Nigdy nie mów nigdy
Przedstawiamy "Nigdy nie mów nigdy" nowy romans Harlequin z cyklu HQN MEDICAL.
Doktor Cassie Ross nie potrafi wymazać z pamięci gorących chwil, jakie spędziła z Leithem Ballantyne’em na pokładzie statku szpitala u wybrzeży Afryki. Byli szczęśliwi, ale Cassie nie wierzyła, że ich związek przetrwa, i bez słowa wyjechała. Po niespełna dwóch latach wraca do Londynu, gdzie Leith jest lekarzem w prywatnej klinice. Cassie szuka pracy, lecz nie jest łatwo prosić o pomoc dawnego kochanka. Nie wie, jak Leith zareaguje na jej widok...
Fragment książki
Cassie z niekłamaną ulgą postawiła na ziemi ciężką walizkę, bo afrykańskie słońce prażyło niemiłosiernie, po czym zadarła do góry głowę.
Statek był ogromny, zdecydowanie większy, niż sobie wyobrażała. To dobrze, bo na tylu pokładach znajdzie dużo zakamarków, gdzie da się ukryć. Nie zamierzała unikać ludzi, ale liczyła, że będą tam miejsca, oprócz jej kabiny, gdzie będzie mogła być sama. Lubiła ludzi, ale najbardziej odpowiadało jej własne towarzystwo.
Jej uwagę przyciągnął mężczyzna, który oparty o barierkę rozmawiał przez komórkę. Gdy ich spojrzenia się spotkały, gwałtownie odwróciła głowę, czując niepokojące mrowienie. Nie był wyjątkowo przystojny, umawiała się z bardziej atrakcyjnymi, ale zaintrygowało ją, jak się porusza, jak przechyla głowę, nawet jak się uśmiecha do rozmówcy. Jednak nawet tak krótki kontakt wzrokowy sprawił, że w jej mózgu rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Błyskawicznie postanowiła, że niezależnie od tego, kim jest ten człowiek, w najbliższych tygodniach musi go unikać.
Gdy to się stało, była w połowie trapu: jej wypchana do granic możliwości i wysłużona walizka uznała, że dłużej nie wytrzyma i z trzaskiem się otworzyła, wyrzucając z siebie T-shirty, sukienki i bieliznę.
Cassie patrzyła z przerażeniem, jak jej jedwabne, wykwintne i piekielnie drogie figi szybują ponad poręczą, by zawisnąć na jakimś kawałku żelaza, gdzie powiewały niczym koronkowa śnieżnobiała flaga wywieszona na znak kapitulacji. Rzuciła się za nimi i byłaby wpadła do wody, gdyby nie pochwyciły ją czyjeś silne ramiona.
Przez moment trwała nieruchomo wtulona w męską pierś, napawając się chwilowym poczuciem bezpieczeństwa. Absurd. Do tego nie potrzebuje faceta ani nikogo innego.
Prawdę mówiąc, wcale jej nie zdziwiło, gdy wybawcą okazał się człowiek, który jeszcze na dole przyłapał ją na tym, że mu się przygląda. A miała go unikać...
- Wiem, że jest gorąco, ale odradzam skok do wody. – Mówił ze szkockim akcentem, a w jego ciepłym głosie pobrzmiewała nuta rozbawienia.
Gdy przeniosła na niego wzrok, zamurowało ją, bo w ręce trzymał jej figi.
- To chyba należy do pani – dodał, uśmiechając się bezczelnie.
Czy można jeszcze gorzej zaprezentować się załodze? – pomyślała z goryczą, dostrzegając gapiów wychylających się z pokładu. Co gorsza, na dole zebrała się grupka miejscowych, którzy głośno wymieniali uwagi, wskazując na nią i chichocząc.
- Dziękuję – odparła oschłym tonem, wyrywając mu tę intymną sztukę garderoby. Czy on musi trzymać je tak, żeby wszyscy widzieli?!
Przykucnęła, by pozbierać rozrzucony dobytek i wepchnąć go z powrotem do walizki. Zawsze miała w walizce idealny ład, wszystko starannie złożone i poukładane, dobrane kolorami.
