Niezależna panna Violet (ebook)
Rodzice Violet wiązali z tym balem duże nadzieje. Liczyli, że zostaną zaakceptowani przez londyńską socjetę, dzięki czemu ich córka zyska szansę na dobre zamążpójście. Niestety skandal wywołany przez Violet niweczy te plany. Kto chciałby poślubić pannę sympatyzującą z ruchem sufrażystek, która może zostać oskarżona o nieobyczajne zachowanie? Jednak już dzień po balu oświadcza jej się poznany w niezwykłych okolicznościach Adam Beaufort. Jeżeli Violet zostanie żoną tego szanowanego arystokraty, wszyscy szybko zapomną o jej wybrykach. Związek byłby korzystny również dla Adama, który dzięki posagowi żony uratowałby rodzinną posiadłość. Oboje uznają małżeństwo za dobry pomysł, a choć zawarli je z rozsądku, coraz częściej zastanawiają się, czy nie warto zawalczyć o miłość.
Fragment książki
miłość sprawi, że więdnące kwiaty wiedzy wydadzą owoce mądrości, która spłynie na mój umysł, moje zmysły i mą duszę!
Lord Alfred Tennyson, Miłość i obowiązek (1842)
– Co ty wyprawiasz, u licha!
Violet zerknęła w dół ze skraju balkonu na pierwszym piętrze, z trudem utrzymując równowagę. Usiłowała przywiązać sztandar do zewnętrznej strony balustrady. O wiele łatwiej i bezpieczniej byłoby uczynić to za dnia i od wewnątrz, lecz to było wykluczone, a w dodatku zadanie utrudniał ten krzyk z ulicy.
– Co robisz tam w górze? – krzyknął ponownie mężczyzna.
W nikłym świetle gazowych latarni Violet nie mogła dostrzec jego twarzy. Widziała tylko, że jest wysoki i odziany w ciemną pelerynę.
– Przepraszam, ale to nie pańska sprawa!
– Oczywiście, że moja! – wrzasnął. – Zwisasz z mojego balkonu!
– Co takiego? – zawołała Violet.
Zaskoczona, wypuściła z rąk trójkolorowy, fioletowo-zielono-biały sztandar. Usiłując go łapać, wychyliła się, straciła równowagę i runęła w dół.
– Do diabła! – krzyknął nieznajomy.
Błyskawicznie rzucił się do przodu i Violet wylądowała w jego rozpostartych ramionach.
– Och! – jęknęła.
Mogła teraz lepiej mu się przyjrzeć. Miał czarne włosy opadające na czoło, ciemnoniebieskie oczy. Był młodszy, niż wskazywałby na to jego władczy ton głosu, jakim przed chwilą się do niej zwrócił, ale jego oblicze trochę szpecił wyraz zatroskania. Mimo to był jednym z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich Violet kiedykolwiek widziała.
Miała wrażenie, jakby czas się zatrzymał. Spoczywając w silnych ramionach nieznajomego, opanowała oddech.
On też ogarnął spojrzeniem jej twarz, kosmyki kasztanowych włosów wymykające się z koku i spływające na szyję, jej wysokie czoło, policzki, o których wiedziała, że są zbyt pulchne, i błękitne oczy.
Otworzyła usta, by się odezwać.
– Żadnych podziękowań za uratowanie cię – rzucił sucho i postawił ją na bruku.
– Straciłam mój sztandar!
– Sztandar?! Omal nie straciłaś życia!
Wyprostowała się.
– Chętnie oddałabym je za Sprawę.
– A zatem jesteś jedną z tych przeklętych sufrażystek!
– I szczycę się tym. A pan nie musi przeklinać.
– Do cholery, będę robił, co mi się żywnie podoba.
– Ja również! – oświadczyła, tupnąwszy nogą.
– Czyżby? – Spojrzał jej w oczy. – Obiecaj mi, że już nie wdrapiesz się na żaden balkon. To szaleństwo.
– Nie ma pan prawa domagać się ode mnie jakichkolwiek obietnic.
– Dlaczego w środku nocy wspięłaś się na ten balkon?
– Myślałam, że to klub dla dżentelmenów…
Wybrała to miejsce do zawieszenia pierwszego ze sztandarów, gdyż miała nadzieję, że w niedzielną noc będzie puste i uda się jej zrealizować swój zamysł.
– Klub mieści się za rogiem – oznajmił szorstko nieznajomy. – Nad wejściem nie ma żadnego szyldu. Celowo – dorzucił z gniewnym błyskiem w oczach.
