes w kaftanie grabarza i czarnej pelerynie z kapturem nasuniętym na twarz. Widać było tylko wydatny nos, równie wydatną brodę i wymykające się spod kaptura kosmyki siwych włosów.
– Idę teraz do grabarza, żeby powiedzieć, że pogrzebaliśmy nieszczęsnego grzesznika – oznajmił i od razu ruszył w stronę stojącej nieopodal niewielkiej chaty ze ścianami z plecionki.
– Da pan radę wstać? – spytała Lark.
I wtedy Oliver spojrzał na nią i zobaczył, że twarz o delikatnych rysach, obramowana lśniącymi, kruczoczarnymi lokami, wymykającymi się spod skromnego czepka, jest równie urzekająca, jak głos.
– Wielki Boże! Pani, jesteś… aniołem!
Kąciki pełnych, czerwonych ust drgnęły.
– O, nie. To niemożliwe.
– Możliwe. Bo chyba jednak umarłem i jestem w niebie. Pani jesteś aniołem i będziesz mi towarzyszyć przez całą wieczność. Alleluja!
– Nonsens! Proszę podać mi rękę i wstać. Powinien pan jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym miejscu.
I rzecz dziwna, bo kiedy tylko dotknął jej dłoni, od razu poczuł nagły przypływ energii. Bez kłopotu poderwał się z ziemi i wtedy stało się już oczywiste, że Lark o głosie skowronka wzrostem nie grzeszy. Żeby na nią spojrzeć, musiał po prostu patrzeć w dół. I patrzył. I znów coś dziwnego, bo jednocześnie miał wrażenie, że ta całkowicie obca mu osoba jest mu bliska. Jakby łączyła ich jakaś więź. Czy ona czuła coś podobnego? Bo musiała coś poczuć, skoro oczy ma tak szeroko otwarte, jakby była czymś zaskoczona.
– W bezpiecznym miejscu?
– Tak. Na pewno bezpiecznym. Zostanie pan tam, dopóki pańska szyja nie będzie już w porządku.
– Tak. To zrozumiałe. I mam jeszcze jedno pytanie. Do pani.
– Tak, słucham pana.
Dziwne, że właśnie teraz do głowy przyszło mu coś takiego. Głupota? Na pewno. I zuchwałość niebywała. Ale korciło, a więc może sobie pofolgować. Przedtem oczywiście należy się uśmiechnąć. Postarać się, by rzeczywiście był to ten uśmiech, o którym niejedna dama mówiła, że przyćmiewa blask gwiazd.
Uśmiechnął się, ale niestety Lark chyba nie była tym uśmiechem urzeczona. Przechyliła tylko głowę nieco na bok i powtórzyła:
– Słucham pana.
– Tak, już mówię. A ośmielam się zapytać, piękna pani, czy nie zechciałabyś zostać matką mego dziecka.
***
– Spencerze! Nigdy byś nie odgadł, o co on mnie spytał! Jak on śmiał!
Lark, bardzo teraz wzburzona, nerwowym krokiem przemierzała wielką sypialnię w Blackrose Priory. Sypialnię Spencera Merrifielda, hrabiego Hardstaffa, rozpartego na poduszkach na wielkim łożu z baldachimem.
– Mówisz o de Laceyu? A cóż takiego ci powiedział?
– De Lacey? – Lark, wyraźnie zdezorientowana, przysiadła na stołku przy łóżku, obciągając ciepłą spódnicę z kaszmiru. – Byłam pewna, że nazywa się Oliver Lackey.
– To tylko jedno z nazwisk, jakimi się posługuje, kiedy chce sobie ubarwić życie. Dla głupiej zabawy, bo tak naprawdę to lord Oliver de Lacey, baron Wimberleigh, spadkobierca hrabiego Lynleya.
– Czyli to arystokrata?!
