Niezwykły rejs / Skłóceni kochankowie
Pewnego dnia Cora Georgiou znajduje na plaży wyczerpanego mężczyznę. Udziela mu pomocy, o nic nie pytając. Nazajutrz mężczyzna zjawia się w kawiarni, w której Cora pracuje, i przedstawia się jako Strato Dukas. Chce się odwdzięczyć i zaprasza ją na miesięczny wspólny rejs. Cora słyszała niejedno o tym milionerze słynącym z rozrywkowego stylu życia, ale propozycja jest zbyt kusząca, by mogła odmówić…
Fragment książki
– Jesteś pewien, że nie chcesz do mnie dołączyć?
Strato zmrużył oczy przed słońcem, obserwując kobietę topless w basenie na swoim superjachcie. Jej piersi podskakiwały w wodzie, a blond włosy były suche i doskonale ułożone.
– Nie. Kontynuuj.
Gdyby chciał pływać, skoczyłby z łodzi. Woda w tej części zachodniej Grecji była przejrzysta niczym kryształ. Ale gdyby Strato chciał popływać, zrobiłby to w morzu, a nie w brodziku, który był w stanie przepłynąć jednym ruchem. A gdyby chciał kobiety…
Na tym polegał problem. Nie chciał tej kobiety. Cztery dni wystarczyły, by mu przypomnieć, że nie lubił bezmyślnego gadania o niczym. Plotkowanie o celebrytach nie mogło się równać z intelektualnie pobudzającą dyskusją ani żartowaniem z kimś o podobnym poczuciu humoru. A ta sfabrykowana pasja nie zastąpi prawdziwej namiętności. Kobieta była entuzjastyczna lub potrafiła udawać entuzjazm, ale czegoś jej brakowało. Strato zmarszczył brwi. Zawsze czegoś brakowało.
Nagle uświadomił sobie, że problem leży w nim, a nie w niej…
Unikał przywiązania i głębokich, emocjonalnych relacji, odkąd był wystarczająco duży, by zrozumieć nieuchronne ryzyko, jakie za sobą niosły. Spędził swoje dorosłe życie z kobietami, którym przyjemność sprawiały przelotne relacje. Takimi, które lubiły miło spędzić czas i poimprezować. Jednak z biegiem czasu stawał się coraz bardziej cyniczny i niezadowolony.
Czuł, że czegoś mu brakuje, i dlatego podjął spontaniczną decyzję o zaproszeniu Liv i jej przyjaciółki na pokład. Ale zamiast cieszyć się ich towarzystwem, coraz bardziej ich unikał.
Nadąsała się, zalotnie przechylając głowę.
– Jeśli nie chcesz pływać, to mogę zrobić ci masaż.
Strato zadrżał. Chciał zostać sam. Nie chciał, żeby kościste palce ugniatały jego ramiona jako preludium do seksu, po którym czułby się jeszcze bardziej pusty niż wcześniej. Jeśli potrzebował masażu, na pokładzie był masażysta sportowy.
– Może wolisz coś innego? – zamruczała gardłowym głosem.
Strato odwrócił się i zobaczył, jak koleżanka Liv wychodzi z kajuty. Poruszała się z gracją, ukazując szczupłe ciało modelki. Jej długie włosy opadały kaskadą na opalone ramiona. Pod przezroczystym wdziankiem wysadzanym klejnotami była naga. Uśmiechnęła się zalotnie, zapraszając go do wspólnej zabawy. Strato wiedział jednak, że jej prawdziwy apetyt zarezerwowany był dla jego bogactwa.
Tak naprawdę wiedział, że dostał dokładnie to, o co prosił. Zaproszenie Liv i Lene w tę podróż było jego błędem, i to nie tylko dlatego, że przecenił ich atrakcyjność. Określił jasno swoją chęć na zabawę, seks, luksus i brak zobowiązań.
– Może chciałbyś dołączyć do nas? – Lene zdjęła sukienkę z rozmachem, odsłaniając swoje eleganckie ciało, po czym upuściła materiał i weszła po schodkach do basenu. Skinęła na swoją przyjaciółkę. – Może chciałbyś popatrzeć na mnie i Liv razem, a potem dołączyć?
Wyciągnęła rękę i pogładziła nagie ciało swojej przyjaciółki od ramienia do uda. Dwie pary oczu utkwione w Stracie. Poczuł wagę ich kalkulacji. Nie motywowało ich pragnienie. Z wyjątkiem pragnienia, by go zadowolić, po to by utrzymał je w luksusie i dalej obsypywał drogimi bibelotami. A może, w chwili słabości, zdecyduje się na uczynienie jednej z nich swoją kochanką na stałe.
Strato uśmiechnął się i zdjął okulary przeciwsłoneczne w chwili, gdy kobiety zbliżyły się do siebie. Nie miały pojęcia, że czuł w tej chwili obrzydzenie do samego siebie. Czy naprawdę myślał, że rejs z tymi dwiema to będzie dobra rozrywka?
– Dziękuję za zaproszenie, drogie panie. – Wstał, a ich spojrzenia przesunęły się po jego ciele. Okej, może ich zainteresowanie jego ciałem nie było całkowicie wymyślone. Ale to nic nie zmieniało.