Zdawała sobie sprawę, że to zakrawa na obsesję, lubiła jednak porządek, a nawet bardziej niż lubiła, wręcz go potrzebowała. Jednak w tych okolicznościach chodziło o to, by wszystko zgarnąć jak najszybciej. Porządek w walizce zrobi, jak dotrze do kabiny.
Jej pomocnik, bo nie chciała nazywać wybawcą człowieka, który ratował jej bieliznę, przykucnął obok. Tak blisko, że czuła bijące od niego ciepło.
Wstrzymała oddech. Ale gdyby się choć trochę odsunęła, niechybnie wpadłaby do wody, z czego wcześniej pozwolił sobie zażartować. Aczkolwiek w tej chwili taka perspektywa wydała się jej dość kusząca.
- Dziękuję, poradzę sobie. Na pewno pan się spieszy.
- Owszem, ale byłoby grzechem przepuścić taką okazję.
Gdy już cała garderoba znalazła się w walizce, Cassie nagle zdała sobie sprawę, że po pierwsze, by walizkę domknąć, musiałaby na niej usiąść, i to na pochyłym trapie, a po drugie, istniało duże prawdopodobieństwo, że zamek znowu puści, zanim uda się jej dotrzeć do kabiny.
Jemu chyba to samo przyszło do głowy, bo jednym ruchem zapiął walizkę, po czym wziął ją pod pachę.
- Który pokład, która kabina? – zapytał. – Domyślam się, że jest pani członkiem personelu medycznego.
Przyjrzała mu się. Wysoki, spłowiałe od słońca włosy, szerokie pełne wargi, ale najbardziej ją zafascynowały jego piwne oczy. Oraz przenikliwy wzrok, ponieważ ogarnęło ją nieprzyjemne wrażenie, że facet widzi, co dzieje się w jej duszy, zna wszystkie tajemnice, a tego sobie nie życzyła.
- Cassie Ross, lekarka – przedstawiła się, podając mu dłoń.
Szeroko się uśmiechnął.
- Leith Ballantyne, lekarz. Witam na pokładzie afrykańskiego Mercy Ship.
Mercy Ships to ogólnoświatowa organizacja charytatywna zapewniająca krajom rozwijającym się darmowe usługi medyczne i chirurgiczne.
Cholera, lekarz. Bardzo trudno będzie go unikać. Jest jednak nadzieja, że wkrótce wyjedzie. Już zawczasu poinformowano ją, że pielęgniarki zazwyczaj pracują na statku minimum trzy miesiące, ale większość lekarzy, podobnie jak ona, jest na stałe zatrudniona gdzie indziej, więc mogą poświęcić na tę działalność zaledwie kilka tygodni w roku.
Już na pokładzie wyciągnęła ręce po walizkę.
- Proszę mi ją oddać.
- Wykluczone. Jest pani zmęczona. – Uniósł pytająco brwi. – Z Londynu?
- Tak – mruknęła, ale zaraz dodała: – Mam wrażenie, że już dawno temu opuściłam Anglię. Przez ostatnie dwie doby podróżowałam chyba wszystkimi środkami transportu funkcjonującymi w Afryce. Cieszę się, że nareszcie dotarłam do celu.
- To wspaniały statek i wspaniały zespół – zapewnił ją.
- Nie mogę się doczekać, kiedy wezmę się do pracy.
- Pracuje pani dopiero od jutra. – Nie czekając na jej reakcję, ruszył wąskim przejściem. Nadal trzymał walizkę, więc posłusznie ruszyła za nim.
- Będę gotowa, jak tylko wezmę prysznic.
Spojrzał na nią przez ramię.
- Proszę mi wierzyć, będzie pani miała jej aż nadto. Jak długo zamierza pani tu działać?
- Trochę dłużej niż dwa tygodnie.
- Na razie niech pani odpoczywa. I zbiera siły, bo bardzo się przydadzą. – Gdy się uśmiechnął, zaparło jej dech w piersi. Z trudem odwróciła wzrok, łudząc się, że jej zaczerwienione policzki Leith przypisze działaniu afrykańskiego słońca. – Czy możemy się umówić, że przy kolacji opowiem pani, jak wygląda nasza praca?
Kurczę, poznał ją pięć minut temu i już ją podrywa! Normalnie by się tym nie przejęła, nieraz radziła sobie z takimi jak on, zazwyczaj zbywając ich jakąś celną ripostą, ale ten osobnik zaburzał jej procesy myślowe.
