Niedobrana para (ebook)
Edward, porzucony w dzieciństwie przez matkę, a niedawno zdradzony przez narzeczoną, nie ufa kobietom. Jednak jeśli chce odziedziczyć tytuł i rodzinną posiadłość, musi szybko znaleźć żonę. Nie zawraca sobie głowy szukaniem odpowiedniej kandydatki, proponuje formalny związek dziewczynie znikąd, której prawie nie zna. Selina nienawidzi arystokratów za pychę i pogardę, z jaką traktują niżej urodzonych. Mimo to przystaje na propozycję Edwarda, bo dzięki temu zyska ochronę i bezpieczną przystań. Żadne z nich nie chce się angażować, małżeństwo traktują jako najprostszy sposób rozwiązania problemów. Wszystko dokładnie zaplanowali, ale uczucia rządzą się własnymi prawami. Selina i Edward odnajdą spokój i szczęście, tylko gdy chociaż jedno z nich odważy się złamać warunki wzajemnej umowy.
Fragment książki
Selinie Agres groziła śmierć i w dodatku sama była sobie winna. Czy nie ostrzegano jej tysiące razy, by trzymała się jak najdalej od tych potworów z angielskiej arystokracji? Słowa babki Zillah dźwięczały jej w głowie, gdy pędziła przed siebie, próbując ocalić życie. Kopyta Dżalego pozostawiały głębokie ślady w mokrej ziemi.
Była głupia. Przecież wielokrotnie widziała ich niegodziwość i okrucieństwo. Wyraźnie pamiętała oczy matki w chwili jej śmierci. Inne wspomnienia były zatarte: urywki kołysanek śpiewanych w letnie wieczory, gdy usypiało ją rytmiczne skrzypienie kół wozu; kwiatowy zapach, którego nigdy nie potrafiła wyraźnie określić. Ale wspomnienie tych oczu, zawsze pełnych życia i humoru, które zasnuwała mroczna mgła, utkwionych w twarzy dziewczynki, która nie rozumiała, dlaczego światło znika z twarzy mamy…
Pochyliła się niżej nad szyją konia, popędzając go do szybszego biegu. Na sekundę zerknęła przez ramię. Na szczęście prześladowcy, na znacznie gorszych koniach, zostawali z tyłu, i Selina poczuła iskierkę nadziei. Dżali był uparty i pokryty bliznami, ale na płaskim terenie żaden inny koń nie mógł się z nim równać. Kiedyś był koniem jej matki; Selina pobłogosławiła ją w duchu za to, że tak doskonale ułożyła wierzchowca. Może dzięki temu jednak uda jej się ujść z życiem.
Jesienny wiatr, zapowiedź nadchodzącej zimy, szarpał jej ubraniem i wywiał kosmyki włosów spod wstążki. Pośpiesznie odgarnęła je z twarzy, drugą dłoń zaciskając kurczowo na wodzach. Nie mogła się teraz zatrzymać. Jeszcze tylko jeden płot do przeskoczenia, a potem, o ile pamiętała, gładkie zbocze prowadziło do gęstego zagajnika. Może uda jej się tam ukryć. Niemal dwanaście lat minęło od dnia, gdy po raz ostatni postawiła stopę na tej ziemi, i mogła się tylko modlić, by pamięć jej nie zwiodła i wspomnienia okazały się prawdziwe.
– Dalej, Dżali! – zawołała donośnie, przekrzykując wiatr. Serce tłukło się w piersi jak uwięzione zwierzę. Koń rzucił się naprzód, oddychał równie szybko jak ona.
W ogóle nie zamierzała podchodzić tak blisko. Ale co miała zrobić, zostawić tę biedną dziewczynkę samą w lesie? Może to byłoby lepsze rozwiązanie. Ulitowała się nad dzieckiem i proszę, co jej z tego przyszło.
Na widok romskiej kobiety niosącej na rękach szlochające angielskie dziecko – i to nie byle jakie dziecko, lecz córkę samego sędziego Ambrose’a Fulbrooke’a – jego ludzie natychmiast wyciągnęli mylne i jakże groźne wnioski. Nawet im nie przyszło do głowy, że dziewczynka uciekła guwernantce i zgubiła się w lesie. Przecież wszyscy słyszeli, że Romowie są społecznością złodziei i włóczęgów. Oczywiście Romka ukradła dziecko – tylko taki przebieg wypadków przyszedł im do głowy.