– Przepraszam, ale coś niespodziewanie się wydarzyło. – Wskazał na gabinet, który opuścił kilka minut wcześniej. Niech pomyślą, że otrzymał wiadomość, która wymagała jego natychmiastowej uwagi. Dałoby im to trochę godności, gdy odeśle je z kwitkiem. – Bawcie się dobrze. Obawiam się, że muszę zmienić plany i wrócić dzisiaj do Aten. Mój helikopter zabierze was z powrotem o zachodzie słońca lub wcześniej, jeśli wolicie. Stamtąd szofer zawiezie was, dokąd zechcecie. – Skinął głową. – Dziękuję wam obu za towarzystwo. To było niezapomniane.
Odwrócił się i przeszedł przez pokład, a w tyle usłyszał rozczarowane westchnięcia. Jego sprawny asystent wyłonił się ze środka, akurat gdy Strato dotarł do burty łodzi.
– Załatw to, Manoli, proszę. Wybierz odpowiedni prezent dla każdej z nich i zorganizuj transport.
Strato stał przez chwilę, spoglądając ponad wodą na małą wyspę kilka kilometrów dalej. Odetchnął głęboko, wciągając świeże, przesiąknięte solą powietrze niczym lekarstwo. Następnie zanurkował wprost w zielone głębiny i zaczął pływać.
Strato przeszedł przez miękki biały piasek maleńkiej plaży, kierując się w stronę cienia drzew. Pływanie sprawiło, że krew zaczęła w nim krążyć, a w głowie pojawiło się rozwiązanie problemu biznesowego, który nie pozwalał mu zasnąć w nocy. Skoncentrował się na tym, a nie na błędzie, który popełnił, zapraszając Lene i Liv na pokład. Upadł na piasek, pogrążając się w rozmyślaniach. Jakiś czas później pulsujący dźwięk sprawił, że spojrzał w górę. Z lądowiska jachtu wznosił się helikopter. Czy to możliwe, że jego świadomy wybór płytkich, niewymagających związków również czynił go płytkim? Ale nie widział sposobu, by tego uniknąć. Nie chciał, żeby ludzie próbowali się do niego zbliżyć. Niestety, coraz częściej jego ostrzeżenie, że nie tworzy związków, kobiety przyjmowały jako wyzwanie i próbowały go uwieść. Nie rozumiały, że Strato Dukas nie ma ukrytej słabości. Żadnych sekretnych pragnień, by zbudować małżeństwo lub rodzinę.
Nagle przeszył go chłód.
Nigdy nie zapomni bolesnych lekcji z dzieciństwa. Zadbał o to jego ojciec. Strato odrzucił traumatyczne wspomnienia. O wiele lepiej było skoncentrować się na pracy, jednym z jego antidotum na przeszłość, o której pragnął zapomnieć. Zanim jednak zdołał skoncentrować się na swoim azjatyckim biznesie, zauważył małą białą łódkę z niebiesko-czerwonym wykończeniem, płynącą w kierunku wyspy. Westchnął. Chciał samotności, a nie bandy wycieczkowiczów. Ale gdy zmrużył oczy, zobaczył tylko jedną postać w szerokim słomkowym kapeluszu i obszernej koszuli. Mały statek zbliżył się, aż znalazł się na skalistym cyplu na końcu plaży. Lepiej, żeby to nie był paparazzo.
Intruz zrzucił szeroki kapelusz, a Strato patrzył uważnie.
Kobieta. Z ciemnymi włosami prawie do pasa. Uniósł brwi. Takich włosów nie widuje się codziennie. Jednym szybkim ruchem kobieta zdjęła koszulę, ukazując ciało, na widok którego zaparło mu dech w piersiach. Strato nie widywał często tak pięknych włosów, a już na pewno nie widywał na co dzień takiego ciała, przynajmniej w swoich kręgach towarzyskich. Kobieta obróciła się i pochyliła, żeby schować kapelusz i koszulę, a on zarejestrował jej gibkość i pełne kształty. Przybyszka miała figurę klepsydry. Po jego szczupłych do kości towarzyszkach minionego tygodnia, dojrzałe, krągłe kształty jej sylwetki przyciągnęły jego wzrok niczym latarnia morska. Patrzył, jak porusza biodrami, ściągając szorty, by odsłonić bardziej jędrne pośladki. Nawet ciemny, jednoczęściowy kostium kąpielowy nie umniejszał jej urody, opinając idealnie sylwetkę.
Może jednak nie miałby nic przeciwko spotkaniu z intruzem…
Lecz kobieta, zamiast zejść na brzeg, założyła maskę i rurkę i opuściła się z drugiej strony łodzi, kierując się na głębszą wodę. Przez pięć minut obserwował ją, zaciekawiony tym, jak pływa. Poruszała się z gracją i precyzją, nie była amatorką. W końcu dopłynęła do cypla i minęła go, znikając z pola widzenia.
Może to i dobrze – pomyślał. Przybył tu, by być sam. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, była rozpraszająca go kobieta. Przeciągnął się i obrócił na bok, odwracając się od wody.
Cora poprawiła kapelusz na głowie, ostrożnie stąpając po skałkach. Dopiero kiedy dotarła do drobnoziarnistego piasku, spojrzała w stronę zacienionego zagajnika. Wtedy odkryła, że nie jest sama. W głębokim cieniu leżała postać.