- Chciałabym od razu wziąć się do pracy.
Spoważniał.
- To niemożliwe. Zmęczony lekarz to niebezpieczny lekarz. Nie można pracować, dopóki człowiek się porządnie nie wyśpi. – Znowu się uśmiechnął. – Zatem jesteśmy umówieni na kolację? Niestety nie będzie to nic wytwornego, ale spełnia swoje zadanie.
Kim on jest, że mówi, co jej wolno, a co nie?! Już miała otworzyć usta, ale wszedł do jej kabiny, by postawić walizkę na wąziutkiej ławie. Było tam tak mało miejsca, że znowu poczuła jego fizyczną bliskość.
- Jeśli nie wolno mi dzisiaj pracować, to chyba zrezygnuję z kolacji i wcześniej pójdę spać – odparła. – Gdzie jest łazienka?
- Na końcu korytarza.
Żeby go wypuścić, odsunęła się, czując jak w skroniach pulsuje jej krew. Chyba przez ten piekielny upał.
Uśmiechnął się znowu, jakby zauważył jej reakcję i nie był nią zaskoczony.
- Gdyby zmieniła pani zdanie, o siódmej zastanie mnie pani w kantynie.
Gdy wyszedł, zamknęła drzwi, po czym opadła na łóżko. Za wszelką cenę musi unikać doktora Ballantyne’a.
Pogwizdując, ruszył do swojej kabiny. Gdy tylko zobaczył tę kobietę, poczuł, że jego życie nabiera nowych kolorów. Zazwyczaj podobały mu się dziewczyny z długimi włosami, ale krótka fryzurka Cassie podkreślała subtelne rysy twarzy, uwydatniając duże oczy.
Zanim zawartość jej walizki wysypała się na trap, ta kobieta w białej bluzce i obcisłych dżinsach sprawiała wrażenie bardzo atrakcyjnej i pewnej siebie. Do tego te oczy! Gdy przyłapał ją na tym, że mu się przygląda, spiorunowała go wzrokiem, więc rumieniec na jej policzkach, gdy podawał jej majtki, był sporym zaskoczeniem.
Zaintrygowała go. Szkoda, że będzie na statku tylko przez dwa tygodnie, bo przydałoby się więcej czasu, by mógł lepiej poznać doktor Ross.
Otarłszy pot z czoła, spojrzała na kolejkę pacjentów ciągnącą się niemal po horyzont. Na Mercy Ship nie było dla nich miejsca, bo wszystkie pomieszczenia zajmowały sale operacyjne oraz oddziały szpitalne.
Przyjęła już mnóstwo dzieci, ale końca nie było widać. Jedne cierpliwie stały u boku opiekunek, inne bawiły się na drodze, jeszcze inne czekały w chustach na plecach matek. Najpierw należało zająć się tymi, które ani nie płakały, ani się nie bawiły, tylko leżały bezwładnie.
Jako jedynemu pediatrze powierzono jej dzieci skierowane przez pielęgniarki oraz niewielki, ale dobrze wyposażony oddział dziecięcy. Ponadto do jej obowiązków należało asystowanie na bloku operacyjnym przy przypadkach pediatrycznych.
Gdy zrobiła sobie chwilę przerwy, by się napić, bo w takim upale należy się nawadniać, dotarły do niej odgłosy zamieszania dobiegające z innej kolejki.
Mimo że pacjenci musieli godzinami czekać w pełnym słońcu, rzadko się buntowali, więc każde takie poruszenie oznaczało, że dzieje się coś niedobrego.
Gdy dotarła do tego miejsca, czekający się rozstąpili. Na ziemi leżała może siedemnastoletnia dziewczyna. Jęczała, trzymając się za brzuch. Cassie od razu się zorientowała, że kobieta jest w zaawansowanej ciąży, na krótko przed rozwiązaniem. Ale zobaczyła też coś, co ją zaniepokoiło: plamę krwi na ubraniu.
Poinstruowała stojące obok kobiety, by dziewczynę zasłoniły, po czym zajrzała pod jej szaty. Całe uda we krwi. Zapewne przedwczesne odklejenie łożyska. Albo natychmiastowe cesarskie cięcie i transfuzja, albo dziewczyna umrze.