Wszystkie te wysokie kamienne budynki z kolumnami i łukowymi oknami były takie podobne. A zaaferowana Violet zapomniała jeszcze raz sprawdzić adres. Nie znała dobrze Londynu i wcześniej przeprowadziła rekonesans, jadąc powozem.
Nagle ogarnęło ją rozbawienie. Stłumiła chichot, ale gniewny grymas mężczyzny starł z jej twarzy uśmiech. Dumnie uniosła głowę.
– Proszę przyjąć moje przeprosiny – rzekła z godnością.
– Wybrałaś niewłaściwy balkon. To mój dom… w każdym razie jeszcze jest mój – dodał i zacisnął szczęki. – Mógłbym kazać cię aresztować pod zarzutem próby włamania.
– Nie jestem włamywaczką – zaprotestowała. – A pan nie ośmieliłby się tak postąpić.
– Przekonaj się – rzekł posępnym tonem. – Jak zdołałaś się tam wdrapać?
– Po tym filarze. – Wskazała na jedną z kolumn w stylu romańskim okalających frontowe drzwi i portyk. – A potem wspięłam się po rynnie.
Dość brudnej rynnie, uświadomiła sobie, spoglądając na swoją sukienkę w niebieskie paski, pobrudzoną teraz smugami rdzy i kurzu.
Mężczyzna powiódł wzrokiem po trasie jej wspinaczki.
– Przyrzeknij mi, żadnego więcej włażenia na balkony. Z pewnością zdajesz sobie sprawę, że to niebezpieczne.
Violet zadrżała w zimnym nocnym powietrzu. Wcześniej zdjęła płaszcz, żeby nie krępował jej ruchów, a wspinaczka na krawędź balkonu rzeczywiście okazała się trudniejsza, niż przypuszczała. Nadal trzęsły się jej nogi. Gdyby ten mężczyzna jej nie złapał…
– Przyrzeknij mi – powtórzył.
– Skąd pan wie, że dotrzymuje przyrzeczeń?
Wpatrzył się jej w oczy.
– Po prostu wiem.
– Dobrze, przyrzekam.
Nieznajomy cofnął się, wyraźnie uspokojony.
– W takim razie puszczę cię i nie wezwę konstabla. Wierzę, że nie będziesz już wdrapywać się na balkony, chociaż podejrzewam, że nie zaprzestaniesz przywiązywania sztandarów.
Violet odwróciła się i pobiegła.
– Może pan być tego pewien – rzuciła przez ramię.
Adam Beaufort spoglądał za nią, gdy znikała za rogiem. Potarł oczy. Nie potrafił pozbyć się obrazu tej młodej kobiety balansującej na skraju balkonu i kurczowo ściskającej w dłoni sztandar. Nie mógł odmówić jej odwagi, nawet jeśli uważał jej postępek za czysty idiotyzm.
Gdy się zachwiała, instynktownie rzucił się naprzód i chwycił ją w ramiona niczym rybę w sieć. Wciąż jeszcze pamiętał, jak trzymał ją w objęciach. Miała brązowe włosy, jasnoniebieskie oczy i pełne policzki. Przypomniał sobie jej uśmiech, gdy uświadomiła sobie, że pomyliła adres. Nie była pięknością, jednak całkiem ładną młodą kobietą, zarazem emanowała z niej siła i żelazna determinacja.
Mimo woli podziwiał ten rodzaj kobiecej determinacji. Jego młodsza siostra Jane i starsza Arabella również były obdarzone silnymi charakterami, ale po śmierci ojca pozostały zdane na niego we wszystkich kwestiach, także finansowych.
Mocno zacisnął zęby. Nie uchylał się od tej odpowiedzialności, jednak musiał już podjąć kilka niełatwych decyzji. Rola głowy rodziny była czasami diabelnie trudna.
„Nie musi pan przeklinać”, zabrzmiały mu w głowie słowa tamtej kobiety. Zmarszczył brwi. Miała niecodzienny akcent, chyba z północnych rejonów kraju. Nie była – jak by ujęły to snobistyczne przyjaciółki jego matki – „z naszej sfery”.
Wpatrzył się ponuro w zaniedbane frontowe drzwi swojego londyńskiego domu. Przynależność do „naszej sfery” wymagała kosztownych starań. Z ogrodzenia z kutego żelaza schodziła czarna farba, a drzwiom także przydałoby się odmalowanie. Marmurowe frontowe schody były zmatowiałe i brudne, wydeptane krokami służących, którzy nieustannie krążyli pomiędzy tym miejscem a wiejską posiadłością Beauley Manor. Nie stać go było na utrzymanie służby w obydwu domach. Obie te rezydencje wymagały gruntownego remontu. Do tego dochodziły jeszcze koszty utrzymania jego matki oraz Arabelli i Jane. Siostry zjawią się w Londynie na jutrzejszym balu. Żadna z nich nie poprosiła o nową suknie balową, która prawdopodobnie kosztowałaby fortunę.