Selina doskonale znała uprzedzenia przeciwko jej ludowi. Wszyscy ich unikali. Romowie przywykli do tego i żyli na obrzeżach społeczeństwa. Radzili sobie, jak mogli, byli silnymi ludźmi, a Selina była najlepszym przykładem ich niezłomnego ducha. Od najwcześniejszych lat życia ciężko pracowała, zbierała pożywienie, nosiła wodę, pomagała papie układać konie przeznaczone na sprzedaż. Dłonie miała pokryte odciskami, skórę opaloną i z każdym rokiem stawała się coraz bardziej podobna do swojej dobrej, utalentowanej matki, którą odebrano jej w tak okrutny sposób. Nawet papa skomentował kiedyś to podobieństwo, patrząc, jak jego córka ujeżdża nowego kucyka. Zwierzę było płochliwe i wystraszone, ale Selina poradziła sobie z nim dzięki łagodności i determinacji. Ojciec, siedzący na wozie, z fajką w dłoni, skinął na nią.
– Jak myślisz, Lino, mogłabyś go już dosiąść?
– Tak mi się wydaje, papo – uśmiechnęła się, ocierając pot z czoła grzbietem dłoni. – To mądry, pracowity koń.
– Chyba masz rację. Masz dobre oko. To po mnie.
Przez chwilę pykał z fajki i Selina widziała, jak uśmiech znika z jego ogorzałej twarzy.
– Wszystko inne odziedziczyłaś po matce. Z dnia na dzień stajesz się coraz bardziej do niej podobna.
– Dziękuję, papo – powiedziała Selina cicho i odwróciła głowę, gdy jej silny, wysoki papa szybko ocierał łzę z twarzy starą czerwoną chustką. Ten obraz pozostał z nią na zawsze i zawsze wywoływał ściskanie w gardle.
Ogrodzenie było już przed nią – szeroka konstrukcja, przechylona do tyłu pod kątem, który utrudniał skok. Selina zaklęła pod nosem i zaryzykowała kolejne spojrzenie przez ramię. Wciąż za nią jechali. Teraz było ich trzech, dwóch w zwykłych przyszarzałych strojach gajowych, a trzeci jechał za nimi, zbyt daleko, by mogła go wyraźnie zobaczyć. Zdawało jej się, że dostrzegła błysk błękitu na tle przytłumionej szarości ponurego jesiennego nieba. Kiedy dołączył do pościgu?
Ale nie miało znaczenia, ilu ich było. Musiała uciec im wszystkim lub zginąć.
– Skacz, Dżali! – Dotknęła boku konia obcasem. Galopował z rozwianą grzywą, gotów do skoku. Gdy odbił się od ziemi, powietrze gwałtownie uderzyło ją w twarz i do oczu napłynęły łzy, ale przelecieli nad płotem i teraz już była pewna, że ucieknie.
A potem niespodziewanie upadli. Dżali zahaczył tylnym kopytem o płot, zatoczył się na bok i potknął. Selina przeleciała nad jego łbem i upadła na ziemię w plątaninie karmazynowych spódnic i wełnianych szali.
Leżała oszołomiona, dysząc ciężko. Wiele razy spadała z koni, ale nigdy z tak wysokiego jak Dżali. Jednym z powodów, dla których dostała tego konia na osiemnaste urodziny, była jego stabilność. Po tym, co przytrafiło się jej matce, papa nie chciał ryzykować bezpieczeństwa jedynego dziecka. Cóż to by była za okrutna ironia losu, gdybym teraz zginęła, pomyślała Selina. Nigdy nie powinniśmy byli tu wracać, nawet jeśli ten morderca Charles Fulbrooke wyjechał za morze.
Prześladowcy widzieli jej upadek. Teraz już wyraźnie słyszała tętent zbliżających się kopyt. Leżała bezwładnie na przemoczonej ziemi z jednym ramieniem wyrzuconym przed siebie, drugim skręconym i przygniecionym ciężarem ciała. Podniosła się i skrzywiła, gdy ból przeszył jej nadgarstek. Gdzie jest Dżali? Rozejrzała się pośpiesznie i wreszcie go zauważyła. Stał w pobliżu, z uszami przy głowie, i patrzył na zbliżających się jeźdźców. Nie miała już czasu, żeby do niego dobiec. Pozostawała tylko jedna możliwość.