Nikt inny nie przypływał na tę małą wysepkę, z wyjątkiem okazjonalnych wczasowiczów w szczycie sezonu. Spojrzała na wodę. Jedyną łódką w zasięgu wzroku, z wyjątkiem małej drewnianej, którą pożyczyła od ojca, był ogromny, smukły krążownik bujający się w oddali. Wyglądem pasował bardziej do egzotycznych Bahamów niż tego zapomnianego zakątka Grecji. Cora zmarszczyła brwi, dostrzegając pojedyncze ślady stóp na piasku.
Ludzie, którzy pływali po świecie na eleganckich dużych jachtach, nie pokonywali wpław czterech kilometrów do brzegu, ot tak, dla zabawy. Czy jego łódź się zepsuła? Nie mógł zejść na brzeg podczas wczorajszej burzy. Ślady były zbyt świeże. Marszcząc brwi, skierowała się na plażę. Miała nadzieję, że nie został ranny.
Podeszła bliżej i zobaczyła, że to mężczyzna. Był nagi. Jego skóra miała kolor oliwkowy. Był idealnie, równomiernie opalony, począwszy od szerokich, umięśnionych ramion, poprzez zwężające się plecy, do mocno zaokrąglonych pośladków i długich, owłosionych nóg.
Cora poczuła, że z wrażenia zaschło jej w ustach. Z racji swojej pracy była przyzwyczajona do wysportowanych mężczyzn, a jednak miała wrażenie, że nigdy nie widziała tak idealnego, muskularnego ciała.
Czy z przodu też będzie wyglądał tak spektakularnie?
Lekki wietrzyk rozwiał jego ciemne włosy. Jej wzrok powędrował do odbarwionego obszaru rozciągającego się od ramienia, na którym leżał, w kierunku łopatki. Kontuzja? Z pewnością nie krew.
Opuściła płócienną torbę i podbiegła do niego, ogarnięta nagłym strachem. Czy oddychał? Pochyliła się nad nim. Nie było krwi. To nie była świeża kontuzja, raczej stara blizna. Oparzenie lub…
Mięśnie naprężyły się pod ciemną skórą i mężczyzna obrócił się, a jego ramię przesunęło się po jej kostce, sprawiając, że natychmiast odskoczyła do tyłu. Poczuła bijącą od niego silną energię. Bezwstydne spojrzenie na jego zupełnie nagą postać sprawiło, że jej serce łomotało jak szalone. Cora skupiła się na jego twarzy. Ciężkie, proste czarne brwi, a pod nimi zielone oczy.
Posejdon. Tak wyglądał. Każdy Grek widział podobizny potężnego boga morza, uosobienia męskiej siły i piękna. Z pewnością, gdyby stare opowieści o bogach objawiających się śmiertelnikom zawierały jakąkolwiek prawdę, Posejdon miałby właśnie takie oczy. Burzliwe. W kolorze wzburzonego morza, w którym właśnie pływała.
– Żyjesz? – odezwała się z trudem Cora.
– A spodziewałaś się trupa? – Rozbawiła go.
Zesztywniała i cofnęła się o kolejne pół kroku.
– Nie byłam pewna, co o tym myśleć. – Cora zmarszczyła brwi. – Nie masz ręcznika ani ubrania.
Bardzo się starała nie patrzeć poniżej jego pasa, ale jedno szybkie zerknięcie ujawniło, że został zbudowany równie monumentalnie w każdym fragmencie swojego boskiego ciała. Poczuła, że się rumieni.
– Czy istnieje jakaś zasada, która mówi, że zawsze muszę mieć je przy sobie?
– Zastanawiałam się, czy miałeś wypadek.
– Czy dlatego się nade mną pochylałaś? Żeby mi zrobić sztuczne oddychanie? – Roześmiał się.
Jej wzrok spoczął na jego pięknie ukształtowanych ustach. Cora nie była jednak głupia. Może i był niesamowicie charyzmatyczny, z tym seksownym, typowo męskim ciałem, ale była w nim ostrość, która jej się nie podobała. Każdy Grek znający mitologię mógłby powiedzieć, że starożytni bogowie nie byli życzliwymi, troskliwymi stworzeniami. Byli niebezpieczni.
Ten człowiek też. Kobiecym instynktem wyczuwała niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo nie przemocy, ale relacji między tym mężczyzną a kobietą.
Widziała to w sposobie, w jaki jego wzrok przesunął się na wilgotne miejsca, gdzie jej piersi przyciskały się do znoszonej dżinsowej koszuli. I w sposobie, w jaki ten uśmiech poszerzył się w coś w rodzaju zainteresowania, gdy zobaczył, że to zauważyła. A przede wszystkim w tym, że nie wykonał żadnego ruchu, by zakryć swoją nagość.
– Cóż, jeśli wszystko w porządku, to pójdę już – powiedziała stanowczo.
– Skąd wiesz, że wszystko ze mną w porządku? Nie sprawdziłaś mojego pulsu.
Strato przyglądał się kobiecie z ciekawością i zaskakującą przyjemnością. Była uosobieniem Nereidy, nimfy morskiej.
Ściągnęła brwi, a jej złotobrązowe oczy wpatrywały się w niego z mieszaniną zniecierpliwienia i podejrzliwości. Kobiety zwykle nie patrzyły na niego w ten sposób. Zwykle wyglądały na chętne.
Przez sekundę rozważał, czy nie skłamać, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu. Ku swemu zdumieniu poczuł przyjemne ciepło rozlewające się pod żebrami. Ciepło, które nie miało nic wspólnego z zainteresowaniem seksualnymi, ale z faktem, że ta kobieta, której nie znał, naprawdę się o niego zatroszczyła.