Fortunę, której nie posiadał.
Kątem oka dostrzegł tkaninę trzepoczącą na wietrze na platanie. Podszedł i ściągnął z gałęzi fioletowo-zielono-biały sztandar, rozdzierając go przy tym. Przyjrzał mu się w świetle latarni na rogu ulicy. Sztandar nie był z bawełny czy mocnego sukna, lecz z cienkiego jedwabiu. Trzy kolorowe pasy zszyto razem trochę niewprawnym ściegiem. W rogu białego pasa wyhaftowano maleńki fiołek.
Adam zwinął sztandar i schował za pazuchę peleryny.
Na wspomnienie tej młodej kobiety, balansującej na skraju balkonu ze sztandarem sufrażystek w ręku, roześmiał się głośno, pierwszy raz od wielu miesięcy.
Violet westchnęła i spruła krzywy szew haftu. Od upadku z balkonu ubiegłej nocy w ramiona ciemnowłosego nieznajomego nie potrafiła się skupić. Przez tych kilka chwil czuła się w jego mocnych objęciach tak spokojnie i bezpiecznie. Było to przedziwne, niezapomniane wrażenie. Jednak najprawdopodobniej nigdy więcej nie zobaczy tego mężczyzny. Na tę myśl serce ścisnął jej dziwny skurcz żalu.
Wbiła w biały jedwab igłę z nawleczoną fioletową nicią i odłożyła haft do woreczka z przyborami do szycia leżącego na palisandrowym stoliku. Musiała szybko wykonać następny sztandar sufrażystek. To jedyna korzyść z jej umiejętności szycia. Matka ostatnio zdziwiła się, gdzie się podziały wszystkie fioletowe jedwabne tkaniny.
– Zastanawiałam się, czy nie powinnyśmy zmienić ci imienia – oświadczyła teraz matka leżąca na aksamitnym szezlongu, przeglądając ilustrowany magazyn mody.
Violet popatrzyła na nią ze zdumieniem.
– Co jest złego w imionach Violet Regina?
– Mogłoby brzmieć bardziej z francuska, na przykład Violette. Wszystko, co francuskie, jest obecnie bardzo modne.
Violet stanowczo pokręciła głową.
– Nie, mamo. Jesteśmy, kim jesteśmy. Bardzo lubię moje imię.
– Masz imię jak nazwa czekolady – mruknęła matka.
– I jak uroczy kwiatek fiołek – dodał ojciec, wchodząc do salonu pełnego modnych porcelanowych ozdób zakupionych przez żonę.
– Och, tato! – Violet zerwała się z krzesła, przebiegła przez pokój i objęła go mocno w pasie. Pomyślała z uśmiechem, że staje się to coraz trudniejsze, gdyż ojciec, zawsze korpulentny, ostatnio jeszcze bardziej się zaokrąglił i przypominał pękatą baryłkę. – Myślałam, że pojechałeś do Manchesteru, do fabryki.
– Odłożyłem podróż na północ do przyszłego tygodnia – wyjaśnił, odwzajemniając jej uścisk. – Twoja mama namówiła mnie, żebym został w Londynie i przyszedł na te jutrzejsze wieczorne tańce.
– Na bal – poprawiła go żona.
Mrugnął do niej.
– Tak, moja urocza Adelino, udamy się na bal. I będziecie obie miały najpiękniejsze, najkosztowniejsze suknie. Chcę, aby moje panie wyglądały prześlicznie. Coombesowie muszą mieć wszystko, co najlepsze.
Tego ranka krawiec z Bond Street dokonał ostatnich poprawek sukni Violet. Jednak nawet to nie złagodziło jej niepokoju przed tą imprezą. Gdyby tylko rodzice nie wiązali z tym takich oczekiwań. Mimo to zamierzała cieszyć się balem.
– Moja suknia jest piękna – przyznała. – Ozdobiona koronkami i fioletową szarfą.
– Najlepszymi belgijskimi koronkami – uściśliła matka.
– Zgadza się – potwierdził ojciec, z satysfakcja zacierając dłonie.