Ten bosy mężczyzna w poplamionej koszuli, barchanowym serdaku i podartych spodniach? Przecież wyglądał jak zwyczajny łachmaniarz. Ale kiedy się uśmiechnął…
Chyba zadrżała, bo Spencer spojrzał na nią bacznie. Chociaż może nie ma się czym przejmować. On przecież na nią inaczej nie patrzy. Zawsze tak wnikliwie.
– Tak, ale posługuje się innym nazwiskiem. Zapewne dlatego, by oszczędzić wstydu swojej rodzinie. A teraz zdradź mi, Lark, cóż takiego ci powiedział.
Co powiedział? A to, że chciałby mieć z nią dziecko!
Lark czuła, że jej policzki już płoną. Jak on śmiał spytać właśnie o to ją, kobietę, której dusza wypełniona jest modlitwą! Która jego pytaniem była tak zaskoczona i upokorzona, że bąknęła jedynie, by schował się w powozie i tam czekał na doktora Snipesa. A potem natychmiast odsunęła się od niego.
A teraz, kiedy Spencer nadal patrzył na nią tak badawczo, absolutnie nie była w stanie powiedzieć mu prawdy.
– Ach! Nie pamiętam już, co dokładnie powiedział, ale zachował się po grubiańsku.
– W końcu otarł się o śmierć. Miał prawo nie być w najlepszym nastroju.
Dziwne, że Spencer, zwykle surowo osądzający ludzi, teraz raptem jest taki tolerancyjny.
– Mógłby jednak zadbać o maniery – bąknęła, pragnąc z całego serca, by te rumieńce wreszcie znikły z jej policzków. – A czy możesz mi powiedzieć, Spencerze, dlaczego ci zależało, by uwolnić właśnie Olivera de Laceya?
– A… Coś tam sobie umyśliłem. Tym bardziej, że lata lecą, a ja coraz bardziej nie domagam.
– W takim razie trzeba poszukać jakiegoś innego medyka…
– Co będzie, to będzie, Lark. Nie boję się śmierci. Przyjdzie do każdego. Jednak zanim przyjdzie po mnie, chcę zadbać o twoją przyszłość. Przecież kiedy odejdę, zostaniesz sama, a masz zaledwie dziewiętnaście wiosen. Dwór w Evensong należy już do ciebie, ale ja chcę zostawić ci wszystko, co posiadam. Żebyś nie musiała się o nic martwić. I tu jest pewien szkopuł…
– Chodzi o Wyntera?
– Tak. O mego syna.
Spencer powiedział to niemal z odrazą. Wynter Merriefield był jego synem z pierwszego małżeństwa z Eleną de Dura.. Doña Elena niestety miała swego angielskiego męża za nic i romansowała z wieloma młodszymi od niego mężczyznami. W rezultacie ona i Spencer byli sobie zupełnie obcy. Małżeństwo się rozpadło, ale nie było to małżeństwo bezdzietne. Doña Elena, porzucając przed ćwierćwieczem Spencera, zataiła przed nim, że jest przy nadziei. Pojechała do Szkocji, tam urodziła syna i od samego początku karmiła go nienawiścią do ojca, jednocześnie wpajając mu miłość do królowej Marii.
Jakieś dwa i pół roku temu Wynter zaczął pojawiać się w Blackrose Priory. Jak sęp czyhający na swoją ofiarę, czyli na śmierć coraz bardziej podupadającego na zdrowiu ojca. Lark prawie codziennie widywała go przez okno swego pokoju. Był wysoki, smukły i bardzo urodziwy, jak młody bóg. Galopował na karym koniu po podmokłych łąkach nad rzeką albo jeździł po zboczach wzgórz, gdzie koń mógł poszczypać sobie bujną trawę.
– Zgodnie z prawem moje dobra dziedziczy Wynter, jako jedyny potomek płci męskiej – mówił dalej Spencer. – Kiedy rozstałem się z moją pierwszą żoną i wystąpiłem o anulowanie małżeństwa, nie miałem pojęcia o jego istnieniu. Ale dowiedziałem się niebawem i uznałem go za swoje dziecko. Bo i dlaczego miałbym tego nie zrobić? Przecież to nie jego wina, że urodziła go kobieta, która nauczyła go nienawiści.