To było dziwne.
Przeczesując włosy palcami, posłał jej leniwy uśmiech, by ukryć swoje emocje i nie zostać posądzonym o słabość.
– Nie, nie jestem ranny. Czy wyglądam, jakbym był?
Poczuł satysfakcję, gdy zauważył, że kobieta z trudem przełyka ślinę, jakby zawstydzona walczyła z jakąś instynktowną reakcją.
– To dobrze. Cieszę się, że nic ci nie jest.
– Przypuszczam, że nie masz nic do picia? Jestem bardzo spragniony – zwrócił się do niej.
– Nie masz wody? – Znieruchomiała. – Jak długo tu jesteś?
– Przypuszczam, że kilka godzin.
– Przypuszczasz? Nie wiesz? Masz przy sobie jakieś zapasy?
– Nie mam nic.
– Co robisz tutaj sam bez zapasów? To szaleństwo. Może nie ma jeszcze lata, ale nie możesz sobie pozwolić na odwodnienie. Zwłaszcza jeśli jesteś tu sam. – Jego Nereida przerwała, oglądając za siebie, jakby się spodziewała zobaczyć kogoś innego wyłaniającego się zza niewielkiego wzgórza. – Bo jesteś sam prawda?
– Jestem. Ale zabiorą mnie o zachodzie słońca. – Taka była stała umowa z jego załogą.
– To czysta głupota – rzekła. – W tym czasie wszystko może się zdarzyć.
Jego spojrzenie powędrowało po jej ciele. O tak, wszystko mogło się w tym czasie wydarzyć.
– Przypuszczam, że nie masz tam żadnych przekąsek? Nie jadłem też nic dzisiaj…
Cora przerwała przetrząsanie torby, unosząc głowę na dźwięk jego jakże nonszalanckiego głosu. Nie ufała mu. Chciała zetrzeć uśmieszek z jego twarzy. Dobra, może nie uśmiechał się otwarcie, ale wewnętrznie śmiał się jej kosztem. Nagle przypomniał jej się inny mężczyzna. Adrian, złotowłosy i niebieskooki. Miał podobny śmiech. Jeśli intuicja jej nie myliła, ten mężczyzna i Adrian mieli ze sobą wiele wspólnego. Ale nie mogła mieć co do tego pewności. I nie mogła zostawić go tutaj bez łyka wody.
Cora chciała zapytać, jak się tu znalazł, sam, nagi i bez prowiantu, ale podejrzewała, że jakikolwiek przejaw ciekawości podsyci jego ego.
– Mogę podzielić się z tobą lunchem, jeśli chcesz – westchnęła.
Doris zawsze pakowała za dużo jedzenia, mówiąc, że taka „duża dziewczyna” jak Cora potrzebuje dużo paliwa. Prawdą było, że pracując w polu, Cora spalała dużo energii i potrzebowała dodatkowych kalorii, jednak nienawidziła bycia klasyfikowaną jako „duża dziewczyna”.
– Byłoby wspaniale. Dziękuję. – Podparł się na łokciu i posłał jej czarujący uśmiech.
– Pod jednym warunkiem – dodała.
Cora prawie się roześmiała, widząc szczere zdziwienie malujące się na jego twarzy. Wyglądało na to, że nikt nie miał zwyczaju odmawiać Posejdonowi tego, czego chciał, ani ustalać ograniczeń w jego grze.
– Jakim? – zapytał, a jego kruczoczarne brwi uniosły się.
Cora nie mogła powstrzymać wybuchu śmiechu.
– Nie martw się. Nie proszę o udział w twoich ziemskich dobrach, ale wolałabym nie jeść obiadu z nagim nieznajomym. Proszę, żebyś się zakrył.
– Obawiam się, że nie mam czym się przykryć. Chyba że zechciałabyś mi pożyczyć trochę swojej odzieży? – zapytał nonszalancko, patrząc na jej wilgotną koszulę, przez którą niewątpliwie widać było sutki.
Ktoś powinien go trochę przytemperować – pomyślała Cora. Jak na dłoni było widać, że chciał, żeby zdjęła koszulę.
– Nie przeszkadzałoby ci, że nosisz damskie ciuchy? Niektórzy mężczyźni mogliby czuć, że ich męskość jest zagrożona.
– Jeżeli mam wybierać między tym a byciem głodnym, to zdecyduję się na ubrania. Moje ego nie jest tak kruche.
Tak, to już zdążyła zauważyć. Zaśmiała się.
– Okej.
Rzuciła torbę na piasek pomiędzy nimi, dostrzegając kątem oka sposób, w jaki unosi się wyżej na łokciu, jakby zapewniał sobie lepszy widok. Cora wyprostowała się i położyła ręce na rąbku swojej za dużej koszuli.
Przez sekundę zawahała się. Ale była głodna. Dlaczego miałaby się powstrzymać przed przyjemnością zjedzenia lunchu na plaży przez jakiegoś bezmyślnego nagiego turystę? Ponadto bawił ją ten słowny sparing między nimi. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz jej puls tak przyspieszał w kontakcie z mężczyzną. Poza tym nadszedł czas, by ktoś pokazał tajemniczemu nieznajomemu, że nie może mieć wszystkiego na swoich warunkach. Dlatego zamiast zdjąć koszulę przez głowę, jednym szybkim ruchem ściągnęła workowate szorty.