Violet uśmiechnęła się do niego i znów ujęła igłę. Nawet za wszystkie belgijskie koronki świata nie przyznałaby się ojcu, jak bardzo obawia się jutrzejszego balu. Tylko myśl o tym, co planowała zrobić, dodawała jej otuchy.
***
Zataiłem te sprawy przed obcymi uszami.
Lord Alfred Tennyson, Miłość i obowiązek (1842)
– Dlaczego żaden z tych mężczyzn nie prosi mojej córki do tańca? Czyżby nie dostrzegali najładniejszej dziewczyny w tej sali?
Violet sięgnęła ponad stolikiem i ścisnęła rękę ojca. Nawet przez swoje białe giemzowe rękawiczki wyczuła, że dłoń miał gorącą i spoconą.
Wyjął z kieszeni wieczorowego fraka chustkę w grochy i otarł czoło.
– Na Boga, ależ tu duszno. Może to i lepiej, Violet, że nie musisz tańczyć w tym ścisku.
Ogarnęła spojrzeniem salę balową. Na lśniącym parkiecie wirowały pary – mężczyźni w czarnych strojach wieczorowych i śnieżnobiałych koszulach, kobiety w barwnych jedwabiach, taftach, atłasach i koronkach. Na podeście w drugim końcu pomieszczenia orkiestra grała walca Straussa, który Violet ćwiczyła podczas lekcji tańca. Powietrze wypełniały muzyka, gwar rozmów, śmiechy i brzęk kieliszków z szampanem.
Wszyscy troje siedzieli sami na delikatnych złoconych krzesłach w niewielkiej wnęce przy parkiecie tanecznym. W przeciwieństwie do kilku innych wnęk, czerwone atłasowe kotary były rozsunięte, zapraszając gości do podejścia. Jednak jak dotąd nikt się nie zbliżył i karnet balowy Violet, leżący na lnianym obrusie, pozostawał pusty.
Jej matka zamrugała gwałtownie.
– Sądziłam, że Violet będzie miała mnóstwo partnerów do tańca. Mieliśmy dużo szczęścia, że dostaliśmy zaproszenie.
– Nie przejmuj się, mamo – rzekła Violet stanowczym tonem. – Nie zależy mi na tańcach. W każdym razie nie dzisiejszego wieczoru.
Prawdę mówiąc, uwielbiała tańczyć i odkąd się tu zjawiła, nogi same rwały się jej do walca.
Na jej policzkach płonęły rumieńce. To od panującego w sali gorąca, powiedziała sobie i wypiła łyk szampana. Nie chciała czuć się poniżona niewątpliwie chłodnym przyjęciem jej rodziny na tym balu.
Przygryzła usta, zmarszczyła brwi i popatrzyła na swoją suknię. Być może źle na niej leżała. Miała więcej falbanek i ozdóbek, niż Violet by sobie życzyła – wymogła to jej matka – ale została zamówiona u najlepszego krawca w Londynie, więc była doskonale skrojona. Miała krótkie rękawy odsłaniające przedramiona ponad rękawiczkami, dekolt śmiały, lecz nie nazbyt głęboki, pięknie udrapowany tren oraz fioletową szarfę podkreślającą szczupłą kibić. Nowa francuska pokojówka matki upięła kasztanowe włosy Violet w modny wysoki kok.
Zanim udali się na bal, Violet przejrzała się w zwierciadle nad gzymsem kominka w salonie. Miała chabrowe oczy, a policzki zaróżowione z nieoczekiwanego podekscytowania. Jej nieco wydatny podbródek, odziedziczony po ojcu, przez który nigdy nie zostanie uznana za klasyczną piękność, też był różowawy.
– Jesteś piękna, Violet, tak jak twoja matka – powiedział ojciec z dumą.
To miał być jej pierwszy bal, o którym z pewnością marzy każda dziewczyna. Żywiła nadzieję, że nie będzie tak straszny, jak się spodziewała.
Jednak okazał się chyba jeszcze gorszy. Jej obawy były uzasadnione. Nikt nie odezwał się do niej ani do jej rodziców. Ściśle biorąc, nie zostali wykluczeni ze śmietanki towarzyskiej, gdyż nigdy ich do niej oficjalnie nie przyjęto. Jednak z pewnością nie powitano ich z otwartymi ramionami czy choćby z przyjaźnie wyciągniętą dłonią. Jedna z młodych dam, która gawędziła z Violet podczas ich lekcji konnej jazdy w Hyde Parku, teraz zachowywała się, jakby jej nie widziała, gdy Violet pomachała do niej nieznacznie przez salę.