Puściła się biegiem. Zagajnik był już na szczęście blisko. Gdyby udało jej się wbiec między drzewa i wspiąć się wystarczająco wysoko, mogłaby się skryć wśród pomarańczowych i żółtych baldachimów jesiennych liści. Wiedziała, że Dżali da sobie radę i w razie konieczności sam wróci do taboru. Babcia Zillah będzie się zamartwiać, jeśli koń wróci bez niej, ale Selina nic na to nie mogła teraz poradzić.
Dotarła do linii drzew i na łeb na szyję rzuciła się przed siebie przez rdzawy dywan opadłych liści.
– Za nią!
– Nie pozwól jej uciec!
Słyszała za plecami szorstkie okrzyki, dlatego coraz szybciej parła naprzód, przedzierając się przez zarośla. Ostre gałęzie uderzały ją w twarz, raniąc do krwi, mimo to biegła dalej, szukając drzewa o wystarczająco niskich gałęziach, by mogła się na nie wdrapać.
Tam! Jakby zesłany przez boską opatrzność wyrósł przed nią ogromny dąb wsparty na sękatych korzeniach. W jednej chwili podciągnęła się w górę, ignorując ból zranionego nadgarstka, i skryła się między liśćmi. Prześladowcy, z twarzami zaczerwienionymi od wysiłku, wpadli między drzewa tuż za nią.
– Którędy ona pobiegła?
– Nie widziałem!
– Straciłeś ją z oczu?
Selina zerknęła przez gałęzie na dwóch gajowych stojących zaledwie kilka metrów od jej kryjówki. Karmazynowa spódnica stapiała się z barwami liści. Dłonie miała mokre od potu. Gdyby spojrzeli w górę… Dlaczego po prostu nie powiedziała temu dziecku, w którą stronę trzeba iść? Nienawidziła właścicieli ziemskich za ich arogancję i obłudę, za sposób, w jaki traktowali jej lud oraz, oczywiście, za udział w śmierci mamy. Nie miało znaczenia, że sam sędzia – właściciel tej ogromnej posiadłości i imponującego Blackwell Hall – nie był bezpośrednio odpowiedzialny za śmierć Diamandy Agres. Dla Seliny było oczywiste, że wszyscy członkowie wyższej klasy są ulepieni z tej samej gliny. O ile Selina wiedziała, sędzia Ambrose przed dwunastu laty pomógł swemu bratu Charlesowi uciec na Kontynent i uniknąć oskarżenia. Gdyby tylko Selina potraktowała dziewczynkę z pogardą, na jaką tamta zasłużyła ze względu na swoje pochodzenie, i nie próbowała zaprowadzić jej do domu położonego o niecałą milę dalej… Westchnęła ciężko. Zawsze miała zbyt miękkie serce. Widok dziecka w ubłoconej sukience, ściskającego w ręku lalkę, dziwnie ją poruszył, może dlatego, że sama straciła matkę, gdy miała zaledwie osiem lat. Dziecko szlochało, wołając mamę, więc Selina po krótkiej chwili wahania okryła ją własnym szalem i poniosła w stronę Dżalego.
Zresztą to nie była wina dziewczynki, że urodziła się akurat w takiej rodzinie. Jej ojciec nikogo już nie skrzywdzi, pomyślała Selina ponuro. Sędzia Ambrose Fulbrooke od niemal miesiąca spoczywał sześć stóp pod ziemią – śmiertelna kombinacja porto i zbyt tłustego jedzenia sprawiły, że zmarł na serce podczas gry w pokera. W każdym razie takie plotki dotarły do Romów. Majątek miał odziedziczyć jego syn, ale na razie jeszcze go tu nie widziano i dlatego Romowie uznali, że mogą bezpiecznie rozłożyć się z taborem na ziemiach Fulbrooke’ów. Selina teraz żałowała tej decyzji każdą cząstką swej istoty.
Trzeci mężczyzna przekopywał się przez opadłe liście.
– Wiedziałem, że będzie nas śledził – jęknął jeden z gajowych. – Tak mówiłem, nie? A teraz zobaczy, że pozwoliliśmy jej uciec…
– Harris! Milton! Co się stało?
Selina skrzywiła się, słysząc ten głos. Sposób wymowy samogłosek i pewność siebie wskazywały na człowieka urodzonego w najwyższych sferach. Spojrzenie między gałęziami potwierdziło jej podejrzenia: wysoki mężczyzna, zwrócony plecami do niej, był uosobieniem dobrze urodzonego Anglika. Dżentelmen, ubrany w dobrze skrojony niebieski płaszcz, miał bryczesy wsunięte w porządne, czyste skórzane buty do jazdy konnej. Jego włosy miały barwę ciemnego złota. Zmarszczyła brwi. Ten wyjątkowy kolor włosów… czy widziała go już kiedyś wcześniej?