– Proszę bardzo. – Rzuciła je na kolana Posejdona.
Jego zaskoczenie prawie ją rozśmieszyło. Jednak szybko starł rozbawienie z jej twarzy, bo zauważyła, z jaką lubością przygląda się jej opalonym nogom. Cora poczuła to przesuwające się spojrzenie prawie niczym pieszczotę.
Eve i Gage zakochali się w sobie i postanowili się pobrać pomimo sprzeciwu ich skłóconych rodzin. Ojciec Eve szantażem zmusił córkę do zerwania kontaktu z Gage’em. Nieświadomy tego Gage ma żal do Eve, że go porzuciła. Gdy spotykają się po siedmiu latach, myśli głównie o odegraniu się na niej i jej ojcu. Ma plan, jak to zrobić, lecz jego uczucia do Eve odżywają z dawną siłą…
Fragment książki
Wtedy…
– Jesteś cała?
Eve zadrżała, kiedy Gage otulił ją płaszczem, zakrywając mokre, przyklejone do niej ubrania. Na plecach czuła zimną strużkę wody spływającą z włosów. Sięgnęła dłonią do skroni, delikatnie badając obszar tępego bólu.
– Mam tylko guza, nic mi nie będzie.
– Gdzie?
Skrzywiła się, gdy zapalił mocną latarkę.
– Tutaj.
Jego palce delikatnie przesuwały się po jej skórze tam, gdzie najbardziej bolało. Znowu zadrżała, ale już nie z zimna. Z podniecenia.
– Przykro mi – wyszeptał i pocałował ją w czoła, a potem położył latarkę na podłodze.
Aureola ostrego światła otoczyła ich niczym kokon.
– A ty jak?
To on siedział za kółkiem, kiedy w ulewie zjechali z drogi. Śpieszyli się, bo próbowali przecież uciec, a Eve była pewna, że jej młodsza siostra Veronique zauważyła, jak wymyka się z domu.
– Nic mi nie jest. O mnie się nie martw – odparł jak zwykle.
Przyjrzała mu się uważniej. W opuszczonym budynku, w którym znaleźli się z plecakami po chaotycznej ucieczce z rozbitego auta, otaczał ich półmrok. Gage wyglądał normalnie, zresztą i tak nigdy by się do niczego nie przyznał. Zawsze starał się chronić tylko ją. Żałowała, że nigdy nie pozwalał jej zatroszczyć się o niego.
– Co z autem?
– Nie nadawało się do dalszej jazdy z takim uszkodzeniem.
– Zwrócą na niego uwagę.
– Ale przynajmniej nie stanowi już zagrożenia na drodze.
Gage objął ją i przyciągnął do siebie. Wysoko w górze nad nimi ulewa bębniła niemiłosiernie o dach, który w paru niezabezpieczonych miejscach przeciekał. Na posadzce tworzyły się kałuże.
– Wszystko będzie dobrze, kochanie. Mamy trochę kasy.
Kilka uciułanych tysięcy dolarów nie stanowiło fortuny, ale przypuszczała, że przynajmniej dotrą do celu. Gage obiecał, a on zawsze dotrzymywał słowa.
– Przetrwamy tu tę noc, a z rana złapiemy autobus do Montgomery. To tylko kilka godzin. Tam się pobierzemy i już nikt nas nie powstrzyma. Ani twoja rodzina, ani moi rodzice…
Posmutniał. Gage kochał swoich rodziców, ale rodziny Caronów i Chevalierów nienawidziły się od zawsze, więc mama i tata dali mu jasno do zrozumienia, że nie aprobują ich związku. Co prawda, próbował ich przekonać, że chociaż Eve ma tylko dwadzieścia lat, a on sam – dwadzieścia trzy, kochają się bardzo i wyłącznie to się liczy, lecz niestety nie zmienili zdania. Jeśli zaś chodzi o jej rodzinę…
Eve starała się nie myśleć o swoich najbliższych. Ból, jaki wywoływało myślenie o nich, towarzyszył jej nieprzerwanie od dziecka. Czasami już ledwo go zauważała. Po prostu nauczyła się z nim żyć.
– Jesteś tego pewien? – zapytała, przytulając się do Gage’a.
To prawda, że się kochali, ale decydując się na ucieczkę z nią, tracił wsparcie rodziców, które było dla niego bardzo ważne. W świetle latarki wydawał się bledszy niż zazwyczaj.
– Kocham cię, a w Alabamie nie potrzebujemy niczyjej zgody na ślub.
Gdyby tylko miała skończone dwadzieścia jeden lat, rzeczywiście nie musieliby uciekać. Jednak zostając w domu, narażała się na parady „odpowiednich” zalotników, narzuconych przez ojca i rozłąkę z Gagiem, zwłaszcza teraz, kiedy została ostatecznie przyjęta do paryskiej szkoły etykiety i manier dla dziewcząt z arystokracji. Taka perspektywa była nie do zniesienia i ułatwiła jej podjęcie decyzji. Gage’a kosztowało to wszystko równie dużo, chociaż nie mówił na ten temat.
Patrzyła, jak przeczesał dłonią mokre od ulewy włosy, ciemniejsze teraz niż jego normalny blond. Trudno było także nie zauważyć podkrążonych oczu, biorących się z frustracji, która nie opuszczała go od miesięcy.
– I nie wahasz się chwilami?
– Nigdy.