Już miała zawołać wolontariuszy z noszami, gdy ktoś przykląkł obok niej. Facet z trapu, doktor Ballantyne. Przez cztery dni nie mieli okazji rozmawiać, widywała go, to jasne, ale starała się unikać. Nie bardzo wiedziała dlaczego, ale na pewno budził w niej niepokój.
- Cześć. – Nie musiała mu nic wyjaśniać, bo od razu się zorientował, co się dzieje. – Wygląda na odklejenie łożyska. Nie ma czasu, żeby zabrać ją na blok na statku. Trzeba ją przenieść do chaty i operować tutaj. Nosze! – zawołał.
Jak spod ziemi błyskawicznie wyrósł przed nimi wolontariusz z noszami.
- Anestezjolog! Natychmiast!
- Wszyscy są na statku – oznajmiła jedna z pielęgniarek. – Mam po niego kogoś posłać?
- Tak, i to szybko! – Leith spojrzał na Cassie. – Nawet jak ktoś się znajdzie, to zanim tu się stawi, będzie za późno. Robiłaś kiedyś nakłucie lędźwiowe?
Przytaknęła.
Gdy czekali, aż środek znieczulający zacznie działać, Leith pobrał krew w celu określenia grupy, a pielęgniarka zabrała ją do laboratorium na statku.
Tymczasem wróciła położna z pojemnikami z płynami, więc od razu podłączył dziewczynę do kroplówki.
- Już szykują dla pana salę operacyjną – oznajmiła położna.
- Za późno – odparł.
Cassie zapanowała nad złowieszczym dreszczykiem, zachowując kamienną twarz. To jeszcze jedna umiejętność, którą posiadła już w dzieciństwie.
Kilka minut później Leith wyjął z brzucha dziewczyny idealnie ukształtowanego noworodka, ale, niestety, niepokojąco bezwładnego i cichego.
W tej sytuacji Cassie od razu przystąpiła do sztucznego oddychania. No, mały, oddychaj. Zrób to dla mnie. I dla mamy. No, potrafisz.
Na szczęście po chwili noworodek zakwilił. Gdy przeniosła wzrok na Leitha, uśmiechnął się, a ona odwzajemniła uśmiech. Uratowali dziecko.
W tej samej chwili zjawiły się dwie pielęgniarki z przenośnym inkubatorem. Gdy układały w nim noworodka, Cassie spojrzała na matkę dziecka. Tyle krwi...
- Cholera, trzeba usunąć macicę – mruknął Leith. – Ale ta operacja nie obejdzie się bez znieczulenia ogólnego, a tutaj to niemożliwe. Trzeba przenieść ją na blok.
Tymczasem dołączył do nich drugi lekarz, więc by im nie przeszkadzać, Cassie podążyła za inkubatorem, żeby na statku podłączyć dziecko do specjalistycznej aparatury. Dziewczynka była maleńka, ale oddychała samodzielnie. Gdy tylko matka wybudzi się z narkozy, pielęgniarka przyniesie jej córeczkę do nakarmienia.
Było już po pierwszej, więc należało wrócić do czekających na nią pacjentów, zwłaszcza że później miała asystować przy operacji. Przeczuwając, że nie będzie miała czasu na porządny lunch, z kanapką z kantyny udała się na pokład, by odpocząć choćby przez pięć minut.
Gdy opuściła powieki, przed oczami stanął jej obraz Leitha. Ilekroć go widziała, grał w karty albo żartował z pielęgniarkami, jakby medycyna w ogóle go nie dotyczyła. Czasami spoglądał w jej stronę, ale unikała jego wzroku i zawsze starała się siadać od niego jak najdalej.
Jaki jest ten prawdziwy Leith Ballantyne? Podrywacz, z którym miała do czynienia pierwszego dnia, czy lekarz do tego stopnia oddany pacjentom, że ledwie ją dostrzega?
Otrząsnęła się. Po co zawracać sobie tym głowę? Nie miałaby nic przeciwko przelotnemu romansowi, ale nie z kimś z pracy.
Dokończyła kanapkę.
Nie, lepiej posłuchać intuicji i trzymać się z daleka od doktora Ballantyne’a.