– No mówcie, nie trzymajcie mnie w napięciu! – Głos był głęboki i pełen humoru. – Widziałem, jak twoja żona, Milton, pobiegła do domu z moją siostrą, a potem obydwaj rzuciliście się w pościg za kimś, więc pytam ponownie: co się stało?
– No tak, proszę pana – odezwał się jeden z gajowych, wyraźnie zdenerwowany. – Robiliśmy zwykły obchód i naraz widzimy, że jakaś Cyganka niesie pannę Ophelię, która zanosi się płaczem. Tak było, Harris?
– Płakała na całe gardło, sir – podjął drugi. – Więc odebraliśmy ją tej dziewczynie. Tłumaczyła nam, że panna Ophelia się zgubiła, ale wcale jej nie uwierzyliśmy. Na pewno próbowała ją ukraść.
– I dlatego zaczęliście ją ścigać? Dwóch przeciwko jednej kobiecie, a ona i tak się wam wymknęła?
Gajowi przestąpili z nogi na nogę.
– Wie pan, sir, jacy są ci Cyganie. Jak piskorze.
– Tak. Widzę, że to było dla was za trudne. – Selina nie widziała twarzy mężczyzny, ale była pewna, że się uśmiechnął. – Nieważne. Wszystko dobrze, co się dobrze kończy. Moja siostra jest już bezpieczna z guwernantką.
– Dzięki Bogu. Ale wie pan, sir… – Gajowy złowróżbnie ściszył głos; włosy na karku Seliny stanęły dęba. – Jeśli kiedyś znowu ją spotkamy albo znajdziemy to ich śmierdzące obozowisko, to…
– To damy im niezłą nauczkę, sir. Z wielką radością – wtrącił drugi.
– Tak, Milton. Rozumiem, co masz na myśli. – Wykształcony głos brzmiał teraz chłodno, wręcz lodowato. – Miejmy nadzieję, że ta kobieta jest już daleko. Tak byłoby najlepiej dla wszystkich.
– Tak, sir.
– Jedźcie już. Dobrego dnia, panowie.
– Dobrego dnia, sir.
Mężczyźni odeszli. Selina słyszała ich kroki na wilgotnej ziemi, a potem brzęk uprzęży, coraz słabszy i słabszy, aż w końcu pozostał tylko szum wiatru w koronach drzew. Odetchnęła z ulgą. Była bezpieczna. Zapuściła się do jaskini lwa i cudem udało jej się uciec.
– Możesz już zejść, panienko. Jesteś bezpieczna.
Selina zastygła. Wciąż był na dole! Serce zamarło jej w piersi, a potem zaczęło bić tak mocno, że mężczyzna stojący pod dębem musiał je słyszeć. Przycisnęła się do sękatego pnia drzewa i ostrożnie zerknęła w dół. Zobaczyła czubek dziwnie znajomej jasnej głowy.
– Wiem, że tam jesteś. Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy.
Gardło miała zupełnie wyschnięte. Radość okazała się przedwczesna. Była uwięziona. W żaden sposób nie mogła stąd zniknąć tak, żeby jej nie zauważył.
– Proszę, panienko. Nie musisz się mnie obawiać.
Puls Seliny przyspieszył. Czy uważał ją za głupią? Naturalnie, z pewnością tak.
– Nie mam się czego obawiać? Ścigał mnie pan jak zwierzę przez trzy mile. Proszę wybaczyć, że nie zeskoczę z tego drzewa na pstryknięcie palcami.
Z dołu rozległ się wybuch śmiechu.
– Doskonale rozumiem, dlaczego mogło ci się tak wydawać. Z przyjemnością wszystko ci wyjaśnię, jeśli zejdziesz z tego drzewa.
– Nie zejdę.
Jeszcze raz spojrzała przez liście na jasne kędziory prześladowcy. A niech go, nie poruszył się nawet o cal. Ostre krawędzie kory wbijały się w jej ciało. Zmieniła nieco pozycję i głośno zaklęła, gdy spróchniała gałąź spadła na ziemię. Słysząc nagły trzask, mężczyzna szybko obrócił głowę i Selina dopiero teraz zobaczyła jego twarz.