– Przepraszam, że mówię o nim nieprzyjaznym tonem – bąknęła Lark. – Przecież to oczywiste, że jest twoim jedynym spadkobiercą.
Wynter Merrifield, z którym jednak coś ją łączyło. Tamte wspólne chwile, o których tak bardzo chciała zapomnieć…
– Wynter, bardzo oddany królowej Marii i zagorzały katolik, chce, by w Blackrose Priory znów był dom zakonny. Co nie może się stać. Mnisi, którzy mieszkali tu przed kasatą zakonu, byli rozpustni. A ja starałem się bardzo, by to miejsce stało się tym, czym jest teraz, i chcę mieć pewność, że nic się nie zmieni. Martwię się też, jak to będzie z tobą, Lark.
– Niepotrzebnie, Spencerze. Doktor Snipes i jego żona na pewno się mną zaopiekują. Poza tym wiem już sporo i mogłabym być doktorowi pomocna.
Spencer pokiwał głową.
– Ale ja i tak zamierzam wydziedziczyć Wyntera. Decyzję już podjąłem.
– Dlaczego? Przecież to twój syn…
– Któremu nie mogę zaufać. Przecież trudno, żebym nie widział, jak bardzo jest mi nieprzychylny. Dlatego chcę go pozbawić prawa do spadku. I tu będę potrzebował twojej pomocy, Lark. Jestem przykuty do łóżka, a więc chciałem cię prosić, byś znalazła mi dobrego jurystę. Kogoś godnego zaufania i biegłego w swoim fachu. Kto potrafi być dyskretny i, co ważne, pozbawiony jest skrupułów.
– Kogoś bez skrupułów? Dziwne. Takich ludzi przecież nie darzysz estymą.
– Trudno. Tak musi być…
Spencer urwał, bo zaczął kasłać. Okropnie, więc Lark szybko poklepała go po plecach i przemówiła bardzo łagodnym teraz głosem:
– Naturalnie, znajdę ci najchytrzejszego spośród londyńskich jurystów. Oczywiście takiego, który będzie pozbawiony wszelkich skrupułów. Na pewno!
Lark, podchodząc do naprawdę okazałego domu z muru pruskiego, trudno było uwierzyć, że Oliver de Lacey mieszka właśnie tutaj. W tym domu i w tym miejscu nad Tamizą, gdzie było mnóstwo rezydencji londyńskich notabli i wspaniałe tarasowe ogrody ciągnęły się aż do nabrzeża. Ale skoro ponoć tu mieszkają de Laceyowie, trzeba zastukać do tych drzwi. Zastukała i po chwili w progu pojawiła się bardzo już posunięta w latach, pulchna kobieta oparta na lasce.
– Dzień dobry. Czy zastałam lorda Olivera de Laceya?
– Kogo?! Kogo?! – spytała starsza pani, przykładając do ucha trąbkę.
– Olivera de Laceya!
– A co tak krzyczy! Przecież nie jestem jeszcze głucha jak pień. Nie, nie ma go jeszcze. Niech panna wejdzie do środka i powie mi, co ją tu przywiodło.
Lark przekroczyła próg i stanęła jak wryta. Nic dziwnego, skoro miała wrażenie, jakby raptem znalazła się w środku jakiegoś zegara monstrualnej wielkości. Bo wszędzie, na kominku i przed schodami, i wzdłuż ścian widniały gigantyczne koła zębate, połączone drutem i łańcuchami.
Czyżby to była sala tortur? Może ci de Laceyowie są katolikami, którzy…
– Wystraszyła się pani? – spytała Nance, wskazując laską na złowrogie zębatki. – To wszystko może i wygląda groźnie, ale na pewno nikomu krzywda się nie dzieje. To wynalazki ojca sir Olivera. Niech pani popatrzy!
Nance nachyliła się i zaczęła kręcić jakąś korbą koło podestu schodów. I po chwili podest, na którym stało krzesło, raptem zazgrzytał i zaczął się podnosić.