Gdy uśmiechnął się nagle, pomyślała, że to najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek miała przed oczami. Chłód zniknął, zastąpiło go ciepło. Już samo wspomnienie uśmiechu Gage’a czyniło każdy dzień lepszym i łatwiejszym. Również te dni, kiedy nawet muzyka nastawiona na max nie była w stanie zagłuszyć wrzasków jej rodziców. Dni, w które po awanturach mama przenosiła się ostentacyjnie do swojego pokoju, mając do towarzystwa wyłącznie tabletki i mrożoną herbatę, obficie zakrapianą dżinem.
Gage pochylił się, by ją pocałować. Marzyła jednak o czymś więcej niż tylko o pocałunku w brudnym, rozpadającym się, nieznanym budynku. Po ślubie będą mogli znaleźć hotel i kochać się w normalnym łóżku, tak jak kilka tygodni wcześniej, gdy zakradli się do pokojów gościnnych na terenie posiadłości jego rodziców. Rumieniec pożądania okrył jej policzki na wspomnienie śnieżnobiałej pościeli, dotyku jego nagiego, owłosionego ciała i chwili, kiedy wypełnił ją tak idealnie, że płakała ze wzruszenia w jego ramionach. Był dla niej wszystkim, wszechświatem, jedynym człowiekiem, jakiego kochała i pragnęła całym sercem. Na myśl, że wkrótce zostanie panią Caron, przeszywały ją dreszcze.
Nagle odsunął się od niej i znów poczuła otaczający ich chłód i wilgoć.
– Co…? – chciała zapytać, lecz przycisnął palec do jej ust.
Wtedy zobaczyła krótki błysk światła pochodzący z innej części budynku. I usłyszała jakby skrobanie… może odgłos butów na brudnej, nierównej posadzce. Zamarła.
– Ktoś tu jest.
Wzdrygnęła się, słysząc szelest tuż obok. Ale to Gage pospiesznie wpychał rzeczy do swego plecaka.
– Musisz się ukryć – wyszeptał prawie bezgłośnie, starając się, by dudnienie deszczu o dach idealnie maskowało jego słowa.
– Może to wcale nie mój ojciec.
– Nie mogę ryzykować.
– A co będzie z tobą?
– Bierz pieniądze, jedź do Montgomery i tam się spotkamy. Zadzwoń, jak dotrzesz. A teraz… na górę!
Spojrzała na czarne, złowrogie krokwie pod dachem i zawahała się.
– Boisz się? – spytał.
Mało powiedziane. Była przerażona. Ale jego pytanie obudziło gorącą falę wspomnień, dodając otuchy.
Po tym, jak pierwszy raz spotkali się jako małe dzieci, szpiegując się nawzajem przez porośniętą bluszczem dziurę w murze granicznym pomiędzy posiadłościami obu rodzin, zadawał to pytanie, ilekroć się wahała. Dzięki temu nigdy nie cofała się przed jego wyzwaniami, przy okazji udając, że ani trochę jej nie przerażają.
– To jak wspinanie się po naszej starej magnolii. Pamiętasz? – Twarz Gage’a kryła się w ciemności, lecz jego łamiący się szept zdradzał, że on także jest przerażony.
Zaschło jej w gardle. Skinęła głową, ponownie spoglądając na krokwie. Nigdy nie zapomni, jak siadywała na gałęziach drzewa magnolii i patrzyła z góry na świat, dziecinnie wierząc, że pewnego dnia zrobią wszystko po swojemu. Pikanterii dodawała temu świadomość, że gdyby jej szanowna mama wiedziała, że jej drogocenna córeczka przesiaduje wysoko na drzewie i to w dodatku z okropnym Caronem, wpadłaby w absolutny szał.
A właśnie z Gagiem wszystko wydawało się możliwe, choćby było nie wiadomo jak źle. To chyba już tam na górze, na „ich” drzewie, w świecie ich fantazji, w którym próbowali żyć pełnią życia, odcinając się od prawdziwej, okropnej codzienności, jej dziewczęce zauroczenie przerodziło się w prawdziwe, dojrzałe uczucie.
Gage zapakował resztę rzeczy do plecaka i wcisnął go przez wybitą dziurę w ścianie do pustego pomieszczenia obok, poza zasięgiem wzroku.
– A teraz pora wspiąć się na górę zwinnie jak wiewiórka – wyszeptał.
Odgłosy ekipy poszukiwawczej stawały się coraz bliższe i wyraźniejsze. Przyciszone, męskie głosy. Chichoty.
– Wychodzić! Wychodzić! Gdziekolwiek jesteście!
Jak w jakiejś chorej grze. Polowali, a ona miała zostać „łupem dnia”. Chciało jej się wymiotować.
Wtedy Gage znowu ją pocałował. Tym razem niezbyt delikatnie. Desperacko. Nie chciała go puścić. Ani teraz, ani wcale.
– Odwrócę ich uwagę. Wtedy uciekniesz.
Odsunął się i pochylił, zaplatając przed sobą dłonie. Oparła o nie stopę, tak jak wtedy, gdy byli dziećmi, kiedy zawsze pomagał jej w ten sposób wejść na magnolię. Teraz wyprostował się i podniósł ją, a ona złapała mocno szorstką belkę i, nie zważając na drzazgi, jakimś cudem wciągnęła się na górę i przykucnęła na krokwiach, skulona w ciemności, bo obok przez brudne, częściowo wybite okna wpadało do środka przyćmione światło z ulicy. Gage rzucił jej ostatnie przeciągłe spojrzenie i posłał całusa. Wraz z poszukiwaczami zbliżały się w ich stronę światła latarek.