Zaparło jej dech. Znała go. Nie z nazwiska – wtedy, przed laty, nie przedstawili się sobie oficjalnie. W tym samym lesie przed laty spotkała dziwnego chłopca, który przyciskał do policzka kawałek mchu, próbując zatamować krew sączącą się między palcami. Ile miał wtedy lat? Może dwanaście, a Selina osiem. Był pierwszym szlacheckim dzieckiem, jakie widziała z bliska. Rzadkie połączenie piwnych oczu i złocistych włosów mocno wryło się w jej pamięć. Niewątpliwie to był ten sam człowiek. Przeszył ją dziwny dreszcz i lęk nieco ustąpił.
On jest przystojny. Ta myśl pojawiła się nie wiadomo skąd i zupełnie ją zaskoczyła. Selina potrząsnęła lekko głową, jakby chciała oczyścić umysł. Czuła, że na jej policzki powoli wypełza rumieniec, gdy patrzyła na mocną szczękę, prosty nos i usta leciutko wygięte w uśmiechu. Nie miała pojęcia, dlaczego ten dżentelmen wzbudza w niej tak nieoczekiwaną reakcję, i szczerze mówiąc, wcale jej się to nie podobało.
Kim on był? Skąd się tu wziął? Trzeba było akurat mojego szczęścia, żeby trafić właśnie na niego, pomyślała bezradnie. Na pewno jej nie pamiętał. Była wtedy chudym, brudnym dzieckiem, a on… Zauważyła bliznę na jego policzku w miejscu, gdzie kiedyś opatrzyła krwawiącą ranę – blady półksiężyc, który dziwnym sposobem uwydatniał jeszcze doskonałość jego rysów. Twarz Seliny płonęła. Siedziała nieruchomo, przerażona spontaniczną reakcją własnego ciała. Czuła mrowienie we wszystkich kończynach, serce biło jej jak szalone. Jeśli to rzeczywiście on, to może jej kłopoty nie są tak wielkie, jak się obawiała?
W dzieciństwie przyjął jej pomoc i wydawał się za nią wdzięczny. Żadne z nich nie zdawało sobie wtedy sprawy z przepaści społecznej, jaka ich dzieliła. Może okaże się równie wdzięczny teraz, jako dorosły, i pozwoli jej odejść bez większych kłopotów?
To było wszystko, na co Selina mogła liczyć, i trzymała się kurczowo tej nadziei.
Edward Fulbrooke lekko zmarszczył brwi i zadarł głowę. Przez cały czas wiedział, że ona tam jest. Ci głupcy, Harris i Milton… Oczywiście nie pomyśleli o najbardziej oczywistej kryjówce.
Wrócił z popołudniowej przejażdżki w chwili, gdy dwaj gajowi odjeżdżali pędem sprzed domu. Żona Miltona, Ada, ciągnęła zawodzącą Ophelię do drzwi. Edward zeskoczył z konia, by jej pomóc.
– Och, panie Fulbrooke. Dobrze, że pan przyjechał!
Głos Ady był ledwo słyszalny ponad szlochem Ophelii. Edward wziął dziecko na ręce.
– Wystarczy już tego, Ophie. Co się stało?
Mała natychmiast się uspokoiła, chociaż jej oczy, w tym samym orzechowym kolorze co oczy Edwarda, wciąż lśniły od łez.
– Ned, ta pani tylko chciała mi pomóc, a oni zamierzają ją skrzywdzić!
Opowiedziała mu całą historię. Znów wymknęła się spod czujnego oka guwernantki i zawędrowała tak daleko, że nie potrafiła znaleźć drogi powrotnej do domu. Gdy już niemal straciła nadzieję, że kiedykolwiek jeszcze zobaczy swoją mamę, między drzewami pojawiła się dziwnie ubrana kobieta. Śpiewała piosenkę, której Ophelia nie rozumiała. Na widok dziecka zatrzymała się, jakby wystraszona, ale kiedy Ophelia rozpłakała się i wyjaśniła, że się zgubiła, ta pani owinęła ją swoim szalem, zaprowadziła do czekającego konia – ogromnego siwego ogiera z wielkimi bliznami na bokach – i powiedziała, że zawiezie ją bezpiecznie do domu.
– Ale potem przyszli Harris i Milton i byli bardzo źli. Harris mnie zabrał, a Milton próbował złapać tę panią. Ale ona uciekała… a mnie nikt nie chciał słuchać!
Edward postawił Ophelię na ziemi i bez słowa znów wskoczył na siodło. Nawet przez chwilę nie wątpił, że dziecko mówiło prawdę, zatem nie było chwili do stracenia.