Violet powiedziała sobie stanowczo, że nie przejmuje się tym ze względu na siebie. Martwiła się jednak o ojca i jego wygórowane nadzieje. Był taki rozpromieniony, gdy wsiadali do ich nowego czterokonnego powozu. A także o matkę.
Kiedy zajechali na miejsce, Violet stanęła w holu wejściowym w pobliżu kilku bogatych, utytułowanych wdów i jej uszu dobiegła złośliwa, prowadzona szeptem rozmowa.
– Ta rodzina Coombesów przyjechała na sezon towarzyski do Londynu, żeby spróbować wydać za mąż córkę. Nie wydaje się, aby mieli na to wielkie szanse – rzekła jedna z nich.
– Pomimo ich wszystkich czekoladek – dorzuciła druga z kpiącym chichotem.
– Nic dziwnego, moja droga. Widziałaś matkę dziewczyny? Jest cała w ozdobach z piór i dźwiga na sobie tyle brylantów, że mogłaby rywalizować z żyrandolami.
Violet odwróciła się od nich, zaczerwieniona z oburzenia. Dlaczego jej matka nie miałaby nosić tylu brylantów, ile zechce? Były to świeżo oszlifowane klejnoty w przeciwieństwie do tych starych, lśniących w naszyjnikach większości innych dam, ale jej matka kochała brylanty, a ojciec uwielbiał ją nimi obdarowywać. Rodzice musieli pokonać wiele początkowych trudności, zanim ich fabryka czekolady w końcu zaczęła prosperować.
Teraz matka ujęła wielki wachlarz ze strusich piór, o wiele za duży jak na standardy preferowane przez te bogate, utytułowane wdowy, ale jakie prawo miały te kobiety, by osądzać jej ukochaną mamę?
– Co mamy robić? – szepnęła matka zza wachlarza. – Czy powinniśmy wrócić do domu?
– W żadnym razie! – powiedzieli jednocześnie Violet i jej ojciec, po czym on dodał: – Wysiedźmy do końca.
Usta matki zadrżały.
– Rozchmurz się, Adelino, zatańczę z tobą następnego walca – rzekł do niej i zerknął na córkę.
– Nie możemy zostawić Violet samej – zaprotestowała matka.
Violet podniosła swój wachlarz z białej koronki ozdobiony wstążką takiego samego koloru co szarfa sukni. Wcześniej powstrzymała matkę przed przystrojeniem go jeszcze pawimi piórami. Nosiła prosty naszyjnik z pereł, podobnie jak jej rówieśnice, ale jej perły były idealnie dobrane pod względem barwy, a naszyjnik spinała kosztowna brylantowa klamra.
– Ani trochę się tym nie przejmuję, mamo – zapewniła. – Nie dbam o to, że podpieram ściany.
– Fiołki być może rosną w cieniu, ale nigdy przy ścianach – powiedział ojciec, gładząc ją po ramieniu, po czym wstał i głęboko skłonił się przed żoną.
Oboje ruszyli w kierunku parkietu tanecznego. Orkiestra zaczęła grać kolejnego walca i ojciec objął matkę.
Violet znów przypomniała sobie, jak tamten nieznajomy chwycił ją w ramiona, kiedy spadała z balkonu. Nie po raz pierwszy napawała się tym wspomnieniem, poczuciem bezpieczeństwa, a także zagrożenia, gdy jego usta znalazły się tak blisko jej ust. Ubiegłej nocy nawet się jej przyśnił.
Zastanawiała się, jak to jest tańczyć z mężczyzną. Zapewne dzisiejszego wieczoru nie dowie się tego, gdyż nikt nie poprosi jej do tańca.
Nieważne, pomyślała i dumnie uniosła głowę.
Już dawno temu sekretnie podjęła decyzję, kiedy tylko została sufrażystką. Oczywiście nie zdradziła jej rodzicom, podobnie jak nie wyjawiła im niczego o swojej działalności. Nie zrozumieliby tego. Jednak zamierzała wytrwać przy swoim postanowieniu. Zrezygnuje z nadziei i marzeń, z własnych pragnień dla większego dobra. Dla Sprawy.
Wyraźnie pamiętała tę chwilę, w której całą sobą poświęciła się Sprawie. Przeczytała o sufrażystkach w „The Times”, który wolała od żurnali mody. Przeniknął ją dreszcz ekscytacji, gdy dowiedziała się o kobietach walczących o prawa wyborcze pod wodzą Emmeline Pankhurst. Pani Pankhurst, podobnie jak Violet, pochodziła z północy Anglii, z Manchesteru. Czyny, nie słowa, powtarzała często, zachęcając kobiety do walki.