Gage zaczął się skradać, aż prawie zniknął jej z pola widzenia. Wtedy szurnął butami o posadzkę, celowo robiąc hałas. Wystawiał się na wabia, jak matka kaczka chcąca odciągnąć myśliwych od swoich kaczątek. Eve, ukryta pod samym dachem, wzięła głęboki oddech. Próbowała się uspokoić. W kieszeni miała ich pieniądze. Kiedy ludzie jej ojca znikną wraz z Gagiem, powoli zejdzie na dół i ucieknie prosto do Montgomery. Tam się odnajdą i wezmą ślub. Zgodnie z planem. Wszystko będzie dobrze…
Nagle… krzyki!
– Tam! On jest taaam!
Tupot wielu butów. Zamieszanie. Przepychanki. Niemożliwa do rozszyfrowania spod dachu kakofonia dźwięków.
– Mam go!
– Puśćcie mnie!
Głos Gage’a, jakiego przedtem nigdy nie słyszała! Zawsze brzmiał kojąco, sprawiał, że przestawała się bać i czuła się bezpieczna. Teraz był pełen przerażenia. Przywarła więc mocniej do krokwi, zamknęła oczy i spróbowała się skupić, by móc lepiej rozróżnić głosy, pomimo deszczu uparcie dudniącego o dach. Miała nadzieję, że Gage po prostu udaje.
– Gdzie ona jest?
Eve zamarła, bo znała dobrze ten głos. Jej ojciec!
Cisza. Potem łomot, chrząknięcie. Dalej suchy, ostry trzask, jak łamiącej się gałązki. A później głos Gage’a. Nadal zmieniony. Gruby i zgaszony.
– Odeszła.
Czy go skrzywdzili? Jej oddech przyspieszył. Zakręciło jej się w głowie. Lecz jeśli zemdleje i wypadnie ze swojej kryjówki, przepadnie już wszystko.
– Zostawiła cię?
– Nigdy jej pan nie znajdzie. Zadbałem o to.
Nie usłyszała odpowiedzi ojca, tylko coraz głośniejsze szepty i pomruki towarzyszących mu mężczyzn. Coraz więcej latarek oświetlało ciemne zakamarki pomieszczenia tuż pod nią. Podskoczyła, gdy ktoś niespodziewanie potknął się o brudną skrzynię, wzbudzając przy tym tuman kurzu. Człowiek na dole zaczął kichać, a ona wstrzymała oddech, by nie zrobić tego samego. Nie mogli przecież spojrzeć w górę!
Tylko nie w górę! Błagam…!
Tymczasem lało coraz mocniej, woda z coraz większym hukiem uderzała o dach. Eve, aby usłyszeć cokolwiek, musiała maksymalnie wytężać słuch. Co oznaczało, że mężczyźni na dole również słyszeli coraz mniej.
– Nic tu nie ma, szefie! – wykrzyknął w końcu jeden z ludzi do ojca i po raz ostatni przeczesał pomieszczenie mocnym światłem latarki.
Potem oddalili się w głąb budynku.
Eve oparła się o belki, walcząc ze łzami. Nie, nie będzie płakać. Nie teraz. Gage liczy na to, że będzie silna. Kiedy znów będą razem, znajdzie się czas i na płacz.
– Chłopcze! Twój dziadek był kłamcą, a tata jest złodziejem! – Znowu jej ojciec, zimny i okrutny, i ten aż nazbyt znajomy ton! – I teraz ty próbujesz uprowadzić moją córkę? Nawet jeśli będzie to ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu, to zemszczę się, zrujnuję ciebie i twoją rodzinę. Zniszczę wszystko, co kochasz.
Jego głos sprawił, że padł na nią blady strach. Przygryzła wargę, by nie wydać z siebie żadnego dźwięku. Na języku poczuła metaliczny, słony posmak krwi. Hugo Chevalier nie udaje. Wykona swoje groźby z lodowatą precyzją. Cóż ona najlepszego zrobiła? Nie powinna była uciekać. Nigdy nie powinna była ryzykować losu Gage’a ani jego rodziców.
Na dole ktoś głośno splunął. Dźwięk pełen pogardy. Wysunęła się do przodu, najbardziej jak mogła, lecz i tak nic nie widziała. Gardłowy śmiech Gage’a. Zadrżała, bo najwyraźniej jeszcze nie rozumiał. Jej ojciec nie należał do ludzi, z których można bezkarnie szydzić.
– Nie zniszczy pan, panie Chevalier, bo nigdy nie będzie pan miał Eve. Bo jest bezpieczna.
Okrutne chrupnięcie, jakby pięść oparła się z wielką siłą o ciało, zmroziło ją kompletnie. Nie mogła się poruszyć, choć desperacko pragnęła się upewnić, czy Gage’owi nic się nie stało.
Krzyki, hałas. Okrzyk bólu, kiedy uderzono go z jej powodu. Powinna natychmiast zeskoczyć, by go ocalić. Tak jak on zawsze próbował ratować ją z opresji. Twierdził też, że jest jedną z najodważniejszych osób, jakie znał, ale dziś zrobiła z niego kłamcę, ukrywając się jak tchórz. Wtuliła twarz w jego płaszcz. Zapach ukochanego przenikał materiał, przypominając o wszystkim, co mogą stracić, jeśli coś pójdzie nie tak. Ale nie było już odwrotu. Dźwięk ulewy jeszcze mocniej bębniącej o dach zagłuszył Eve, która łkała bezgłośnie, ukrywszy twarz w rękawie płaszcza Gage’a.
Teraz…
Eve siedziała przy wielkim stole w luksusowej, przeszklonej sali konferencyjnej, z boskim – wartym miliony dolarów – widokiem na Seattle. Dosłownie każdy błyszczący element futurystycznego wyposażenia, czy to szklany, drewniany czy chromowany, wskazywał jasno, że firma, w której się znajdowała, jest na absolutnym topie. Korporacja przodująca w wielu dziedzinach bez brania do niewoli pracowników, zachowująca równowagę pomiędzy pracą a życiem. I… ostatnie miejsce na ziemi, gdzie Eve chciałaby się znaleźć, gdyby miała wybór, lecz obecnie dla niej nieuniknione.
Odruchowo spojrzała na zegarek. Dziesięć minut po godzinie wyznaczonej audiencji. Czyli… zmuszał ich, by na niego czekali. Zaczęła nerwowo stukać palcami w leżące przed nią dokumenty, z trudem tłumiąc emocje nie do stłumienia, niezależnie od tego, jak długo będzie żyła.
– Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł, droga pani Chevalier…
Natychmiast posłała swojemu prawnikowi surowe spojrzenie. Ten człowiek od lat służył ich rodzinnej firmie, a zatem był bardziej częścią problemu niż źródłem dobrych rozwiązań, gdy wszystko poszło tak katastrofalnie źle! A jednak musiała go sprowadzić, bo bez niego zarząd miał kłopot z zaakceptowaniem jej w charakterze zastępstwa za ojca. Nie ufano jej. Zresztą niewątpliwie on także jej nie ufał.
– Ale to nasza jedyna opcja.
To proste stwierdzenie musiało trafić nawet do najbardziej pobożnego wyznawcy cudów. Oto ich rodzinna firma Knight Enterprises znalazła się na krawędzi i, chwiejąc się niebezpiecznie, przygotowywała się do ostatecznego upadku w przepaść, w zapomnienie. Gdyby miała umrzeć szybką, prawie bezbolesną i publiczną śmiercią, Eve przeżyłaby to ze spokojem. Przeszła przez gorsze rzeczy w życiu, zdecydowanie gorsze, niż ktokolwiek potrafiłby sobie wyobrazić. Śmierć firmy była dla niej niczym… Zakłuło ją jednak serce na ulotne wspomnienie maleńkiej, białej trumny w pustym, jasnym kościele w piękny, słoneczny dzień. A zatem… dla niej samej istniały boleśniejsze straty niż upadek firmy, ale jej matka i młodsza siostra nie miały szans na przetrwanie, gdyby Knight Enterprises zawaliła się doszczętnie. Obsesyjnie wręcz chronione, izolowane i kontrolowane były skazane na zagładę wraz z firmą, która dotychczas je utrzymywała. I na to Eve nie pozwoli. Musiała w swoim młodym życiu zrobić już wiele strasznych rzeczy, ale nie dopuści do unicestwienia matki i siostry. Nigdy!
– Pani ojciec postąpiłby inaczej…
Kolejne ostre spojrzenie w bok i prawnik zamilkł. Wiedziała, że opanowała umiejętność uciszania ludzi wzrokiem. Jaki ojciec, taka córka. Czyli tatuś byłby z niej teraz dumny…? Wiedziała, że tak i ta myśl budziła w niej nienawiść do samej siebie.
– Mój ojciec leży nieprzytomny w szpitalu, więc nie on będzie tu decydował.
Hugo został pokonany tak skutecznie, jak nie potrafili tego dokonać ludzie, jego wrogowie – przez komara! Po pechowym ukąszeniu organizm zaatakowała wszechogarniająca infekcja. Trudno było uwierzyć, że coś tak małego i przyziemnego zdołało powalić potężnego, siejącego postrach mężczyznę do tego stopnia, że wylądował od razu na OIOM-ie w Jackson. Eve starała się odnaleźć w sobie choć odrobinę emocji w związku ze stanem ojca, a gdy się to nie udało, skupiła całą swą energię na ukrywaniu prawdy przed mediami i utrzymywaniu rozpadającej się Knight na powierzchni. Zresztą to ojciec osobiście zapoczątkował tę katastrofę, gdy siedem lat wcześniej spowodował, że zawisła nad nimi groźba nieubłaganie tykającej bomby zegarowej. I albo Eve uda się ją rozbroić, albo nareszcie to wszystko wybuchnie im prosto w twarz!
Lecz Eve była nie lada ekspertem w rozbrajaniu i zajmowała się rozbrajaniem przez całe swoje dorosłe życie, więc zrobi to kolejny raz.
– Caron od lat depcze pani ojcu po piętach. Jeden fałszywy ruch i będzie to koniec Knight! Chce pani mieć coś takiego na sumieniu?
Caron Investments nie tylko deptało im po piętach. Był to Behemot, biblijna bestia z rozdziawioną paszczą, czekający, by nareszcie połknąć ich w całości. To właśnie rywalizacja biznesowa i nienawiść pomiędzy obiema rodzinami przywiodła Eve do tej pięknej sali. Właśnie odbierała „toksyczną nagrodę” za wszystko, co się stało.